– Jak dawno zaczęły się te problemy? – medyczka przerwała milczenie. Bożodrzew wzruszyła ramionami.
– Kilka tygodni temu? Nie wiem właściwie – mruknęła bez przekonania. – Nie musisz się martwić. To pewnie jakiś uciążliwy biały kaszel.
Ćmi Księżyc strzepnęła ogonem. Nie wyglądała na przekonaną. Schyliła się ku stercie ziół, obwąchując je kilkakrotnie. Nagle chwyciła kępę liści w zęby. Ku zaskoczeniu Bożodrzew, zamiast rzucić je matce pod łapy, wymaszerowała z legowiska medyków. Przez chwilę stała w bezruchu, jakby zastanawiając się nad czymś. Wojowniczka przekrzywiła głowę. Co Księżyc robiła? Po co…
Oh. No tak. Poczuła ucisk w piersi. Powinna to zaakceptować. Powinna wierzyć w ścieżkę Klanu Gwiazdy. Przodkowie przeznaczyli Ćmiemu Księżycowi wspaniałą rolę. Nie mogła wątpić w ich mądrość. Nie skrzywdziliby jej kocięcia, gdyby nie mieli w tym celu.
– Hej, Księżyc – zamruczała. Kotka nie odwróciła głowy, jednak jej uszy skierowały się ku Bożodrzew. – Robisz naprawdę dużo. Jestem dumna. – Miała nadzieję, że niewypowiedziane słowa wybrzmiały wystarczająco głośno. Robisz tak wiele. Zbyt wiele. Nie musisz poświęcać się dla całego klanu. Zostaw to innym. Jesteś zbyt wartościowa. – Mam nadzieję, że o tym wiesz.
Ćmi Księżyc obróciła się ku niej. Rzuciła pod jej łapy wybrane lekarstwa.
– Dziękuję – odpowiedziała, a Bożodrzew mogła przysiąc, że widzi błysk w jej ślepych oczach. Podsunęła matce kupkę ziół. – Proszę, to powinno ci pomóc z oddychaniem. Wróć do mnie jutro, zobaczymy, jak będziesz się czuć.
Bożodrzew parsknęła głośno, obruszona.
– Nie martw się, jeszcze nie umieram – zaśmiała się krótko. Bez sprzeciwu połknęła przygotowane dla niej lekarstwo. Nieprzyjemny smak rozpłynął się po jej języku. Podniosła się, ruszając ku wyjściu z legowiska. Ćmi Księżyc ruszyła za nią. Czy chciała ją odprowadzić? Czy naprawdę myślała, że matka zaraz padnie przed nią trupem? – Zielone Wzgórze byłaby zła.
Niedaleko legowiska wojowników siedziała dwójka uczniów. No tak. Łuna. Bożodrzew miała nadzieję, że zdąży skoczyć do Ćmiego Księżyca, nim terminatorka zdąży się przygotować do wyjścia na trening. Nie rozumiała, skąd w kotce tyle chęci do pracy. W jej wieku wolała się wylegiwać i syczeć na każdego, kto ośmieliłby się ją obudzić. Źródlana Łapa oderwała się od rozmowy z bratem i szybko zbliżyła się ku kotkom.
– Dzień dobry – przywitała się grzecznie. Była bardzo uprzejmym dzieckiem, zdecydowanie zbyt dobrze ułożonym jak na dziecko Judy. – Chciałam się zapytać, czy gdzieś dzisiaj idziemy, ale jeżeli jest pani zajęta, to mogę poczekać – zmarszczyła brwi. – Mogłabym też zawsze wyjść z ojcem i Blaskiem, jeżeli coś jest nie tak – dodała, wskazując nieznacznym ruchem głowy na medyczkę.
Suchy kaszel wyrwał się z piersi Bożodrzew. Odchrząknęła. Zaniepokojone spojrzenie Źródlanej Łapy wprawiło ją w dyskomfort. Czy naprawdę wyglądała aż tak beznadziejnie? Jasne, księżyce jej młodości już dawno minęły, ale na pewno nie mogło być aż tak źle, prawda? Postanowiła odebrać to jako obrazę.
– Nie, wszystko w porządku. – Pokręciła głową. – Poza tym nie dam ci trenować z Judą, jeszcze przesiąkniesz jego głupotą – parsknęła, a uczennica spojrzała na nią z zaskoczeniem. Nie wyglądała na przyzwyczajoną do słyszenia kotów tak otwarcie negatywnie wypowiadających się o zastępcy.
Wojowniczka machnęła ogonem na Źródlaną Łapę, zachęcając ją do wyjścia z obozu. Kotka szybko poderwała się i ruszyła za mentorką. Ćmi Księżyc kiwnęła głową w ich kierunku.
Wyszły z obozu, podążając znaną im obu ścieżką. Płatki śniegu leniwie opadały na ziemię. To był jeden z tych niewielu momentów, gdy Bożodrzew cieszyła się ze swojego śnieżnobiałego futra. Lubiła wyobrażać sobie, że zupełnie wtapia się w otaczającą ją naturę – chowa się przed każdym, kto cokolwiek od niej chciał i zasypia gdzieś, skulona w jeszcze ciepłej norze. Zielone Wzgórze zauważyła kiedyś, że większość marzeń Bożodrzew obraca się wokół odpoczynku. Sama Bożo nie widziała w tym zupełnie nic dziwnego.
– Idziemy do lasu – oznajmiła. – Musimy wyćwiczyć to polowanie.
Źródlana Łapa pokiwała głową, dotrzymując kroku mentorce. Wojowniczka naprawdę czasami zastanawiała się, kto ją wychował. Na pewno nie jej brat. Była na to zbyt grzeczna i posłuszna.
Bożodrzewny Kaprys strzepnęła uszami i przystanęła. Odwróciła głowę ku uczennicy.
– No, wiesz co robić – rzuciła jakby od niechcenia.
Źródlana Łapa powąchała powietrze i ruszyła ku kępom roślin. Wojowniczka zmarszczyła nos. Kotka zaczynała swoje poszukiwania zwierzyny w dobrym miejscu, jednak jej ruchy wciąż wydawały się zbyt sztywne. Bożodrzew musiała jej zwrócić na to uwagę. Wspólne polowania i obserwowanie ruchów drugiego kota przynosiło na myśl wspomnienia treningów ze Stokrotkową Pieśnią. To było w sumie przyjemne – niczym powrót do młodości.
Nagle ciało wojowniczki drgnęło niespodziewanie. Coś dużego coś zaszeleściło w gęstwinie.
– Pani Bożodrzew? – Uczennica wpatrywała się gęste skupisko krzewów jeżyn. Wyrwana z zamyślenia Bożodrzew poderwała się, niemal natychmiast znajdując się przy uczennicy. Stała pod wiatr względem źródła hałasu. Nie wiedziała, co czaiło się w krzakach. Była jednak pewna, że wcześniej nieruchomy intruz teraz zbliżał się w ich stronę.
Psiakrew.
Bożodrzew wydała z siebie głośny, ostrzegawczy warkot. Powoli wysunęła się przed uczennicę, stając między domniemanym napastnikiem a młodą kotką. Klanie Gwiazdy i po co tak wszystko komplikować?! Przecież Juda ją zabije, jeśli Źródlanej Łapie coś się stanie. Najeżyła futro, gniewnym spojrzeniem wpatrując się w gęstwinę.
– Kimkolwiek jesteś, wychodź!
< Źródlana Łapo? >
[844 słowa]
[przyznano 8%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz