Przed wojną, po śmierci Omena
Leżała na swoim posłaniu, ze wzrokiem wbitym w ścianę. Nie poruszała się, oddychała płytko, jakby w nadziei, że zniknie razem z każdym kolejnym oddechem. Cierpiała — i to dotkliwie. Choć pozornie wydawała się spokojna, w środku była zdruzgotana. Jej serce biło nierówno, ciężko, przytłoczone żałobą i gniewem. Zabłąkany Omen… Jej najbliższy przyjaciel. Tak naprawdę — jedyny. Nie żył. Odszedł. Już go nie było. Tylko cisza po nim pozostała i rana, której nie zasklepił czas. A wszystko to przez nią. Przez tę małą, wstrętną szczurzycę – Kocankową Łapę. Jarzębinowy Żar, zaledwie wspominając jej imię, wbiła pazury głęboko w miękki mech posłania. Łzy zaszkliły się w jej oczach, ale nie uroniła żadnej. Wciąż czuła wrzącą złość, pulsującą w niej jak ogień.
— Lisie łajno… Niech zdycha, niech zdycha — syczała do siebie półgłosem, niemal bezdźwięcznie, jakby wypowiadała przekleństwo skierowane prosto do duchów przodków. Gdyby tylko chciała, mogłaby podać jej jagody śmierci. Pchła nawet by się nie zorientowała. Zeżarłaby wszystko z zadowoleniem, nieświadoma, że oto zjada własny los. A potem… potem zdechłaby w męczarniach. Jarzębina jednak powstrzymała się. Nie przez wahanie, nie z litości. Postanowiła zostawić tę sprawę Klanowi Gwiazd. Modliła się do nich — błagała ich w myślach, by wymierzyli sprawiedliwość. Tę prawdziwą. Według niej: długą, bolesną, bezlitosną śmierć.
— Niech ją robaki oblezą… Niech zeżrą jej kości… Niech nie będzie grobu, nad którym ktoś mógłby płakać — warknęła przez zaciśnięte zęby.
To była kara, której domagała się za atak na Zabłąkanego Omena. Biednego, ślepego kocura, który nie skrzywdziłby nawet pchły. Dla niej to było jak bluźnierstwo wobec samego kodeksu wojownika.
— Niech gnije… Niech gnije we śnie! — syknęła, a jej uszy nagle drgnęły.
Do lecznicy ktoś właśnie wszedł. Jarzębina zerwała wzrok z mchu i spojrzała w stronę wejścia. Z cienia wyłoniła się znajoma sylwetka. Kosaciec – jej brat. Na chwilę w jej oczach zapaliła się iskierka. Pomyślała, że może mu się wyżali. Że może dziś, wyjątkowo, zrozumie. Ale wtedy spojrzał na nią z tym swoim lekkim, znanym uśmieszkiem. Automatycznie zrezygnowała z tej myśli. Podniosła się ciężko z posłania, jakby każdy ruch wymagał od niej nadkociej siły. Kosaciec usiadł bez słowa, również na posłaniu. Nie odezwał się ani słowem, lecz po jego oczach widać było, że coś w nim się kruszyło. Że i on czuł żal. Może nie taki sam, ale wciąż dotkliwy. Jarzębina usiadła obok niego. Zanim zdążyła się odezwać, on otworzył pysk.
— Jarzębino… — mruknął, wpatrując się w swoje łapy.
— Hm? — westchnęła, jakby spodziewając się, że zaraz padnie jakiś głupi żart, który tylko go rozbawi.
— Cieszysz się, że przynieśliśmy wrotycz? — zapytał nagle.
To pytanie zupełnie ją zbiło z tropu. Spojrzała na niego zaskoczona, niepewna, czy dobrze usłyszała. Wciągnęła powietrze nosem, powoli, głęboko, zanim odpowiedziała:
— Jasne, że się cieszę. Dlaczego miałabym nie? Dzięki niemu mogłam pomóc kotom i nikt więcej nie zginął… Nawet jeśli musiałam ratować kogoś, kogo nie znoszę.
Zawahała się tylko na ułamek sekundy, po czym kontynuowała z nową siłą:
— To, że kogoś nie lubię albo że uważam go za złego kota, nie znaczy, że nie jest potrzebny. To, że ktoś jest dla mnie nieprzyjemny, nie oznacza, że dla innych nie jest ważny. Każdy w klanie ma kogoś, kto się o niego troszczy… nawet jeśli tego nie widzi. Nawet jeśli myśli, że inni go nienawidzą.
Wyrzuciła z siebie te słowa jednym tchem. Może trochę za dużo, ale w lecznicy byli tylko we dwoje. Nawet na polanie panowała cisza. Koty odpoczywały po południu, posilone, syte, zrelaksowane. Nikt nie podsłuchiwał. Mimo to Jarzębina czujnie nasłuchiwała — jej uszy były uniesione w stronę wejścia do nory. Na wypadek, gdyby ktoś jednak nadstawił uszu. Kosaciec zrobił to samo. Odziedziczyli po matce instynkt ostrożności.
— Uważasz, że źli też zasługują, by żyć? — zapytał nagle, unosząc brew. Zmierzył siostrę spojrzeniem, które trudno było rozczytać – gdzieś między ciekawością a rozczarowaniem.
— Kosaćcu… — westchnęła ciężko. — Jestem medyczką. Dla mnie to nie ma znaczenia. Nie obchodzi mnie płeć, pochodzenie, przeszłość czy wiara. Ratuję życie każdego. Taka jest moja rola.
Zamilkła na chwilę, jakby szukała właściwych słów, po czym dodała z przekonaniem:
— Poza tym… nawet te złe koty są potrzebne. Może to zabrzmi dziwnie, ale każdy ma jakąś rolę do odegrania w tej historii. Każdy kot ma zadanie. Nawet jeśli wydaje nam się ono moralnie złe. Nawet jeśli ocieka krwią niewinnych.
Patrzyła przed siebie, jakby widziała coś, czego Kosaciec jeszcze nie potrafił dostrzec.
— Każda istota jest tu po coś. Jedni, by nieść światło, inni – by wystawić nas na próbę. Nie uważasz, że życie byłoby zbyt łatwe, gdyby każdy był dobry? — zakończyła, jakby tłumaczyła coś logicznego kociakowi, który dopiero poznaje świat. W lecznicy zapadła cisza. Z zewnątrz dobiegł tylko cichy trzask gałązki i szmer wiatru przeczesującego paprocie.
Kosaćcowa Grzywa patrzył na nią krzywo, mrugając podczas jej długiego przemówienia. Gdy skończyła, wzdrygnął się i odchrząknął.
— A ja uważam, że powinnaś zacząć mniej gadać, wiesz? — wymamrotał, uciekając wzrokiem. — Twoi pacjenci mogą usnąć — dodał, ziewając w trakcie.
Nagle spojrzeli na siebie, a powietrze zrobiło się cięższe niż zwykle. Zmrużyła oczy, wbijając lodowate spojrzenie w brata. W jej źrenicach błyszczała złość, a może i odrobina zawodu. Mimowolnie jej pazury lekko wbiły się w łapę kocura, na którym spoczywała. Gdy to dostrzegła, poruszyła się niespokojnie, postawiła uszy i szybko schowała łapy pod siebie, jakby próbując ukryć swoją chwilową słabość.
— Czemu? Czemu mam mniej gadać? — zapytała cicho, ale z wyczuwalnym napięciem. — Czyżby moje słowa ci nie odpowiadały? Czyżbyś chciał pokłócić się ze mną tak, jak z matką?
Uniosła brew, nie odrywając spojrzenia od Kosaćca. W jej oczach malowało się niezrozumienie, podszyte delikatną frustracją. Plotki, które do niej dotarły, były niejasne. Wiedziała, że coś się wydarzyło, ale nie rozumiała, dlaczego jej brat i matka zachowują się wobec siebie w tak chłodny i napięty sposób. W legowisku panowała cisza. Poza nimi nie było tam nikogo. Jedynie szum wiatru za zewnętrzną ścianą nory przypominał im, że poza granicami ich świata toczy się inne życie. Cisowe Tchnienie oraz Roztargniony Koperek wyszli wcześniej po zioła, pozostawiając Jarzębinę samą.
— Wytłumaczyłem ci przecież — odpowiedział krótko, cicho i szybko. — Nie słuchasz mnie. Ale... czego by się spodziewać — odburknął, po czym skrzywił się i spojrzał na swoją łapę.
— Przyszedłem tu, abyś mnie wyleczyła, a nie raniła — dodał z naciskiem na końcu, marszcząc brwi i wyraźnie próbując zmienić temat. Jego spojrzenie złagodniało, gdy skierował je w stronę pyska asystentki medyczki.
— Masz może jakiś maczek czy coś? Tylko nie w dużych ilościach, proszę. Bo potem to Poziomeczek mnie nie dobudzi — rzekł z typowym dla siebie uśmieszkiem, który w tej chwili mógłby wywołać wojnę wszystkich przynależności.
Jarzębina przewróciła oczami i westchnęła z wyraźnym zawodem. Jej ruchy były pełne zniecierpliwienia. Podniosła się na łapy i bez słowa odwróciła się od brata. Pacnęła go ogonem w pysk, nieco zbyt mocno jak na żart, i zniknęła w magazynku, zostawiając po sobie jedynie ciche stłumione mruknięcie.
Po kilku chwilach wróciła, niosąc w pysku małe zawiniątko. Ułożyła je przed nim z pewnym rozmachem — w środku znajdowały się nasiona maku.
— Jesteś dziecinny — syknęła, patrząc mu w oczy. — Nie da się z tobą o niczym porozmawiać. Nie wiem, czy tylko udajesz głupiego, czy naprawdę taki jesteś... ale wiedz jedno: pora dorosnąć i w końcu zacząć rozmawiać jak dorośli.
Odwróciła wzrok w stronę wyjścia z nory. Przez chwilę nasłuchiwała. Jej uszy poruszały się czujnie, jakby sprawdzała, czy nikt nie podsłuchuje, czy zza cienkiej, ziemnej ściany nie czai się czyjś oddech. Na szczęście — cisza. Pusto. Miała nadzieję, że jej „głupi brat” przynajmniej wyczułby, gdyby ktoś stał zbyt blisko. Choć... może nawet tego nie potrafił.
— To nie jest rana — dodała chłodno. — Nawet krew ci nie poleciała. Chyba że jesteś aż tak wrażliwy, że i po tym blizna ci zostanie.
Zmrużyła oczy, jakby celowo chciała go sprowokować, po czym wskazała brodą na nasiona.
— A co do maku – masz, jedz. Jak zaśniesz, to chociaż Poziomkowa Łapa będzie miał spokój.
Mruknęła cicho pod nosem i polizała się w łapę, jakby to wszystko było tylko męczącym obowiązkiem, którego chciała się jak najszybciej pozbyć.
Kocur wpatrywał się w nią intensywnie, milcząc. Skinął głową i przyjął podarunek, który okazał się jedynym pozytywnym prezentem, jaki od niej otrzymał. Kosaciec mimo to się nie poruszył. Zesztywniał.
— Cóż... — odchrząknął. — Jarzębinowy Żarze, dostrzegłaś coś w ostatnim czasie? — spytał niepewnie, nie wiedząc, jak zacząć. Czy to pytanie miało w ogóle sens?
Westchnęła, patrząc na brata zmęczonym, lekko zirytowanym spojrzeniem. Jak zwykle. Nigdy nie potrafiła traktować go poważnie. Zawsze, gdy z nim rozmawiała, zdawał się robić wszystko, by wyprowadzić ją z równowagi. Nigdy nie był poważny. A Jarzębina... ach, ileż razy próbowała się przed nim otworzyć. Przecież był jej bratem. Myślała nieraz, czy nie powiedzieć mu o Klanie Gwiazdy, o tym wszystkim, co ją spotykało, o tym, co nosiła w sercu jak ciężki głaz. Pragnęła zrzucić z siebie ten ciężar – podzielić się, choć na chwilę, ulżyć własnej duszy. Ale wystarczyło kilka jego żartów, sposób, w jaki poruszał uszami, spojrzenia, które zdawały się wyzywająco pytać: "No i co, Jarzębinko? Dalej taka spięta?" Wtedy wszystko się w niej zaciskało. Rozmowa z nim? Nie wchodziła w grę. Bała się, że ją wyśmieje. A co gorsza – że niechcący wygada się matce lub jeszcze komuś innemu. Znała Kosaćca tylko jako roztrzepanego, niezbyt rozgarniętego nastolatka. Skąd mogła wiedzieć, że w środku może być kimś więcej, skoro nigdy nie rozmawiali szczerze? A ta kupa futra za każdym razem zachowywała się jak niegrzeczny kociak! Jarzębina wolała więc go unikać. Unikać tym samym złości, która zbyt łatwo w niej kiełkowała. Na jego pytanie jedynie zmrużyła oczy, podejrzliwie. Była pewna, że to kolejna prowokacja, kolejna próba wytrącenia jej z równowagi.
— Ech... Co masz konkretnego na myśli? Jakoś nic mi się nie rzuciło w oczy... — mruknęła z rezerwą, po czym nagle urwała i spojrzała za brata, w pustą przestrzeń ściany. Na moment zastygła. Jej nagłe zamyślenie wymalowało się wyraźnie na pysku – uszy zadrgały, ogon przestał rytmicznie poruszać się w nerwowym geście.
— Jeśli przestaniesz na siłę próbować mnie denerwować, jeśli przestaniesz zachowywać się jak głupi kociak, to ci powiem! — wycedziła w końcu, głosem cichym, ale stanowczym. — Ale zacznij mnie szanować, Kosaćcu. Zacznij zachowywać się tak, bym i ja mogła cię szanować. Wtedy ci powiem. Jak obiecasz.
Powiedziała to szeptem, lecz brzmiało to, jak ostateczny wyrok. Wbiła spojrzenie w brata, jakby chciała przebić jego duszę na wskroś. Spojrzenie Jarzębiny rzadko było tak chłodne – nawet sam Nikła Gwiazda miałby ciarki, patrząc jej prosto w oczy. Jej lodowato niebieskie ślepia zdawały się pochłaniać nie tylko światło, ale i umysł, i duszę.
— Ach, bo ty jesteś taka idealna, że mam cię szanować za to, że nazywasz mnie idiotą!? — warknął, podnosząc się gwałtownie. — Traktujesz mnie jak kociaka, więc nic dziwnego! Myślisz, że jesteś mądrzejsza, bystrzejsza, ale jesteś taka sama jak ja! — syknął. — Jak mam cię szanować, skoro traktujesz mnie tylko jak przeszkodę, jak ścierwo, którym wytrzesz wymiociny innych, żeby się im podlizać, a potem wyrzucisz!?
Głos mu się załamał, gdy uniósł się jak nigdy dotąd.
— Czemu... czemu mnie nie traktujesz jak dobrego brata, tak jak Omen mnie traktował!? — jego ciemne oczy ukryły się za przezroczystą zasłoną słonych łez, które przeszkadzały mu w patrzeniu.
Jarzębina leżała spokojnie, słuchając słów brata. Nie podniosła się od razu, tylko patrzyła na niego z miejsca. Kosaciec z łatwością mógł jednak dostrzec gniew, który narastał w jej oczach. W końcu podniosła się na długie łapy i spojrzała mu prosto w oczy.
— A jak mam cię traktować? — warknęła cicho. — Za każdym razem, gdy ze mną rozmawiasz, nie okazujesz mi szacunku. Traktujesz mnie i moją rolę jak coś gorszego, coś nieprzydatnego. A wiesz co? Gdyby nie ja, już dawno byś zdechł!
Głos jej zadrżał, ale mówiła dalej, coraz bardziej stanowczo.
— Zawsze, gdy ze mną rozmawiałeś, próbowałeś mnie tylko zdenerwować. Nie wiem, po co ci to było. I nie, Kosaćcu – nie jesteśmy tacy sami. Bardzo się od siebie różnimy. To, co mówisz, to nieprawda. Może tak to odbierasz, ale nigdy cię tak nie traktowałam. Unikałam cię, bo zawsze próbowałeś mnie sprowokować.
Zamrugała powoli, przymrużając oczy.
— Tyle razy chciałam do ciebie podejść, powiedzieć, co mnie boli, wyżalić się… A ty zawsze ten sam uśmieszek i te same docinki — mruknęła cicho.
Gdy Kosaciec wspomniał o Omenie, jej uszy lekko drgnęły. Wbiła wzrok w ziemię, po czym uniosła go znowu i spojrzała mu prosto w pysk.
— A ty? Czemu nie potrafisz szanować mnie tak, jak robił to Omen? — zapytała szeptem. — Musisz przestać zachowywać się przy mnie jak kociak. Przestać próbować mnie zezłościć. Tylko wtedy… wtedy będę mogła naprawdę z tobą rozmawiać. I nazwać cię bratem.
Usiadła powoli z powrotem na ziemi. Może z daleka nie było tego widać, ale gdyby ktoś się zbliżył, zauważyłby łzy w jej oczach. Nie były one jednak przez Kosaćca. Ich relacja zawsze była trudna. To Omen był tym, którego jej brakowało. To przez żal po nim ścisnęło ją w środku. Oczywiście — chciała zbliżyć się do Kosaćca. Ale nie mogła. Nie wtedy, gdy zachowywał się tak, jak zawsze. Bo wtedy ich rozmowy nie były rozmowami. Były burzą.
Kosaćcowa Grzywa momentalnie zamilkł, nerwowo podrygując ogonem. Łapy trzęsły mu się z gniewu i zmęczenia – w każdej chwili mógł się przewrócić.
— Nigdy nie uważałem, że bycie medykiem jest czymś złym! — bronił się. — Ba, to o wiele lepsze niż bycie wojownikiem! Matka nie gada ci teraz pod nosem, że chciałaby, żebyś zginęła w tym pieprzonym lesie jako kociak, bo jesteś ważna w tej cholernej hierarchii i klanie! — powiedział, próbując utrzymać się na łapach.
Chciał coś dodać, ale Jarzębina go wyprzedziła. Postawił jedną łapę do przodu, wytrzymując jej zimny wzrok. Nie skomentował tego – nie miał czym się tym razem wybronić.
— Bo on umiał do mnie przyjść, nawet gdy wydawałem się zbyt głupi i go irytowałem — wyszeptał, tym razem unikając jej spojrzenia. — Mimo wszystkich nerwów Omen został przy mnie. I przy Brukselce — dodał, niepewnie spoglądając w jej oczy. Spłaszczył uszy.
— Jak mam się przy tobie zachowywać, skoro zamykasz się w sobie i krytykujesz, po czym nagle wybuchasz i obwiniasz mnie o to, że nie umiem cię szanować, chociaż nigdy nie brałaś mnie na poważnie? Nie próbowałaś mnie zrozumieć. — Ściszył głos i przełknął ślinę. — Nigdy. Odpychasz mnie, a potem nagle przyciskasz, aż się duszę. Rozmawiam z tobą teraz nie jak kociak. Więc liczę, że wydusisz wszystko, o czym mi nie powiedziałaś — warknął stanowczo.
Kotka zwiesiła głowę. Zamrugała kilkakrotnie, jakby próbując powstrzymać łzy lub zebrać myśli. Przez chwilę milczała, bezradna. Wydawało się, że nie ma już nic do powiedzenia. Że każda próba byłaby tylko pustym dźwiękiem. W końcu jednak podniosła wzrok. Jej oczy były zamglone, pełne zmęczenia i ukrywanej księżycami prawdy.
— Masz rację — powiedziała cicho. — Odsuwam cię. Odsuwam każdego. I… nawet nie wiem dlaczego.
Zawahała się tylko na sekundę, po czym dodała z niepokojącą determinacją:
— Chcesz, żebym powiedziała ci wszystko? Proszę bardzo.
Bez uprzedzenia chwyciła go za kark i poprowadziła na tył nory – w miejsce, gdzie nawet najlepszy słuchacz nie miał szans ich podsłuchać. Gęsty mech tłumił dźwięki, a ściany nory wygłuszały wszystko, co nie było szeptem. Cis i Koper wyszli po zioła – nie było po nich śladu, nie słychać było kroków, nie czuć zapachu. Nie zapowiadało się, by mieli wracać szybko. Na polanie zaczął świstać wiatr, liście szarpały się po ziemi w wirującym tańcu zwiastującym burzę. Jarzębina zatrzymała się i spojrzała na Kosaćca. Oddychała głęboko, z trudem utrzymując spokój.
— Nie wiesz, jak trudno jest być medykiem — zaczęła, z głosem drżącym od emocji. — Nie masz pojęcia, jak to jest... ciągle udawać, że wszystko jest w porządku. Zachowywać spokój, cierpliwość… czysty umysł. To męczące, Kosaćcu.
Zamilkła na moment. W jej spojrzeniu pojawiło się coś jeszcze – lęk. Wahanie. Może nawet wstyd. Gdy znów przemówiła, ściszyła głos tak bardzo, że Kosaciec musiał się pochylić, by dosłyszeć każde słowo.
— To trudne… słuchać Klanu Gwiazd, kiedy twoja rodzina i cały klan szepczą o Mrocznej Puszczy — wyszeptała.
I wtedy niebo rozdarł grom. Jarzębina aż się wzdrygnęła, ale... poczuła też ulgę. Tak, jakby sam Klan Gwiazd zdecydował się uciszyć świat dookoła. Jakby stworzył idealne warunki do tej rozmowy – bez świadków, bez podsłuchiwaczy, tylko oni i prawda.
— Dostałam od nich przepowiednię — ciągnęła dalej, jej głos z każdym słowem był coraz cichszy. — Rozmawiałam z inną medyczką. Wiem wszystko – o nich, o Mrocznej Puszczy. Walczę sama ze sobą, z tym, w co wierzyłam całe życie. Z tym, czego nauczyła mnie matka…
Zacisnęła powieki. W jej głosie zadrgała nuta bólu.
— Ale nie mogę spełnić jej prośby. Nie mogę być taka jak Mroczna Gwiazda. Klan Wilka… on gnije, Kosaćcu. Od dawna. Wszyscy zginiemy, jeśli nie wrócimy na ścieżkę przodków.
Ostatnie słowa były prawie bezgłośne. Wypowiedziane z taką kruchością, że część z nich mogła zginąć w szumie deszczu i uderzeniach gromu. Jarzębina zerknęła w stronę wejścia do nory. Na zewnątrz lało – grube krople deszczu bębniły o ziemię i liście z coraz większą siłą. Grzmoty przerywały ciszę regularnie. Nawet gdyby ktoś stanął przy samym wejściu, nie usłyszałby ani słowa z tego, co mówili. Musiałby być... kotem z Klanu Gwiazd. Kotka przez chwilę trwała nieruchomo, słuchając tego, co niosła burza. Wreszcie wysunęła pazury. Nie była wojowniczką. Nie znała technik walki. Ale jej pazury były ostre jak brzytwy. Wystarczyłoby jedno uderzenie. Dobrze wymierzone – w szyję brata, który siedział tak blisko... Nawet by się nie zorientował. A już by nie żył. Jej oczy stały się zimne jak lód.
— Jeśli zamierzasz mnie zdradzić… nie będzie to proste — powiedziała cicho, wbijając w niego lodowate spojrzenie.
Futro Kosaćca zjeżyło się, gdy siostra wysunęła pazury.
— Hej, hej, hej! — zaczął — Jarzębina, wiem, że jeszcze nie przebiliśmy się przez tę lodową barierę... Ale żeby grozić śmiercią mi, Kosaćcowi, który jest po twojej stronie? — zamilkł, niepewnie zerkając w jej oczy. Przełknął ślinę, po czym odważył się ponownie zabrać głos, zanim siostra mogła cokolwiek dodać.
— Słuchaj, ja... pokłóciłem się z matką o wiarę. I o to, że jest bardzo i to bardzo złą kotką — zaczął szybko i nerwowo spojrzał za siebie, bojąc się, że ktoś ich może podsłuchiwać — Zauważyłaś te blizny na ich uszach, racja? Na uchu Nikłej Gwiazdy, Zalotnej Krasopani, twojej byłej mentorki? — zapytał cicho. — To ważne — dodał i wysunął pazury, jakby również nie ufał do końca kotce.
Jarzębina nie spuszczała wzroku z Kosaćca. Jej spojrzenie pozostało twarde i czujne, a pazury wciąż tkwiły wysunięte, wbijając się w podłoże, jakby gotowe w każdej chwili przebić coś więcej niż tylko mech. Wewnątrz nory panował półmrok, ale światło błyskawic zza ścian raz po raz przecinało wnętrze lodowatymi smugami. Burza szalała z całą mocą, dudniąc, wyjąc, uderzając w drzewa — nadając tej rozmowie ciężaru niemal nie do zniesienia. Kosaciec stał blisko, ale nie za blisko. Powiedział, że jest po jej stronie. Kotka uniosła łeb i nastawiła uszy. W szmerze deszczu coś w niej zadrżało. Nie odezwała się od razu. Patrzyła tylko – intensywnie, badawczo, jakby chciała z jego pyska wyczytać choć cień kłamstwa. Jej oddech był płytki, napięty. Cisza między nimi rozciągnęła się jak napięta żyłka, aż w końcu drgnęła.
— Tak, też zauważyłam te blizny — odezwała się w końcu powoli, niskim głosem. — Ale nie myślałam o tym więcej. Uznałam, że nie moja sprawa. A może nie chciałam wiedzieć…
Zamilkła na chwilę, a jej ogon zaczął poruszać się na boki – powoli, nerwowo, jak wahadło.
— Nasza matka... zła? — powtórzyła cicho, jakby samo to słowo nie pasowało do pyska. — Co ty mówisz, Kosaciec? Dlaczego?
W jej głosie nie było gniewu – był lęk. Przypominający ten rodzaj drżenia, który pojawia się, kiedy zaczynasz podejrzewać, że coś, w co wierzyłeś całe życie, może być kłamstwem. Że rzeczywistość nie jest taka, jak ją opowiadano. Jarzębina przekrzywiła lekko głowę. Nadal nie cofała pazurów, nadal nie pozwalała sobie na miękkość — ale coś w niej zaczęło pękać. Nie głośno. Nie dramatycznie. Po prostu cicho. Jak stare drzewo, które nie chce się przewrócić, ale korzenie już puszczają.
Kosaciec skinął jej głową.
— No właśnie... chciałem ci o wiele wcześniej powiedzieć, ale sądziłem, że... — przełknął ślinę. — Że jesteś zapatrzona w tę Mroczną Puszczę, tak jak my wszyscy byliśmy. Myślałem, że Omen ci o tym powiedział, ale jednak... — wziął głęboki wdech i go wypuścił. — Muszę ci osobiście powiedzieć o tym, co zauważyłem razem z nim.
Zrobił małą pauzę, ale potem kontynuował:
— Cóż... skoro zauważyłaś te same blizny na tym samym uchu u niektórych kotów, możesz podejrzewać, że to... sekta? — podjął, nie wiedząc, co dalej powiedzieć. — I słusznie. Gdyż... gdyż w naszym klanie jest kult. Kult Mrocznej Puszczy, do którego mieliśmy dołączyć, gdy wiara w Miejsce, Gdzie Brak Gwiazd, zakorzeni się w nas bezpowrotnie. Jarzębino, nasza matka... — przełknął ślinę. — Nasza matka jest jedną z nich. Dowiedziałem się tego od... pewnego kota, o którym jeszcze ci nie powiem. Nikła Gwiazda też jest jednym z nich — kontynuował, a łapy uginały się pod nim. — Pewnie wybierają na wysokie pozycje... kultystów. Sosnowa Gwiazda była. Jadowita Żmija również. Wszyscy z mistrzów – pewnie też. Cisowe Tchnienie jest kultystką, skoro też ma tę samą bliznę. Oni chcieli zabić Wrotyczową Szramę. Chcieli złożyć ją w ofierze Mrocznej Puszczy. Ja... nawiedził mnie – a raczej odwiedził – Klan Gwiazd. Powiedział mi o tym wszystkim... i dodał, że mam nawrócić ten pieprzony klan. Ale to jak wyrywanie chwasta bez korzeni... zaraz wyrasta nowy. I jeszcze się mnoży.
Westchnął i lekko się przygarbił, unikając jej spojrzenia.
Jarzębinowy Żar stała naprzeciw brata, choć z każdą kolejną sylabą jego wyznań jej postawa słabła. Twardo zaciśnięta szczęka zadrżała, a wyprostowany grzbiet powoli opadł, aż w końcu bez słowa usiadła na ziemi. Ulewa za ścianami nory dudniła nieprzerwanie, uderzając w liście, w ziemię, w ściany nory – ale ona i tak słyszała każde jego słowo. Nawet te ciche, pełne wahania. Siedziała w milczeniu, patrząc na Kosaćca nie jak na brata, ale jak na szaleńca. A jednak... jej oczy mówiły coś zupełnie innego. W ich jasnej tafli czaiło się zrozumienie. Wiara. Albo coś bardzo do niej podobnego. Coś, co może przerażać bardziej niż obojętność. Jej myśli zaczęły galopować, a serce bić zbyt szybko. Coś w niej krzyczało. Wewnątrz zaczęła się dławić, jakby gęsty dym zaczął wypełniać jej płuca. Wiedziała. Wiedziała od dawna. Że coś było nie tak. Że Klan Wilka gnije, że pęka od środka, że więzi i słowa nic już nie znaczą. Ale teraz, gdy Kosaciec powiedział to na głos, gdy potwierdził, że widział... że rozmawiał... z samymi przodkami – prawda wbiła się w nią jak szpon. Zadrżała. Czy to znaczy, że dla niej jest za późno? Dla tej, która przez całe życie próbowała wierzyć, choć wiara ciążyła jak głaz? Dla tej, która nocami błagała o znak, o najmniejszy cień obecności Klanu Gwiazdy, a dostawała jedynie ciszę? Jej łapy znieruchomiały. Omen? I on był częścią tego wszystkiego? Ten, który zawsze odwracał wzrok od duchowych spraw, który nigdy nie mówił o przodkach. Czy to wszystko było kłamstwem? Co takiego widział Kosaciec? Co mu pokazano? I dlaczego wybrali jego, a nie ją? Żar nienawiści i poczucia zdrady buchnął w niej nagle jak ogień po błyskawicy. Czuła się mała. Bezużyteczna. Jak pionek w grze, której nie rozumiała. Jej serce waliło, a oddech rwał się w gardle. Czy miała przyjąć, że to wszystko – księżyce nauki, wyrzeczeń, modlitw – było niczym? Że jej przeznaczeniem jest zostać złoczyńcą w historii, której nawet nie znała? Nie. Nie chciała tego. Nie chciała iść ciemną ścieżką, po której już stąpali ci, których imion bała się wypowiadać. Nie chciała, ale... może nie miała już wyboru? Dopiero kiedy Kosaciec odchrząknął cicho, wyrwana z myśli spojrzała na niego znów. Jej oczy nie były już tylko pełne bólu – teraz był w nich cień gniewu. Rozczarowania. I pustki.
— Możesz już sobie iść — mruknęła, nie patrząc mu w oczy. Jej głos był niski, niemal zmęczony, pozbawiony ostrości, ale nie łagodny. — Nikomu nic nie powiem, ale... idź już.
Odwróciła się do niego plecami, jakby nie chciała więcej widzieć jego pyska. Jakby każdy jego oddech był kolejną raną, której nie była gotowa opatrywać.
— Uważaj, żeby ci gałąź na łeb nie spadła — rzuciła jeszcze przez ramię, głucho, jakby to nie było ostrzeżenie, tylko gorzki żart.
Kosaćcowa Grzywa wyprostował się, zszokowany jej słowami. Zacisnął szczęki i powstrzymał napływające łzy. Wstał gwałtownie, a z jego gardła wyrwało się niekontrolowane warknięcie.
— A ty uważaj, żeby ci sok z... ziół nie wytrysnął prosto na... oczy... — fuknął zmieszany, patrząc na nią z góry.
W jego brązowych oczach tlił się płomień gniewu, który świdrował plecy Jarzębinowego Żaru. Wpadł nagle na dwa przemoczone stworzenia.
Kosaciec nagle się rozchmurzył, zakładając maskę wyluzowanego wojownika.
— Co tam, jak tam? — zapytał entuzjastycznie. — Och, ale wy jesteście mokrzy! — dodał. — Co, wpadliście do wody?
— Jest burza, Kosaćcowa Grzywo — wyjaśniła spokojnie Cisowe Tchnienie.
Uniosła brew, gdy dostrzegła nieco przygnębioną Jarzębinowy Żar.
— Czy coś się stało?
— Ach, skądże! — powiedział i machnął łapą, bagatelizując wcześniejsze wydarzenia. — Tylko trochę sobie pogadaliśmy szczerze i... — Spojrzał w bok. Przez chwilę mógł wyglądać na smutnego, ale zaraz znów przybrał wesolutki wyraz pyska. — Doszliśmy do wniosku, że to nie był najlepszy dzień na takie rozmowy — wyjaśnił i wzruszył ramionami.
Ziewnął przeciągle.
— Jeśli będziecie tak mili... Ja już sobie pójdę z moim maczkiem, żeby mieć lepsze sny.
Kosaćcowa Grzywa przewrócił oczami, gdy nikt nie patrzył, i wziął prezent od swojej jakże dobroczynnej siostry. Chciał wyjść, ale uświadomił sobie, że ulewa przemoczyłaby mu futro. Zrezygnowany westchnął i usiadł niedaleko wyjścia. Kosaciec nie spojrzał ani razu na siostrę, czekając, aż burza minie.
Jarzębina nie ruszyła się ani o włos, nawet gdy odgłosy kroków Kosaćca całkiem zniknęły, rozmyte przez szum deszczu i grzmoty burzy, które wciąż huczały gdzieś w tle. Siedziała skulona jak mokry liść, przyciśnięty do ziemi – przygarbiona, niemal zanikająca w cieniu nory. Kiedy była pewna, że brat już jej nie słyszy, wyszeptała ledwie słyszalnie:
— Przepraszam, Kosaćcu… nie potrafię ci zaufać…
Jej głos był jak porzucone zioło – zwiędły i miękki, pełen żalu, ale i rezygnacji. Jakby mówiła nie tylko do niego, ale też do siebie. Uniosła wzrok. Napotkała spojrzenie Cisowego Tchnienia. Była mentorka siedziała naprzeciw niej niczym cień, który przysiadł zbyt blisko, by dało się go ignorować. W jej oczach tliła się niecierpliwość i chłód. Ale też pytanie. Może nawet gniew. Jarzębina nie miała sił na długie rozmowy.
— Kłótnia. I to ostra — powiedziała cicho, ale pewnie, nie odwracając wzroku. Ton był spokojny, może nawet wyprany z emocji. Niczym zimny kamień, który nie chce, by ktoś go dotykał.
Cis skinęła głową, prychnęła z lekkim pogardliwym dźwiękiem i przysiadła gdzieś z boku. Wyciskała z futra wodę długimi, pewnymi ruchami języka. Jarzębina poczuła na karku jej obecność jak cień, który nie znika nawet przy zamkniętych oczach. Odwróciła się. Plecami do wszystkich. Do Cis, do Kopra, do całego świata. Skuliła się na swoim posłaniu, jakby mech mógł ją ochronić przed tym, co nieuniknione. Była zmęczona. Do granic wytrzymałości. Nie wiedziała już, czy ufa bratu. Może trochę. Może chciała. Ale przecież… jeśli to, co mówił, było prawdą, to oznaczało, że ich matka – ta silna, opiekuńcza postać, która trzymała ich rodzinę – była kłamstwem. Iluzją. A z nią cały ich klan. Połowa kotów, z którymi dzieliła posiłki, obowiązki, wspomnienia – miała mieć w sercach mrok? Mieli być okrutni? Źli? Przecież już to wiedziała. Wiedziała. Ale co innego przeczucie, a co innego – zderzenie z prawdą jak z nagą skałą w strumieniu. Prawda raniła bardziej niż pazury. Zacisnęła powieki, chowając pysk w miękkim posłaniu. Jej niebieskie oczy zgasły pod ciężarem niewidzialnych łez, których nie pozwoliła sobie uronić. Co mam robić? – chciała krzyczeć. Komu wierzyć?
Klan Gwiazdy… czy naprawdę ktoś tam był? Czy ktoś ją słuchał? Czy byli ślepi na jej zmagania, na ten ból w sercu, który nie chciał odejść od wielu księżyców?
Dajcie jakiś znak, cokolwiek pomyślała rozpaczliwie, niemal błagalnie. I z tą myślą pozwoliła, by sen zabrał ją jak fale rzeki, głęboko, gdzie nie było już Klanu Wilka, Kosaćca, deszczu, gniewu i lęku. Tylko ciemność. I oczekiwanie.
Wyleczeni: Kosaćcowa Grzywa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz