*jakiś czas temu*
Spędziła z Marionetką ostatnie parę dni. Śpiąc, zwiedzając, polując… Opowiadając, co jej się w ostatnim czasie przydarzyło, aby przerwać ciszę.
Spojrzała na wędrowca, który aktualnie lizał sobie łapę, spędzać pod jednym z krzewów na uboczu miasta, gdzie spoczęli tego dnia. Westchnęła cichutko i dotknęła łapką pióra za uchem; miała wrażenie, że wyrobiła sobie taki nawyk w momentach, w których potrzebowała się uspokoić... Szare pierze połaskotało jej skórę, i nagle do jej kremowej główki wpadła kolejna myśl. Obiecała przecież kiedyś, że odwdzięczy się za tak milutki prezencik, ale co ona mogłaby podarować? Rozejrzała się po swoim otoczeniu. Wrzos podsunął jej także parę drobiazgów, zanim zostawił ją na drodze... Tu też znalazło się parę piórek. Szare, błękitne i inne. Spojrzała na Marionetkę. Kot nosił raczej czerwone i brązowe ozdoby. Wydobyła z futra na swoim ogonie takie, które prawdopodobnie kiedyś należało do sowy, i cicho przydreptała do towarzysza.
— Obiecałam, że także przyniosę tobie jakiś drobny podarek — miauknęła, upuszczając pierze przed ciemne łapy samotnika. — Mam nadzieję, że ma odpowiedni kolor…
Marionetka przekręciła głowę z zainteresowaniem, ostrożnie piórko wąchając, by później wbić ślepia w kotkę.
— Kukiełka podarek nam daje — zauważyli na głos — czy nie chce zachować dla siebie?
— Ja.. Mam wystarczająco takich drobiazgów — zdecydowała. — Nie chcę, aby wszystkie pogubiły się w zakątkach domostwa, bądź zniszczone... A, poza tym, zachowałam je dla was.
Bez słowa więc wzięli pióro, wsadzając je w ogon, by później unieść go nieco i pokazać Wisterii. Mordka rozpromieniła się jej nieco.
— Wygląda ślicznie — dodała jeszcze. Jej spojrzenie uciekło w stronę drogi, której szarość przebijała się przez liściaste krzewy. Nad nimi, w niedalekiej odległości, widziała dachy cudzych domostw. — W tym miejscu chyba nasze drogi się rozejdą, przynajmniej na ten moment. Dziękuję, że mogłam z wami podróżować przez to parę dni, ale chyba czas wrócić do mojego rodzeństwa, i do ojca.
Samotnik nie odpowiedział. Jedynie spojrzeli kotce w oczy i głową skinęli.
Odsunęła się o parę kroczków, uśmiechając się. Także skinęła głową. Zmrużyła oczy i odwróciła się w stronę otaczających ich krzewów, po chwili znikając między ich liśćmi.
***
Jej łapy stąpały po szarym bruku. Gdzieś z tyłu głowy kręciła się jej myśl, że nie powinna zbaczać z drogi, ale wędrówka przeciągnęła się jej już wiele dni. Na świecie było tyle rzeczy do zobaczenia. Tyle wschodów słońca w parkach, tyle gwiazd na niebie. Tyle wiewiórek na drzewach. Tyle kotów do poznania.
Gdzieś za nią nadal pałętało się paru włóczęgów, podróżników, których napotkała wcześniej. Dreszcz przeszedł jej po karku. Nieprzyjemni osobnicy… Chodź komplementy umieć prawili. W jej gardle zakręciło się poczucie winy. Wdawała się w takie swawolne rozmowy z nieznajomymi, a mordek rodziny nie widziała już długie miesiące. Może nawet rok? Nie umiała zliczyć. Wyruszyła w drogę powrotną, ale bała się pokazać tam ponownie. Zmieniła się. Jej futerko zmatowiało, mimo dokładnego czyszczenia, a język stał się prosty. Jej słówka nie były tak frywolne jak kiedyś, bo tu i tak jej nikt nie rozumiał… Zwróciła się w stronę przeciwną lasowi, gdzie musiało znajdować się pewne domostwo z jej ulubioną okiennicą. Bała się, że nie spotka tam tego rycerzyka, którego zgubiła po drodze, ale serduszko rwało jej się do tych, z którymi się wychowała.
***
Uniosła wzrok na metalowe, wzorzyste ogrodzenie. Płatki róży opadły z wysokiego krzewu przy jednym z okien o ceglastej obudowie. Trąciła nosem uchyloną furtkę; skrzypnięcie zawiasów zabolało ją w uszy, które opadły do tyłu, gdy przecisnęła się przez wejście. Stanęła w ogródku, na kamiennej ścieżce.
Przełknęła ślinę. Czuła się, jakby coś zbroiła i musiała stawić czoła konsekwencjom. Nie zapomnieli o niej, nie znienawidzili, prawda?
Próbując opanować drżenie łap, wskoczyła na parapet jednego z otwartych okien. W środku nie zauważyła nikogo, ale może kryli się gdzieś po kątach? Powoli wsunęła się do środka, zeskakując na posadzkę. Od razu dojrzała jednego z braci. Celestyn. Jego kremowe futro rozlewało się falami na aksamitnej poduszce, niebieskiej, jak pstrokata farbka na jego policzkach. Różowy języczek przejechał po jednej z łapek, a oczka zmrużyły się, niezadowolone. Wstrzymała oddech. I jak ona się wytłumaczy?
Zrobiła niepewny krok do przodu. Kocur podniósł wzrok, zastygając nieruchomo. Jego pyszczek otworzył się, jak gdyby do krzyku, ale zamknął się z powrotem. Wysunęła mordkę do przodu, i łapa za łapą, podeszła bliżej kanapy. Wskoczyła na nią. Zmarszczyła nosek, gdy od braciszka dobiegł do niej ostry zapach, którego tak dawno nie czuła. Pan w bieli, weterynarz. Zaniepokoiła się. Czy w czasie, kiedy ona zwiedzała sobie zakątki świata, kremowy ciężko chorował?
— Celestynie — zaczęła, głosem drżącym jak liście na wietrze. — Braciszku. Ja‐ Przepraszam. Długo się nie widzieliśmy. To długa historia, bardzo długa… Zanim przejdziemy do formalności, wybacz mi za takie pytanie — przerwała, nagle czując się jeszcze bardziej niepewnie niż wcześniej. — Jest tutaj Leto, prawda? Powiedz mi, że tak, proszę — łzy zebrała się w kącikach jej chabrowych oczu. — Oh, Celestynie.
<Braciszku?>
[782 słowa]
[przyznano 16%]
wyleczony: Celestyn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz