Jednak w końcu, po jednej z niespokojnych nocy, kotka zrozumiała, że tym razem naprawdę musi już coś zrobić. Obudziła się z bólem głowy, z wysuszonym gardłem i nosem tak zatkanym, że ledwo przechodziło przez niego powietrze. Serce waliło jej w klatce piersiowej jak młot, nie wiedziała, czy z przerażenia, czy wyczerpania. Wstała chwiejnie i prędkim, nierównym krokiem ruszyła w stronę legowiska wojowników, aby prosić o nagłą pomoc. Jej wzrok spoczął na białej kocicy – Kwitnącym Kalafiorze. Jej matka zawsze wiedziała, co robić i co jest najlepsze dla jej córki. Wojowniczka spała ciężko zwinięta w kłębek na swoim posłaniu. Jak zwykle spała cicho i spokojnie, nie chrapiąc, nie charcząc tak, jak jej córka. Na jej śpiącym pysku widniał delikatny uśmiech, jakby właśnie śniła o czymś przyjemnym. To sprawiło, że liliowa na moment się zawahała. Czy naprawdę chciała budzić swoją matkę, aby zawracać jej dupę o czymś, co wydarzyło się tylko i wyłącznie z jej winy? Miała zawrócić, odejść, jednak wtedy poczuła drapanie w gardle. Cicho zakaszlała, a Kwitnący Kalafior poruszyła się w swoim posłaniu.
— Mamo… — wyszeptała w końcu cicho, teraz nie mając już odwrotu. Ucho wojowniczki czujnie drgnęło. W końcu w mroku dało się dostrzec jej błyszczące, niebieskie ślepia.
— Co się stało, córeczko?
— Ja… — zatrzymała się, czując, że brzmi, jakby miała już co najmniej sto księżyców na karku. Odchrząknęła. — Ja chyba znowu jestem chora, mamo… Od dawna mam katar, ale miałam nadzieję, że w końcu sam przejdzie, a teraz… jest jeszcze gorzej — kontynuowała ściszonym głosem. — Bolą mnie płuca, mamo — dokończyła, było po niej słychać, że jest zmęczona. Na pysku białej kocicy zawitało zmartwienie. Podniosła się z miejsca i stanęła obok córki, po czym zawęszyła w powietrzu.
— Dlaczego wcześniej mi nie mówiłaś? Och, Brukselko, z tobą zawsze jest jeden i ten sam problem. Musisz przestać tak zaniedbywać swoje zdrowie — pouczyła ją, brzmiała łagodnie, ale stanowczo. — Nawet najwięksi i najlepsi wojownicy czasami chorują, to zupełnie normalne i naturalne, ale gdyby oni wszyscy unikali medyków jak ognia, to skończyliby, wąchając kwiatki od spodu, a wtedy w klanie mielibyśmy samych słabiaków.
Brukselkowa Łapa tylko skinęła głową, czując, że coś ściska ją od środka. Nie była pewna, czy było to zażenowanie, czy może ulga.
— Z samego rana udamy się do medyczki, dobrze? Połóż się, spróbuj odpocząć, a jutro zaraz po przebudzeniu odprowadzę cię pod legowisko i załatwisz sobie zioła, dobrze? — mruknęła zatroskanym głosem. Liliowa uczennica skinęła głową, podziękowała krótko swojej matce i odwróciła się, aby następnie wyjść z legowiska wojowników. Przywitał ją chłód, a oprócz tego poczucie winy. Czy naprawdę budzenie teraz Kalafior było konieczne? Była przecież w stanie sama to załatwić, prawda? Nie potrzebowała niczyjej pomocy, a jednak…
Liliowa została zbudzona przez delikatne szturchnięcie łapą. Szybko poderwała się z miejsca, trochę zdezorientowana, a gdy zobaczyła przed sobą stojącą Kwitnący Kalafior, poczuła, jak na moment serce zaczyna jej bić szybciej. To była przecież jej matka, ale z jakiegoś powodu właśnie w tym momencie samo patrzenie na nią sprawiało, że Brukselkowa Łapa czuła, jak zalewa ją fala wstydu. Rozejrzała się nerwowo po legowisku uczniów. Na całe szczęście wszyscy jeszcze spali, a ich boki unosiły się i opadały spokojnie. Byli niczego nieświadomi, co przyniosło uczennicy ulgę. Nie zniosłaby spojrzeń obcych, pytań, ich skrywanych uśmiechów. Przecież była już prawie wojownikiem, a wojownicy nie potrzebują mamusi, aby ich odprowadziła do medyczki, prawda?
— Chodźmy już… — wyszeptała ozięble i pośpiesznie, zerkając jeszcze raz na drzemiących towarzyszy. Gorączkowym machnięciem ogona dała znać białej kocicy, żeby opuściła już legowisko. Nie zamierzała dłużej zwlekać. Im szybciej to załatwi, tym mniejsza szansa na to, że ktoś się obudzi i zobaczy Brukselkę w takim stanie. Kotka wyszła po cichu, podążając za swoją mamą. Stąpała ostrożnie po chłodnej ziemi z głową spuszczoną nisko. Choć pulsowało w niej teraz wiele negatywnych emocji, to gdzieś w głębi cieszyła się z faktu, że teraz znowu będzie mogła żyć spokojnie – i przede wszystkim zdrowo. Gdy wejście do legowiska medyczki znalazło się tuż przed nią, poczuła, jak coś ściska jej żołądek. Z Cisowym Tchnieniem nigdy nie było jej po drodze. We wnętrzu panował półmrok, było też dosyć chłodno. Pachniało ziołami, a zapach ich był wyraźny i intensywny, z gorzkimi i ostrymi nutami. Gdzieś na środku legowiska siedziała zgarbiona szylkretka, która najpewniej dopiero co wstała. Jej niebiesko-rude futro lśniło w słabym świetle, które wpadało z dworu do wnętrza. Medyczka grzebała teraz w magazynku, intensywnie czegoś szukając.
— No, no. Kto postanowił się tu zjawić tak wcześnie? — medyczka mruknęła w końcu, a jej ucho zastrzygło. Brukselka weszła głębiej do legowiska, zostawiając Kwitnący Kalafior w tyle. Nie wiedziała co powiedzieć, dlatego tylko cicho westchnęła i przeniosła wzrok gdzieś na bok. — Co ci dolega? — dodała, podchodząc do Brukselki.
— Nic wielkiego, przynajmniej taką mam nadzieję. Zwykły katar…
— “Zwykły katar”? — powtórzyła. — Nie wygląda mi to na “zwykły katar”
— No dobra. Może nie taki zwykły. Tak właściwie, to chyba mam problemy z oddychaniem — wyznała w końcu, choć te słowa z ogromnym trudem przeszły jej przez gardło. Cisowe Tchnienie skinęła głową i podeszła do składzika, aby następnie wrócić z kilkoma ciemnoniebieskimi jagodami w pysku. Rzuciła je przed łapy Brukselki i wskazała na nie łapą.
— Zjedz je i wracaj do legowiska — poleciła. Liliowa posłusznie wzięła kilka jagód do pyska.
[1090 słów]
[przyznano 22%]
Wyleczeni: Brukselkowa Łapa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz