Po raz kolejny wgryzł się we własną łapę i gwałtownie wyrwał kępkę sierści. W miejscu należącym dotychczas do czarnego futra widoczna stała się skóra. Lekki podmuch wiatru musnął łyse miejsce, a chłód przeniknął do jego organizmu.
Przypatrywał się temu zjawisku dosyć długo. W skupieniu obserwował drżenie własnego ciała i wpływ przeróżnych bodźców na poszczególne reakcje. Nieopodal, idealnie na styku kończyny z brzuchem, widniały trzy długie linie. Świeża rana po zadrapaniu się wciąż go piekła, ale zaciskał stale zęby, byleby nie pogodzić się z odczuwanym bólem.
Chciał wyeliminować wszelkie słabości ze swojego życia. Począł ten proces od przetestowania krzepy, jaką dzierżyło jego młodzieńcze ciało. Krzywdził się na różne sposoby tylko po to, by odkryć swoje kiepskie strony, przez które powtarzał sobie uciążliwie, że jest zwykłym, cherlawym miernotą.
Przy swoim dodatkowym treningu starał się nie nadwyrężać najdelikatniejszych punktów. Nie chciał zginąć w tak lekkomyślny sposób. Poznał granicę swej wytrzymałości, więc pilnował się, jednocześnie starając się zwiększyć jej obszar. Miał zadatki na to, aby stać się jak najsilniejszym.
Jego starszawy mentor znacznie go ograniczał, ale zdążył się z tym pogodzić. Zaczął o siebie dbać według własnych postanowień. Przez tę parę księżyców egzystencji zdążył pojąć, iż na nikim nie może polegać, a dopóki jego ciało jest tak słabe, to i sobie nie może ufać.
Nikt się nim nie przejmował. Regularnie wracał z posklejaną od krwi sierścią, a wojownicy ledwo co zwracali na niego uwagę. Zatrzymywali na nim wzrok zaledwie na sekundę, po czym otrząsali się z transu i szli dalej, byleby trzymać się bezsensownego schematu życia. Skoro tylko słońce podnosiło się ponad korony drzew, wstawali i ruszali na patrol. Samodzielne myślenie było dla nich problemem, skoro jedyne co robili, to podążali za poleceniami liderki. Niestety też w jakiś sposób uległ panującym w klanie zasadą. Systematycznie chodził na treningi z Janowcem, a kiedy tylko z nich wracali, uciekał na swoje własne ćwiczenia.
Nie odchodził zazwyczaj daleko od obozu. Musiał być w stałym kontakcie z rzeczywistością, więc wybrał takie miejsce, by w razie co usłyszeć wołanie liderki, często wygłaszającej monotonne przemówienia, mające na celu podnieść ich morale.
Krótko mówiąc – mieli spiąć dupy. Tylko było to przekazane w mniej wulgarny sposób.
Zamyślony, wziął krótki rozpęd i wskoczył na drzewo, wczepiając się pazurami w jego korę. Starał się jak najdłużej trzymać w jednym miejscu, ale dzisiaj łapy dość szybko odmówiły mu posłuszeństwa. Ratował się poprzez przekierowanie siły w tylne kończyny, ale i te zaczęły się osuwać w dół.
Nie poddawał się, dopóki pierwsze krople deszczu nie opadły na jego futro, przedostając się spomiędzy paru gałęzi, pokrytych nikłą ilością liści. Nie przepadał za byciem mokrym, toteż z niechęcią postanowił wrócić do centrum Owocowego Lasu.
Sama nazwa ich społeczeństwa brzmiała żałośnie. Jakby byli ostoją dla zagubionych i bezmyślnych kociąt, co w sumie nie było aż tak dalekie od prawdy. Wszyscy sprawiali wrażenie na tyle pokręconych, że sami nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.
Uniósł głowę, gdy do jego nozdrzy doszedł przyjemny zapach. Był słodki i kuszący, a jednocześnie tak tajemniczy, że chęć poznania źródła wspomnianej woni zmotywowała go do szybszego truchtu. Zignorował mijane od początku wejścia do obozu koty. Szedł na oślep, polegając jedynie na zmyśle węchu. Oblizał się, widząc tłum wojowników zbitych w jednym miejscu, niczym stado owiec gotowych na pożarcie przez wilka.
Prześlizgnął się pomiędzy łapami wyższych i zastygł w bezruchu, dostrzegając coś tak niebywale wspaniałego. Wibrysy zadrżały mu z ekscytacji, a ogon lekko oplótł jego tylne łapy, jakby miało go to zatrzymać.
Pośrodku tego chaosu czas zdawał się zwalniać. Przynajmniej dla niego, gdy dostrzegł głowę jednej ze znanych mu karmicielek, leżącą na ziemi. Z jej końca wciąż skapywała krew. Z miejsca, w którym stał, doskonale było widać wszelkie wnętrzności. Miał ogromną ochotę podejść tam i wsunąć do środka łapę, aby czerwona ciecz dostatecznie pokryła jego sierść.
Błysk krzyczała. Niektóre kocięta kuliły się i płakały. On też powinien jakoś zareagować. Nie może zgrywać tak niewzruszonego, bo zaburzy to jego wygląd niewinnego młodzieńca.
Pociągnął nosem tuż obok czekoladowego kocura, ryczącego za swą matką. Gronostaj podniósł na niego spojrzenie, a strach, który krył się w niebieskich ślepiach sprawiał, że Krwawnik żałował, iż to nie on jest powodem tych emocji.
— K-kto mógł to zrobić? — wykrztusił uczeń.
Czarny miał ochotę przywalić mu w pysk za samo pytanie. Skąd miał wiedzieć? Nie spodziewałby się kogokolwiek z klanu, bo mają tu samych idiotów o pustych łbach. A ktoś, kto potrafi zabić w takim stylu, z pewnością nie należał do obrazu Owocowego Lasu.
Albo po prostu dobrze udawał głupiego. W tym momencie wspomniany morderca mógł stać gdzieś z boku i patrzeć na to zamieszanie. Z pewnością serce takiego kota napawać mogła tylko duma.
— Ktoś okrutny — odparł z oburzeniem, choć te słowa w jego pysku brzmiały jak najgorsze kłamstwo. Według niego morderca był naprawdę godzien podziwu.
Za to Gronostaj go irytował. Kruchy i słaby, łatwy do złamania. Sam jego widok wywoływał w nim obrzydzenie. Zdeptałby go jak mrówkę, a następnie dobił do ziemi tak mocno, by już nigdy nie miał sił wstać.
Niestety nie mógł. On sam był wciąż słaby i pod wieloma względami bezmyślny. Gdyby oddał się swoimi instynktom, już dawno wyleciałby z klanu. Musiał zachowywać pozory miłego. Im dłużej był grzeczny, tym lepsze zdanie inni o nim wyrabiali.
Podniósł po raz kolejny wzrok na czekoladowego.
Właśnie tacy jak on mają najmniejszą szansę na przeżycie.
***
— Krwawniku.
Srogi głos liderki rozbrzmiał tuż nad jego uchem. Zjeżyła mu się sierść na karku, od jej władczego tonu. Nie lubił, gdy ktoś próbował nim rządzić. A klan miał swoją denną hierarchię. Nie miałby nic przeciwko, gdyby u władzy rzeczywiście znajdował się ktoś odpowiedni.
Podniósł wzrok znad resztek piszczki, którą dopiero co skonsumował. Wydawała mu się mdła w smaku. Uwielbiał, gdy ofiara była jeszcze ciepła, a z jej ciała spływała świeża krew. Gdy trafiał mu się taki rarytas, zawsze w pierwszej kolejności wylizywał szkarłatną ciecz. Znacznie lepiej przełykało mu się wtedy mięso, niezależnie od tego, jak niedobre było.
— Słucham? — odezwał się, spoglądając w prosto w jej żółte ślepia. Bura była niska, więc prędzej czy później, może mieć szansę ją przerosnąć.
Chciał pokazać, że wciąż się boi, po tym jakże „drastycznym” widoku, który zafundowały mu zwłoki Drewna. Każdy chodził teraz spięty i spanikowany, a więc i on wczuł się w rolę pokrzywdzonego.
— Chciałabym z tobą porozmawiać. Pozwolisz, że pójdziemy w bardziej ustronne miejsce? — zaoferowała, aczkolwiek z jej tonem głosu brzmiało to bardziej jak rozkaz, a nie propozycja.
Skinął głową i ruszył za nią, patrząc, jak jej łapy ślizgają się po zabłoconej drodze. Gdyby byli nad jakąś większą przepaścią, mogłaby wywrócić się i polecieć w głęboki dół.
Zatrzymałby się wtedy nad krawędzią i wpatrywał w nią tak długo, aż by nie skonała.
—- Co się z tobą dzieje? — zapytała niespodziewanie, zatrzymując się tuż przed jego pyskiem.
Był z lekka zaskoczony tym pytaniem, bo nie wiedział, do czego zmierza. Nie robił nic podejrzanego, a już sprawiał wrażenie winnego? Niedorzeczność.
— Nic. Teraz jest… Jest dziwnie. Było tu tak względnie spokojnie, a tu nagle Drewno — urwał, biorąc głęboki oddech, by pokazać swoje przerażenie. — To było straszne — skwitował, zaczynając się trząść.
— Nie o to mi chodzi. Jesteś cały podrapany i poobijany — zauważyła, patrząc na dzisiejsze rany, będące wynikiem jego treningów. — Kto ci to zrobił? Twój mentor?
Zastygł w bezruchu.
Tego się nie spodziewał. I był najwyraźniej głupi, bo już dawno mógł zwalić na niego winę. Co prawda staruch go czegoś uczył, więc póki co niech sobie dalej zanieczyszcza świat, ale w przyszłości? Jeśli zacznie mu wadzić, to pozbędzie się go znacznie szybciej i prościej.
— Moje treningi bywają czasem zbyt intensywne. Bywam trochę niezdarny i często wpadam na drzewa — westchnął, chyląc głowę z zażenowania. Był zły, że dla swojego dobra, musiał się tak płaszczyć przed liderką i przedstawiać swoją osobę w gorszym świetle. — Ale robię postępy, nie jestem zbędnym balastem dla klanu — dodał poważniej.
— W to nie wątpię — mruknęła, spoglądając na jego rany. — Po prostu dobrze, żebyś na siebie uważał. I nie dał się tej złej atmosferze, to minie – dodała pokrzepiająco, aczkolwiek nie brzmiała przekonująco.
Krwawnika zastanawiało, co ją tak nagle wzięło na pogaduszki. Sam fakt, że chciała z nim rozmawiać był dla niego nielogiczny. Nie trzeba mu zmartwionej na pokaz liderki nad głową. Miał lepsze rzeczy do roboty, niż ryczenie za cynamonową kotką, mało co robiącą dla klanu. Powinni się cieszyć, że zmarła. Klan pozbył się kolejnego pyska do wykarmienia. Na ich miejscu odszukałby mordercę i mu podziękował.
— Uważaj na to, z kim się zadajesz — odezwała się nagle, jakby przyszła jej do głowy jakaś genialna myśl i koniecznie musiała ją przekazać czarnemu. — Różne potwory wyrastają z kotów, a jeśli przez treningi połamiesz sobie zaraz kości, to tym bardziej powinieneś się pilnować — oświadczyła.
— Masz na myśli jakiś konkretny przykład? — zagadnął, gryząc się zaledwie po sekundzie w język. Nie powinien być taki ciekawski. Źle się to może dla niego skończyć. Jednak słowa kotki brzmiały podejrzanie.
— Był taki jeden, co nieźle oszalał — burknęła. — Nie wiem, czy powinnam ci mówić o jego czynach, bo jesteś już wystarczająco roztrzęsiony, tym, co widziałeś — zauważyła. — A były to naprawdę straszne rzeczy. Wydajesz się zbyt wrażliwy, żeby o tym słuchać.
Pociągnął dla potwierdzenia jej słów nosem. W środku gotował się ze złości, że ma go za tak słabego.
— Jeśli mi powiesz, będę chociaż zwracał większą uwagę na moje towarzystwo i unikał tych, którzy mogą mi zaszkodzić. Nie wiedziałem, że koty mogą być aż tak okrutnymi stworzeniami, żeby mordować swoich pobratymców — zauważył i kaszlnął, a żeby dodać dramaturgii.
Zawahała się.
— Potraktuj to jako ostrzeżenie, dobrze? — westchnęła. — Bywają tacy, co łatwo wariują i w szale robią różne… — zawiesiła się na moment — niezbyt rozsądne rzeczy.
— Na przykład mordują? — spytał i choć go to ciekawiło, przełknął głośno ślinę i skulił się, wciąż dając liderce znak, że widok zabitej Drewno mocno odbił się na jego psychice.
— To w ostateczności. Mieliśmy tu przypadek takiego, który odgryzł łapę innemu kotu — wyrzuciła ze skrzywioną miną. — Ci, którzy mają niepoukładane we łbie, często maskują się najlepiej w tłumie. Wychodzi na to, że mało komu możesz ufać — mruknęła.
Serce Krwawnika zabiło szybciej. Na to nie wpadł, a to przecież genialny sposób na skrzywdzenie kogoś. Żałował, że Błysk nie mówiła więcej. Chciał poznać imię tego wspaniałego osobnika, obdarzonego ponadprzeciętną inteligencją.
— Oh – wyjąkał. — To straszne! — pisnął.
Błysk skinęła głową.
— Dlatego uważaj na siebie i swoich znajomych. Jesteś młody i masz całe życie przed sobą, wykorzystaj je jak najlepiej — poleciła.
Gdy pozwoliła mu odejść, odetchnął z ulgą. Jeszcze chwila, a zwariowałby z nadmiaru troski. Jego spojrzenie automatycznie skierowało się na pobliską kałużę. Pochylił się nad nią i omal nie wybuchnął salwą śmiechu, widząc swoje odbicie.
Świetnie wpasował się w obraz klanu. Skrucha na pysku i iskierki strachu, tańczące w błękitnych ślepiach. Klatka piersiowa drżała mu przy każdym oddechu, jakby rzeczywiście przeraziły go słowa liderki. Był zafascynowany swoim opanowaniem i umiejętnościami oszukiwania innych.
Musiał jak najdłużej pozostać niewinnym, by nikt nie raczył go kiedykolwiek posądzić o czyny, których zamierzał dokonać w przyszłości. Miał już wypatrzoną ofiarę. Idealną, bo kocurek zaledwie starszy o księżyc nie miał przewagi i doświadczenia w walce. A z obserwacji Krwawnika, treningi nie szły czekoladowemu najlepiej. W porównaniu z nim miał spore braki.
Słowa Błysk zainspirowały go do działania. To była jego szansa. Koniuszkiem ogona musnął szramę na nodze. Jeśli dalej będzie się okaleczał, ktoś rzeczywiście uzna, że to Janowiec się nad nim znęca. Krwawnik zostanie żywym obrazem cierpienia i wszyscy będą się nad nim rozczulać, więc nikomu nawet nie przejdzie przez myśl, co może dziać się w jego głowie.
Musiał zorientować się, jak postrzegany przez klan jest liliowy. Jeśli opinia jest negatywna, to ją pogłębi. W przeciwnym razie wolał nie ryzykować. Nie zdoła zmanipulować tak dużej gromady kotów.
Z tą myślą chciał zawrócić do obozu, ale poruszenie w krzakach przykuło jego uwagę. Wśród zieleni liści odznaczała się widoczna, czekoladowo-biała sylwetka.
Czarny osłupiał.
Niemożliwe, żeby los tak z niego kpił. A może to jego szansa?
— Krwawniku — miauknął, wychodząc pewnym siebie krokiem spomiędzy rośliny.
Zdawał się zachowywać tak, jakby nic go nie obchodziło. A jednak drżenie łap wskazywało na roztrzęsienie, które osiadło się w nim po zobaczeniu martwej matki.
Zazdrościł mu tej straty. Poziomka trzymała się zdecydowanie za dobrze, a przecież mogłaby już zająć się gryzieniem piachu. Przynajmniej trafiłaby na swoje miejsce. Nie chciała dzieci, ale je zrobiła. Tak samo on jej nie chciał, więc najchętniej sprawiłby, aby zniknęła.
— Co się stało? — spytał ze sztuczną troską i już po pierwszym słowie widział, że przesadził. — Przejmujesz się śmiercią swojej matki? Bardzo mi przykro — rzekł ze stoickim spokojem.
Gronostaj skinął głową, na znak wdzięczności za jego wsparcie.
— Co Błysk od ciebie chciała? — zagadnął. Zapewne próbował odciągnąć swe myśli od tragedii, jaka go spotkała. Nie wiedział jednak, jak źle wybrał sobie rozmówcę. Sam fakt, że w ogóle próbował ich podsłuchiwać, pogłębiał przeświadczenie o jego idiotyzmie.
Już od momentu rozmowy z liderką Krwawnik wiedział, co chce zrobić. A jeśli koźlę samo przychodzi pod paszczę wilka, to drapieżnik działa instynktownie i pożera darmowy posiłek.
Byli świeżo po morderstwie. On dopiero co rozmawiał z Błysk, a bura widziała, jak roztrzęsiony był po tym, co usłyszał. Wychodził na niewiniątko, no bo jak uczeń mógłby zaatakować innego, zaledwie o księżyc starszego od siebie kota?
Nic w tym nie miałoby sensu. Zresztą, w tym całym klanie nic nie ma sensu.
— Porozmawiać — odparł krótko. — Widziała, że bardzo się tym wszystkim przejmuję, ale według mnie powinna porozmawiać z tobą. Drewno to w końcu twoja mama, prawda? — zauważył. — To znaczy, to była twoja mama. Kiedy żyła — podkreślił, patrząc ze wzrastającą z każdą chwilą satysfakcją na malujące się na pysku kocura zmieszanie. Smutek skraplał się w postaci łez, połyskujących w kącikach jego ślepi.
— Myślisz, że śmierć ją bolała? — zapytała, wciąż oszołomiony. Drętwo wpatrywał się we własne łapy. — Czy śmierć zawsze jest bolesna?
— Pewnie nie. Da się umrzeć łagodniej, ale jaka wtedy z tego przyjemność? — zagadnął.
Czekoladowy przez chwilę się nie ruszał i dopiero kiedy zrozumiał jego słowa, drgnął i spłoszony podskoczył w miejscu. Spojrzał na niego z niezrozumieniem.
— No chyba lepiej umrzeć szybko i bezboleśnie — powtórzył, patrząc ze skrzywieniem na czarnego.
— To zależy. Jeśli umierasz, to zapewne tak. Jeśli zabijasz, to mało z tego zabawy — westchnął. — A w życiu przecież należy zapewnić sobie jak największą dawkę rozrywki, nie sądzisz? — Uśmiechnął się.
— Gadasz jak nawiedziony — prychnął.
Krwawnikowi podobało się, jak ze spłoszonej kupy futra próbował zgrywać pewnego siebie, nieskażonego słabością, jaką jest lęk. To było zarazem urocze i śmieszne.
— Co sądzisz o Janowcu? To w końcu twój ojciec cię kocha? — zmienił nagle temat.
Gronostaj skrzywił się i zrobił krok w tył. Czarny niemalże wrósł w ziemie, starając się z ekscytacji nie rzucić do jego gardła. Głupiec, zamiast iść w stronę obozu, kierował się w przeciwnym kierunku. Z dala od miejsca, w którym Krwawnik rozmawiał z Błysk. Byli sami, bez jakichkolwiek świadków. Idealnie, ażeby go zabić.
Nie. Nie powinien. Nie teraz. Nie był gotowy.
Jak się nie uda, to ten mysi móżdżek naskarży i będzie miał przechlapane, bo, nawet jeśli nie uwierzą, to zaczną go obserwować. A to nie było mu potrzebne.
— Jest wspaniały. Godny podziwu — odparł. — Chciałbym być taki jak o…
— A jak będzie martwy, to też będziesz chciał być jak on? — zainteresował się.
Czekoladowy zamilkł i znowu się cofnął.
„Brawo głupcze, uciekaj tam, gdzie nikt ci nie pomoże”
— Wiesz co Krwawnik? — zaczął. — Myślałem, że jesteś spoko. Najwyraźniej się myliłem — burknął, ale im więcej mówił, tym większa woń strachu rozprzestrzeniała się do jego otoczenia.
Syn Poziomki zaśmiał się i zrobił ku niemu krok, a gdy ten naskoczył na niego, przeżył lekki szok. W ostatniej chwili odsunął się, pozwalając napastnikowi uderzyć głową w kamień. Przyjemny zapach krwi połaskotał jego nozdrze, kusząc go do ataku. Nie spodziewał się, że ten będzie chciał walczyć.
Przeklął siebie. Bardzo chciał zabić, ale musiał skontrolować to zbiegowisko dzikich myśli.
— Nie obchodzi mnie zdanie takiego nieudacznika jak ty — stwierdził. — Wiesz, ile jesteś wart?
— Z pewnością znacznie więcej od ciebie! — odgryzł się.
Krwawnik znowu zaśmiał się, zafascynowany cieknącą z jego czoła strużką czerwonej cieszy. Skapywała wprost u jego łap, za każdym razem wydając dźwięk plusku, kiedy krople odbijały się od tafli błotnistej kałuży. Czerwień zmieszana z brązem była idealnym odzwierciedleniem obecnego stanu Gronostaja.
— Skoro tak uważasz, to naciesz się tą myślą, póki jeszcze masz taką zdolność — odparł spokojnie.
I wtedy czekoladowy spisał się na straty.
Zaczął uciekać. Ale tak jak spodziewał się Krwawnik, w przeciwną od obozu stronę.
I w tym momencie czarny stracił kontrolę. Nie myślał już. Nie starał się nawet kontrolować. Skoczył do przodu, biegnąc za synem Janowca. Oby jego mentor przejął się tą stratą. Cała ta zabawa okaże się wtedy jeszcze przyjemniejsza.
Pędząc za nim, dla rozrywki zaczął liczyć każdy krok. Czekoladowy tracił siły. Widział to po drżeniu jego łap i koślawym chodzie. Nagle potknął się o kamień i padł na ziemię. Drugi raz jakiś rodzaj skały doprowadził go do zguby.
— Daj mi spokój! — jęknął, starając się podnieść.
Krwawnik nie słuchał. Nawet nie myślał.
Na początku wgryzł się w jego kark. Posmak piachu zmieszanego z błotem nie był tym, czego oczekiwał, ale za to krzyki przepełnione agonią okazały się słodyczą dla jego uszu. Zafascynowany, wbił kły głębiej. Dopiero gdy spomiędzy splątanego futra zaczęła sączyć się krew, odpuścił na moment.
Odsunął się, przypatrując się swojemu dzieło w skupieniu.
— T-t-ty… – Gronostaj zakrztusił się własną śliną.
— Nie umieraj. Musisz popatrzeć, jakie piękno skrywa twoja zewnętrzna brzydota — oświadczył, popychając go i przewracając na plecy. — Wiesz, jak łatwo zabić poprzez atak w okolice brzucha? Testowałem słabość skóry w tym miejscu. Ale nie mogłam u siebie zobaczyć tego, co jest w środku, więc mam nadzieję, że nie obrazisz się, jeśli spojrzę na to u ciebie? — spytał delikatnym i rozbawionym głosem.
Spojrzenie niebieskich ślepi spoczęło wprost na nim. Krwawnik spodziewał się oburzenia, ale zamiast tego zastał smutek. Pozbawione pozytywnych emocji oczy okazały się nudne. Dlaczego nie mógł umierać z uśmiechem na pysku? Taki obraz byłby przyjemny jak na pierwsze zabójstwo.
— Nie smuć się, pomagam ci spotkać się z matką — powiedział, pochylając się ku niemu.
— Ja nie… J-ja n-nie chcę — wymamrotał, a jego klatka piersiowa zaczęła unosić się i opadać w zadziwiający szybkim tempie. — J-jestem t-taki m-młody…
— Nie każdy umiera ze starości. Musimy zachować jakiś porządek, czasem ktoś młodszy też musi umrzeć — westchnął. — Sam rozumiesz, wprowadzam równowagę.
Gronostaj charknął. Zamachał ledwo co łapami, próbując na oślep trafić w przeciwnika.
Czarny miał ochotę sprawdzić, jakby to było odgryźć mu tę łapę. Ale nie miał takiej siły w szczęce. Jego plany spełnią się kiedy indziej, jak będzie starszy i nabierze wprawy. Wciąż nie dowierzał, że właśnie dzisiaj nadarzyła mu się taka wspaniała okazja do zabawy w morderce.
—- Miłego zdychania — miauknął czule, uśmiechając się.
To ta chwila. Nie spodziewał się, że nastąpi tak szybko. Świat okazywał się sprawiedliwy.
—- O-obyś b-był n-następny… — wykrztusił, uchylając pysk do kolejnej wypowiedzi, ale Krwawnik mu przerwał. Wiedział, co chce powiedzieć. Był taki nudny i przewidywalny.
"Obyś był następnym, który umrze"
Przerył pazurami jego brzuch. Powtarzał tę czynność tak długo, aż wnętrzności kocurka nie wydostały się spoza organizmu.
Czarnego na moment zemdliło. Wyglądało to ohydniej, niż się spodziewał.
— W środku też nie byłeś piękny — stwierdził, podnosząc się i patrząc, jak życie ulatnia się z czekoladowego. Najpierw przestał oddychać. Jego ciało pozostało bezwładne, a spojrzenie, utkwione w Krwawniku, stało się puste.
Siedział jeszcze przez chwilę nad zwłokami. Musiał się upewnić, czy już na pewno nie wstanie.
Nie dochodziło do niego jeszcze to, co zrobił. Po pewnym czasie po prostu wstał i skierował swe korki do najbliższego zbiornika wody, aby oczyścić się z krwi. Jeśli ktoś zapyta go, dlaczego jest cały mokry, to powie, że trochę upaprał się w błocie i chciał się wymyć.
Przeturlał się w głębokiej kałuży, zamykając oczy. W ciemnościach wyłaniała mu się sylwetka Gronostaja. Przestraszonego i złego zarazem. Pędził ku niemu i zaledwie kilka kroków od niego oddała skok. Ciało czekoladowego nie zdążyło do niego dolecieć, bo cała wizja zniknęła.
Uchylił powieki. Podniósł się z ziemi i odchrząknął.
Dopiero teraz zrozumiał.
Miał zaledwie 8 księżyców, a już zdążył spełnić swoje największe pragnienie. Zasmakował krwi.
I nie zamierzał poprzestawać na tym pierwszym razie. Jego życie dopiero się zaczyna.