Wiciokrzew stawiał prędkie kroki, idąc samotnie przez Owocowy Lasek, zostawiając ślady w cieniutkiej warstwie opadłego tej nocy śniegu. Szedł w kierunku Upadłej Gwiazdy, by zebrać uzdrowicieli do obozu i polecić im, by zabrali część swoich zapasów. Cóż. Klanowy składzik z każdym wschodem słońca robił się coraz skromniejszy. Nie było jak tego ukryć. A chorych tylko przybywało...
Coś przykuło jednak uwagę kocura, nim dotarł do celu. Słyszał już z oddali pewne dziwne dźwięki. Jakby... Szuranie w ziemi? Między pniami drzew był w stanie dojrzeć tylko czyjąś białą sierść, co nie zdradzało dużo o tożsamości uzdrowiciela. Chyba że to wcale nie był uzdrowiciel...
Postanowił to sprawdzić. Choć czuł niepokój i dobrze wiedział, że nie potrafi walczyć, a na dodatek bał się prawie wszystkiego, tak nie mógł zignorować ryzyka, że na teren Owocowego Lasu mógł zakraść się jakiś niebezpieczny samotnik.
Ruszył więc w stronę, z której dochodził dźwięk, ostrożnie lawirując między pniami drzew. Uszy miał lekko położone, dudnił mu w nich jego własny, przyspieszony oddech. Miał tylko nadzieję, że ten, kto tam jest, nie okaże się mu wrogi.
Gdy podszedł bliżej, dojrzał prócz białego futra także to czarne i rude. Szybko rozpoznał w tajemniczym kocie Jeżogłówkę, ale nadal coś było nie tak. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że kotka wypuszcza coś z pyska na ziemię. Wpatrywała się w nią smętnie. Czemu znajdowała się poza swoim legowiskiem o tak wczesnej godzinie? Cokolwiek robiła, musiała być całkiem skupiona – wciąż nie usłyszała kroków Wiciokrzewu.
By zwrócić jej uwagę, postanowił się odezwać:
— P-przepraszam… — wymamrotał cicho, wychodząc jej naprzeciw. Patrzył jej prosto w oczy, choć w środku aż go skręcało z ciekawości, by zerknąć na to, co leżało pod jej łapami. Nie miał jednak na tyle odwagi.
Przez chwilę oboje milczeli, aż w końcu liliowy odezwał się ponownie:
— C-co ty tu… ro-robisz tak wcześnie?
Gdy tylko pierwszy dźwięk opuścił jego pysk, Jeżogłówka podskoczyła spanikowana, gwałtownie rozglądając się wokół, przygotowana do ucieczki. Jej nastroszona sierść opadła dopiero, gdy zobaczyła znajomą twarz pośród drzew. Natychmiast uszło z niej całe powietrze w jednym westchnięciu ulgi.
— Och, to tylko ty! — miauknęła cicho, po czym na chwilę umilkła, zakłopotana zaistniałą sytuacją. — Cóż... Jakby to powiedzieć... Wyszłam na moment i zauważyłam ptaka leżącego samotnie w zaroślach. Nie wiem, co mu się stało. Może w coś uderzył, może był chory i padł... ale nie mogłam go tu tak zostawić. Poczułabym się z tym źle. Wykopałam w ziemi jamę, choć ta była zbita i zmarznięta i... no.
Więcej nie musiała tłumaczyć, bo gdy Wiciokrzew podszedł bliżej, zobaczył dokładnie to, o czym mówiła kotka. Martwego ptaka, dokładniej sierpówkę, który leżał w dziurze. Wystarczyło tylko przysypać od góry, by dać mu odejść na wieczny spoczynek.
Coś przykuło jednak uwagę kocura, nim dotarł do celu. Słyszał już z oddali pewne dziwne dźwięki. Jakby... Szuranie w ziemi? Między pniami drzew był w stanie dojrzeć tylko czyjąś białą sierść, co nie zdradzało dużo o tożsamości uzdrowiciela. Chyba że to wcale nie był uzdrowiciel...
Postanowił to sprawdzić. Choć czuł niepokój i dobrze wiedział, że nie potrafi walczyć, a na dodatek bał się prawie wszystkiego, tak nie mógł zignorować ryzyka, że na teren Owocowego Lasu mógł zakraść się jakiś niebezpieczny samotnik.
Ruszył więc w stronę, z której dochodził dźwięk, ostrożnie lawirując między pniami drzew. Uszy miał lekko położone, dudnił mu w nich jego własny, przyspieszony oddech. Miał tylko nadzieję, że ten, kto tam jest, nie okaże się mu wrogi.
Gdy podszedł bliżej, dojrzał prócz białego futra także to czarne i rude. Szybko rozpoznał w tajemniczym kocie Jeżogłówkę, ale nadal coś było nie tak. Gdy podszedł bliżej, zauważył, że kotka wypuszcza coś z pyska na ziemię. Wpatrywała się w nią smętnie. Czemu znajdowała się poza swoim legowiskiem o tak wczesnej godzinie? Cokolwiek robiła, musiała być całkiem skupiona – wciąż nie usłyszała kroków Wiciokrzewu.
By zwrócić jej uwagę, postanowił się odezwać:
— P-przepraszam… — wymamrotał cicho, wychodząc jej naprzeciw. Patrzył jej prosto w oczy, choć w środku aż go skręcało z ciekawości, by zerknąć na to, co leżało pod jej łapami. Nie miał jednak na tyle odwagi.
Przez chwilę oboje milczeli, aż w końcu liliowy odezwał się ponownie:
— C-co ty tu… ro-robisz tak wcześnie?
Gdy tylko pierwszy dźwięk opuścił jego pysk, Jeżogłówka podskoczyła spanikowana, gwałtownie rozglądając się wokół, przygotowana do ucieczki. Jej nastroszona sierść opadła dopiero, gdy zobaczyła znajomą twarz pośród drzew. Natychmiast uszło z niej całe powietrze w jednym westchnięciu ulgi.
— Och, to tylko ty! — miauknęła cicho, po czym na chwilę umilkła, zakłopotana zaistniałą sytuacją. — Cóż... Jakby to powiedzieć... Wyszłam na moment i zauważyłam ptaka leżącego samotnie w zaroślach. Nie wiem, co mu się stało. Może w coś uderzył, może był chory i padł... ale nie mogłam go tu tak zostawić. Poczułabym się z tym źle. Wykopałam w ziemi jamę, choć ta była zbita i zmarznięta i... no.
Więcej nie musiała tłumaczyć, bo gdy Wiciokrzew podszedł bliżej, zobaczył dokładnie to, o czym mówiła kotka. Martwego ptaka, dokładniej sierpówkę, który leżał w dziurze. Wystarczyło tylko przysypać od góry, by dać mu odejść na wieczny spoczynek.
Zdziwił się. Nie spodziewał się, że właśnie o to chodzi. Nie chciał być niedelikatny, lecz w głowie kłębiło mu się kilka pytań. Na przykład… dlaczego nie chciała zjeść tego ptaka? W Porze Nagich Drzew każde pożywienie było na wagę życia. Z drugiej strony rozumiał ją… sam szanował naturę i inne stworzenia, a także uważał, że każdemu należy się godny spoczynek.
— Och… — wyrwało mu się tylko. Jego ogon drgnął na wietrze. — T-to bardzo… m-miłe z twojej strony — wydukał w końcu, wlepiając wzrok w nieruchomą sierpówkę. Co więcej mógłby jeszcze powiedzieć?
Kotka odmruczała coś niezrozumiale, po czym kilkoma ruchami łapy przysypała wykopaną uprzednio ziemią ciało ptaka. Jego ciepłoszare piórka zniknęły pod brązowymi grudami. Na kilka uderzeń serca zapadło milczenie. Jeżogłówka wpatrywała się intensywnie w swój twór. Kiedy już zaczynało się robić nieco niezręcznie z powodu przeciągającej się ciszy, ta nagle szarpnęła głową.
— Nie... — mruknęła do siebie pod nosem i zaczęła iść do przodu. — Musimy jeszcze znaleźć coś na dekorację. Bez tego wygląda niekompletnie. I tak... biednie — miauknęła, zatrzymując się i patrząc na Wiciokrzewa z oczekiwaniem.
Liliowy nie widział sensu w takim mrozie szykować grobu dla ptaka, ale nie chciał, by Jeżogłówka była smutna. Skinął głową i podążył za szylkretową kotką.
— Co ch-chcemy znaleźć w ta-takim… mrozie? — zapytał niepewnie, zatrzymując się razem z nią. Jej spojrzenie sprawiało, że czuł presję, by coś wymyślić, ale w jego głowie panowała kompletna pustka. Wydobył z siebie tylko krótkie “eee” i zamilkł, czując, jak uszy zaczynają go piec.
— Och… — wyrwało mu się tylko. Jego ogon drgnął na wietrze. — T-to bardzo… m-miłe z twojej strony — wydukał w końcu, wlepiając wzrok w nieruchomą sierpówkę. Co więcej mógłby jeszcze powiedzieć?
Kotka odmruczała coś niezrozumiale, po czym kilkoma ruchami łapy przysypała wykopaną uprzednio ziemią ciało ptaka. Jego ciepłoszare piórka zniknęły pod brązowymi grudami. Na kilka uderzeń serca zapadło milczenie. Jeżogłówka wpatrywała się intensywnie w swój twór. Kiedy już zaczynało się robić nieco niezręcznie z powodu przeciągającej się ciszy, ta nagle szarpnęła głową.
— Nie... — mruknęła do siebie pod nosem i zaczęła iść do przodu. — Musimy jeszcze znaleźć coś na dekorację. Bez tego wygląda niekompletnie. I tak... biednie — miauknęła, zatrzymując się i patrząc na Wiciokrzewa z oczekiwaniem.
Liliowy nie widział sensu w takim mrozie szykować grobu dla ptaka, ale nie chciał, by Jeżogłówka była smutna. Skinął głową i podążył za szylkretową kotką.
— Co ch-chcemy znaleźć w ta-takim… mrozie? — zapytał niepewnie, zatrzymując się razem z nią. Jej spojrzenie sprawiało, że czuł presję, by coś wymyślić, ale w jego głowie panowała kompletna pustka. Wydobył z siebie tylko krótkie “eee” i zamilkł, czując, jak uszy zaczynają go piec.
— Hmm...
Znów zamilkła. Wyglądało na to, że nie była zbyt rozmowna, podobnie jak jej towarzysz.
Szli chwilę przez Owocowy Lasek, wypatrując czegoś, co nadawałoby się na ozdobę godną grobu. Pytanie Wiciokrzewu było właściwie całkiem trafne... Cóż, Pora Nagich Drzew nie oferowała za dużo piękna. Była raczej pełna szarości, czerni, brązów i okazjonalnej bieli.
Przez to wszystko z oddali kotka dojrzała przebijającą się inną barwę. Delikatną żółć. Popędziła w tamtą stronę.
Pod jednym z drzew rosła samotna roślina, która zakwitnęła, choć jeszcze nie zawitały nowe liście. Miała kilka kwiatów, część jeszcze nieotwartych, lecz te, które zdążyły dojrzeć, miały pięć sercowatych bladożółtych kwiatów z intensywniejszym środkiem. Wybijały się na tle jałowego, smutnego krajobrazu. Kotka uśmiechnęła się na ich widok.
Liliowy przyjrzał się uważnie roślinie, którą znalazła Jeżogłówka. Próbował sobie przypomnieć, czy ją zna, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Trochę wstyd, prawda? W końcu był uzdrowicielem, powinien znać się na ziołach. Może po prostu było jeszcze wcześnie i chwilowo wyleciało mu z głowy. Westchnął cicho, spoglądając na szylkretkę z lekkim zakłopotaniem.
— Wiesz, c-co to za ro-roślina? — zapytał nieśmiało. — Gło-głowa mnie trochę bo-boli... — dodał po chwili, jakby chciał się usprawiedliwić. Czuł, jak serce dudni mu w klatce piersiowej. Zastanawiał się, co by było, gdyby ta roślina okazała się silnie trująca.
Zanim odpowiedziała, Jeżogłówka podeszła bliżej i obwąchała kwiaty. Nie miały mocnego zapachu, lecz przebijała się delikatna, słodka nuta.
— Pierwiosnka. Jedna z tych, które zakwitają najwcześniej. Szkoda, że to nie kocimiętka. Przydałaby się teraz — zaśmiała się delikatnie, choć z odrobiną goryczy. — Ale jest bardzo ładna, a to najważniejsze.
Wiciokrzew mógł się uspokoić, to nie jego pamięć zawodziła. Roślina ta nie miała żadnych lekarskich właściwości, a przynajmniej nie takie, o których by wiedziało którekolwiek z nich.
Kotka nachyliła się nad kępą pierwiosnek, by je zebrać i zanieść na kurhanek sierpówki.
— T-tak... Jest całkiem u-urokliwa — przytaknął, idąc za towarzyszką, która już kierowała się z powrotem w stronę, z której przyszli.
Gdy dotarli nad miejsce, gdzie pochowali ptaka, Jeżogłówka ostrożnie położyła na nim zebrane kwiaty.
— Nie spo-spodziewałem się, że i-idąc tu... b-będę mu-musiał wykonać takie za-zadanie! — zaśmiał się cicho, uśmiechając się nieco niezręcznie w stronę szylkretki.
— Ja też nie... — odpowiedziała, na chwilę milknąc. Nastał kolejny moment ciszy. Kotka znów wpatrywała się intensywnie w ziemię, pod którą leżał ptak. Wyglądała, jakby myślała o czymś dłużej. — Wy czcicie ptaki, prawda? — zapytała cicho, trochę nieśmiało, jakby nie była pewna. — Derwisz mi coś mówił. Wydaje się zainteresowany waszymi zwyczajami.
Kocur przełknął ślinę, zastanawiając się przez chwilę.
— Ee... tak. Głównie je-jerzyki i jaskółki — odpowiedział, po czym między nimi zapadła cisza. Przypomniał sobie ten niefortunny dzień, gdy nawdychał się kolorowej wody i potem gadał bzdury o tym, że i maki są święte. To było... coś. — Gdyby chciał do-dowiedzieć się o Wsze-Wszechmatce tro-trochę więcej... — zaczął ostrożnie — ...to m-mógłbym z nim po-porozmawiać...!
Skinęła głową, by pokazać, że przyjęła do siebie to, co powiedział Wiciokrzew. Poprawiła ruchem łapy jeden z kwiatów, by ładniej leżał na stosie, po czym cichutko westchnęła.
— Ptaki zawsze były dla mnie wyjątkowe. Wydawały mi się zawsze takie szczęśliwe i wolne... Bez żadnych zmartwień lub ograniczeń... — miauknęła, a jej głos był bliski szeptu. Trudno było stwierdzić, czy mówiła bardziej do stojącego obok niej Wiciokrzewu, czy do siebie. Po chwili spojrzała na kocura. — Zabrałam kilka piór, które leżały wokół niego na ziemi. Może... chciałbyś jedno? — zapytała, przechylając głowę.
W zielonych oczach uzdrowiciela błysnęły iskierki.
— Ja-jasne! — odpowiedział szybko, po czym od razu odwrócił wzrok, unikając spojrzenia Jeżogłówki. — Jeśli to nie pro-problem... o-oczywiście — dodał jeszcze, starając się nie zabrzmieć zbyt natarczywie. Mimo wszystko bardzo doceniłby taki gest ze strony samotniczki.
Kotka zniżyła głowę i wyjęła z futra na piersi jedno niewielkie piórko. Miało jasnoszarobrązową barwę i biały puszek od nasady. Trzymając je w pysku, podeszła blisko do uzdrowiciela i włożyła je gdzieś pomiędzy kosmyki futra za jego uchem.
— Proszę — miauknęła, delikatnie i nieco niezręcznie się uśmiechając. Nagle jej oczy nieco się rozwarły, jakby pojawiła się w jej głowie nagła myśl. — A tak w ogóle... dlaczego tu przyszedłeś? To zwykle my przychodzimy do was, a nie na odwrót... Nic się nie stało? — dopytała, wyglądając na nieco zmartwioną i może trochę złą na siebie, że nie zapytała o to wcześniej. Wcześniej jakoś nie zwróciła uwagi, że uzdrowiciele Owocowego Lasu raczej nie szlajali się o świcie na spacerkach w środku Pory Nagich Drzew...
— Um... — zaczął, po czym zamilkł, próbując sobie przypomnieć, po co właściwie tu przyszedł.
— Ach! Chciałem wa-was poprosić... żebyście za-zabrali trochę ziół i po-poszli ze mną do o-obozu, żeby po-pomóc... cho-chorym — wyjaśnił z trudem, w myślach złoszcząc się na swoje jąkanie.
— Ach, no tak... Dobrze... Chodź — powiedziała, obracając się w stronę Upadłej Gwiazdy. — Derwisz i Jaskier powinni już się obudzić. Popatrzysz i powiesz, czego wam brakuje. Mówiłeś też coś o bólu głowy, prawda? Zaraz coś zaradzimy... — mruczała, idąc przed siebie.
— Nie! N-nie trzeba, na-naprawdę. Zaraz mi prze-przejdzie… nie będę ma-marnować zasobów, które w tym o-okresie są tak cenne! — zapewnił.
Wkrótce koty dotarły do Upadłej Gwiazdy i natknęły się na dwójkę samotniczych uzdrowicieli. Już nie spali, choć nie byli też w pełni rozbudzeni. Liliowy skinął im głową na powitanie, po czym zaczął tłumaczyć, w jakim celu się tu pojawił.
Cieszył się, że na tereny Owocowego Lasu przybyła ta trójka uzdrowicieli – dzięki temu nie musiał już tak bardzo martwić się epidemią. Wciąż jednak czuł się przygnieciony obowiązkami, które miał na barkach. Śmierć Świergot, potem Kruszynki… a do tego doszedł uczeń, sporo chorych kotów i… poczucie winy, bo niemal w tym samym czasie odeszło tylu starszych. Leszczyna, Malinka, Mirabelka, Migotka, Chrząszcz, Kaczka… wszyscy pokonani przez zielony kaszel. Cała ta szóstka była już w podeszłym wieku, jednak najbardziej bolała go śmierć Paprotka. Był jeszcze kociakiem, nowonarodzonym i zupełnie bezbronnym. Wiadomo było, że jako dziecko samotniczki – Szafran – w przyszłości nie będzie miał łatwo, ale wieczny odpoczynek nie był dla niego rozwiązaniem. Nie powinien był umierać.
Wszechmatka powinna zabrać jego samego, a zostawić Paprotka przy życiu. Liliowego już i tak nic dobrego nie czekało; równie dobrze mógłby nie stąpać po tej ziemi. To nie miało większego znaczenia.
Przy życiu trzymał go chyba tylko Osetek i strach, że gdyby odszedł, Porankowi byłoby zbyt ciężko. Nie chciał, by ktoś cierpiał przez jego zniknięcie – a wiedział, że tak by było. Może tamtej nocy powinien być uważniejszy? Może, gdyby matka go nie przyłapała, zjadłby te jagody i odszedł w spokoju dużo wcześniej, gdy nie był żadnym kluczowym elementem?
Nieważne.
W tej chwili do legowiska wszedł Puma. Kulał lekko na jedną łapę – było widać, że przyszedł w bólu. Jego pysk miał delikatnie skwaszony wyraz, choć nie na tyle, by wyglądał na gbura.
Wiciokrzew uniósł na niego wzrok i spróbował się uśmiechnąć, jakby chciał choć na moment zetrzeć ze swojego pyska odwieczny smutek.
— C-co cię tu sprowadza? — zapytał cicho. Puma, jako kot z medyczną wiedzą, nie musiał się tłumaczyć. Westchnął i podszedł do składziku.
— To… zwyrodnienie łapy — mruknął, lustrując wzrokiem kępki ziół.
— S-szczaw będzie do-dobry-
— Wiem — uciął krótko. Na moment spojrzał na uzdrowiciela swoimi brązowymi oczami, po czym wrócił do wyszukiwania zielonych, ostro pachnących liści. Wiciokrzew nie miał siły ani ochoty mu przerywać. Pozwolił Pumie samemu się obsłużyć.
Wyleczeni: Puma
Znów zamilkła. Wyglądało na to, że nie była zbyt rozmowna, podobnie jak jej towarzysz.
Szli chwilę przez Owocowy Lasek, wypatrując czegoś, co nadawałoby się na ozdobę godną grobu. Pytanie Wiciokrzewu było właściwie całkiem trafne... Cóż, Pora Nagich Drzew nie oferowała za dużo piękna. Była raczej pełna szarości, czerni, brązów i okazjonalnej bieli.
Przez to wszystko z oddali kotka dojrzała przebijającą się inną barwę. Delikatną żółć. Popędziła w tamtą stronę.
Pod jednym z drzew rosła samotna roślina, która zakwitnęła, choć jeszcze nie zawitały nowe liście. Miała kilka kwiatów, część jeszcze nieotwartych, lecz te, które zdążyły dojrzeć, miały pięć sercowatych bladożółtych kwiatów z intensywniejszym środkiem. Wybijały się na tle jałowego, smutnego krajobrazu. Kotka uśmiechnęła się na ich widok.
Liliowy przyjrzał się uważnie roślinie, którą znalazła Jeżogłówka. Próbował sobie przypomnieć, czy ją zna, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Trochę wstyd, prawda? W końcu był uzdrowicielem, powinien znać się na ziołach. Może po prostu było jeszcze wcześnie i chwilowo wyleciało mu z głowy. Westchnął cicho, spoglądając na szylkretkę z lekkim zakłopotaniem.
— Wiesz, c-co to za ro-roślina? — zapytał nieśmiało. — Gło-głowa mnie trochę bo-boli... — dodał po chwili, jakby chciał się usprawiedliwić. Czuł, jak serce dudni mu w klatce piersiowej. Zastanawiał się, co by było, gdyby ta roślina okazała się silnie trująca.
Zanim odpowiedziała, Jeżogłówka podeszła bliżej i obwąchała kwiaty. Nie miały mocnego zapachu, lecz przebijała się delikatna, słodka nuta.
— Pierwiosnka. Jedna z tych, które zakwitają najwcześniej. Szkoda, że to nie kocimiętka. Przydałaby się teraz — zaśmiała się delikatnie, choć z odrobiną goryczy. — Ale jest bardzo ładna, a to najważniejsze.
Wiciokrzew mógł się uspokoić, to nie jego pamięć zawodziła. Roślina ta nie miała żadnych lekarskich właściwości, a przynajmniej nie takie, o których by wiedziało którekolwiek z nich.
Kotka nachyliła się nad kępą pierwiosnek, by je zebrać i zanieść na kurhanek sierpówki.
— T-tak... Jest całkiem u-urokliwa — przytaknął, idąc za towarzyszką, która już kierowała się z powrotem w stronę, z której przyszli.
Gdy dotarli nad miejsce, gdzie pochowali ptaka, Jeżogłówka ostrożnie położyła na nim zebrane kwiaty.
— Nie spo-spodziewałem się, że i-idąc tu... b-będę mu-musiał wykonać takie za-zadanie! — zaśmiał się cicho, uśmiechając się nieco niezręcznie w stronę szylkretki.
— Ja też nie... — odpowiedziała, na chwilę milknąc. Nastał kolejny moment ciszy. Kotka znów wpatrywała się intensywnie w ziemię, pod którą leżał ptak. Wyglądała, jakby myślała o czymś dłużej. — Wy czcicie ptaki, prawda? — zapytała cicho, trochę nieśmiało, jakby nie była pewna. — Derwisz mi coś mówił. Wydaje się zainteresowany waszymi zwyczajami.
Kocur przełknął ślinę, zastanawiając się przez chwilę.
— Ee... tak. Głównie je-jerzyki i jaskółki — odpowiedział, po czym między nimi zapadła cisza. Przypomniał sobie ten niefortunny dzień, gdy nawdychał się kolorowej wody i potem gadał bzdury o tym, że i maki są święte. To było... coś. — Gdyby chciał do-dowiedzieć się o Wsze-Wszechmatce tro-trochę więcej... — zaczął ostrożnie — ...to m-mógłbym z nim po-porozmawiać...!
Skinęła głową, by pokazać, że przyjęła do siebie to, co powiedział Wiciokrzew. Poprawiła ruchem łapy jeden z kwiatów, by ładniej leżał na stosie, po czym cichutko westchnęła.
— Ptaki zawsze były dla mnie wyjątkowe. Wydawały mi się zawsze takie szczęśliwe i wolne... Bez żadnych zmartwień lub ograniczeń... — miauknęła, a jej głos był bliski szeptu. Trudno było stwierdzić, czy mówiła bardziej do stojącego obok niej Wiciokrzewu, czy do siebie. Po chwili spojrzała na kocura. — Zabrałam kilka piór, które leżały wokół niego na ziemi. Może... chciałbyś jedno? — zapytała, przechylając głowę.
W zielonych oczach uzdrowiciela błysnęły iskierki.
— Ja-jasne! — odpowiedział szybko, po czym od razu odwrócił wzrok, unikając spojrzenia Jeżogłówki. — Jeśli to nie pro-problem... o-oczywiście — dodał jeszcze, starając się nie zabrzmieć zbyt natarczywie. Mimo wszystko bardzo doceniłby taki gest ze strony samotniczki.
Kotka zniżyła głowę i wyjęła z futra na piersi jedno niewielkie piórko. Miało jasnoszarobrązową barwę i biały puszek od nasady. Trzymając je w pysku, podeszła blisko do uzdrowiciela i włożyła je gdzieś pomiędzy kosmyki futra za jego uchem.
— Proszę — miauknęła, delikatnie i nieco niezręcznie się uśmiechając. Nagle jej oczy nieco się rozwarły, jakby pojawiła się w jej głowie nagła myśl. — A tak w ogóle... dlaczego tu przyszedłeś? To zwykle my przychodzimy do was, a nie na odwrót... Nic się nie stało? — dopytała, wyglądając na nieco zmartwioną i może trochę złą na siebie, że nie zapytała o to wcześniej. Wcześniej jakoś nie zwróciła uwagi, że uzdrowiciele Owocowego Lasu raczej nie szlajali się o świcie na spacerkach w środku Pory Nagich Drzew...
— Um... — zaczął, po czym zamilkł, próbując sobie przypomnieć, po co właściwie tu przyszedł.
— Ach! Chciałem wa-was poprosić... żebyście za-zabrali trochę ziół i po-poszli ze mną do o-obozu, żeby po-pomóc... cho-chorym — wyjaśnił z trudem, w myślach złoszcząc się na swoje jąkanie.
— Ach, no tak... Dobrze... Chodź — powiedziała, obracając się w stronę Upadłej Gwiazdy. — Derwisz i Jaskier powinni już się obudzić. Popatrzysz i powiesz, czego wam brakuje. Mówiłeś też coś o bólu głowy, prawda? Zaraz coś zaradzimy... — mruczała, idąc przed siebie.
— Nie! N-nie trzeba, na-naprawdę. Zaraz mi prze-przejdzie… nie będę ma-marnować zasobów, które w tym o-okresie są tak cenne! — zapewnił.
Wkrótce koty dotarły do Upadłej Gwiazdy i natknęły się na dwójkę samotniczych uzdrowicieli. Już nie spali, choć nie byli też w pełni rozbudzeni. Liliowy skinął im głową na powitanie, po czym zaczął tłumaczyć, w jakim celu się tu pojawił.
***
Kilka dni później
Cieszył się, że na tereny Owocowego Lasu przybyła ta trójka uzdrowicieli – dzięki temu nie musiał już tak bardzo martwić się epidemią. Wciąż jednak czuł się przygnieciony obowiązkami, które miał na barkach. Śmierć Świergot, potem Kruszynki… a do tego doszedł uczeń, sporo chorych kotów i… poczucie winy, bo niemal w tym samym czasie odeszło tylu starszych. Leszczyna, Malinka, Mirabelka, Migotka, Chrząszcz, Kaczka… wszyscy pokonani przez zielony kaszel. Cała ta szóstka była już w podeszłym wieku, jednak najbardziej bolała go śmierć Paprotka. Był jeszcze kociakiem, nowonarodzonym i zupełnie bezbronnym. Wiadomo było, że jako dziecko samotniczki – Szafran – w przyszłości nie będzie miał łatwo, ale wieczny odpoczynek nie był dla niego rozwiązaniem. Nie powinien był umierać.
Wszechmatka powinna zabrać jego samego, a zostawić Paprotka przy życiu. Liliowego już i tak nic dobrego nie czekało; równie dobrze mógłby nie stąpać po tej ziemi. To nie miało większego znaczenia.
Przy życiu trzymał go chyba tylko Osetek i strach, że gdyby odszedł, Porankowi byłoby zbyt ciężko. Nie chciał, by ktoś cierpiał przez jego zniknięcie – a wiedział, że tak by było. Może tamtej nocy powinien być uważniejszy? Może, gdyby matka go nie przyłapała, zjadłby te jagody i odszedł w spokoju dużo wcześniej, gdy nie był żadnym kluczowym elementem?
Nieważne.
W tej chwili do legowiska wszedł Puma. Kulał lekko na jedną łapę – było widać, że przyszedł w bólu. Jego pysk miał delikatnie skwaszony wyraz, choć nie na tyle, by wyglądał na gbura.
Wiciokrzew uniósł na niego wzrok i spróbował się uśmiechnąć, jakby chciał choć na moment zetrzeć ze swojego pyska odwieczny smutek.
— C-co cię tu sprowadza? — zapytał cicho. Puma, jako kot z medyczną wiedzą, nie musiał się tłumaczyć. Westchnął i podszedł do składziku.
— To… zwyrodnienie łapy — mruknął, lustrując wzrokiem kępki ziół.
— S-szczaw będzie do-dobry-
— Wiem — uciął krótko. Na moment spojrzał na uzdrowiciela swoimi brązowymi oczami, po czym wrócił do wyszukiwania zielonych, ostro pachnących liści. Wiciokrzew nie miał siły ani ochoty mu przerywać. Pozwolił Pumie samemu się obsłużyć.
Wyleczeni: Puma
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz