Końcówka pory Nagich Drzew…
Pogoda powoli zaczynała się zmieniać, jakby sama pora roku, dotąd uparta i ciężka od śniegu, wreszcie zmęczyła się własną surowością. Gęsty, zbity puch, który przez wiele księżyców zalegał na ziemi niczym zimowa warstwa milczenia, ustępował teraz pod naciskiem nasilającego się słońca. Jego blade, lecz coraz odważniejsze promienie muskały powierzchnię śniegu, sprawiając, że lód połyskiwał jak rozlana po ziemi łuska pradawnego ducha. Zimny wiatr również słabł — nie od razu, raczej niechętnie, trochę tak, jakby sam zastanawiał się, czy naprawdę pora już ustąpić. Powiewał jeszcze cicho, ostatnimi resztkami sił zahaczając o nagie gałęzie, lecz nie stanowił już żadnego wyzwania, na które mógłby poskarżyć się nawet najbardziej zrzędliwy kot.
Wraz z odchodzącym chłodem zaczynały pojawiać się dźwięki, które Mirtowe Lśnienie zdążył niemal zapomnieć. Delikatny ptasi śpiew unosił się nad lasem niczym ostrożne pytanie. Melodyjki wydobywane przez drobne skrzydlate stworzenia brzmiały niepewnie, jakby samym ptakom brakowało odwagi, by powrócić w pełni; jakby badały teren, próbując zrozumieć, czy zimowa cisza rzeczywiście pozwoli im znów zatętnić.
Mirtowe Lśnienie westchnął kilka razy — przeciągle i leniwie — nim podniósł się z posłania. W jego ciele wciąż tkwiło zmęczenie minionej pory, ciężkie niczym wilgotne pióra po ulewie. Czuł, jak mięśnie dopiero budzą się z zimowego otępienia, powoli przypominając sobie sposób poruszania się bez kulącego skurczu chłodu. Bursztynowe oczy wojownika, naznaczone ostrożną czujnością, przesunęły się po wejściu do obozu — dostrzegał tam oznaki zbliżającej się odwilży, ale też ślady głodu, który w porze Nagich Drzew zagłębiał się w ciała i umysły kotów niczym ostrze, powoli, lecz dotkliwie.
Gniazdo, w którym to składowane były rozmaite piszczki, wyglądało dość mizernie, niemal żałośnie. Pusta przestrzeń między gałązkami zdawała się szydzić z wysiłków łowców, zdradzając tylko niewielką garstę zdobyczy — resztkę, którą natura pozwoliła zostawić, by klan przetrwał jeszcze dzień.
Mirtowe Lśnienie nie był tym zaskoczony. Wiedział, że podczas pory Nagich Drzew trzeba chwytać się nawet najskromniejszych kąsków; wiedział też, że las przez tę część roku zawsze wydaje się obcy, jakby chciał wystawić ich lojalność i siłę na próbę. A jednak, kiedy patrzył na wychudzoną nornicę leżącą na szorstkim podłożu, poczuł w sobie coś na kształt cichego, nieuświadomionego żalu — jakby w głębi duszy liczył na cud, choć rozsądek szeptał mu, że cuda nie zwykły pojawiać się w takich momentach.
Chwycił zdobycz w zęby, a jej gorzki zapach wypełnił jego nozdrza, przywołując wspomnienie lepszych dni, kiedy przynosił do obozu ofiary większe, tłustsze, bardziej godne wojownika. Teraz jednak musiał zadowolić się tym, co dawała ziemia — nawet jeśli dawała tak niewiele. Zawlókł nornicę do jaskini wojowniczych legowisk, czując pod łapami chłód kamienia i słysząc delikatne echo własnych kroków.
Nie wiedzieć czemu, odczuwał tęsknotę — tę bardziej daleką, miękką i odległą, jakby wywianą z najgłębszych zakamarków duszy. Nie była to tęsknota dotykająca jedynie powierzchni serca; sięgała znacznie dalej, ku czasom tak dawno minionym, że niemal zdawały się snem. Przypominała o okresie jego uczniowskich księżyców, a raczej jeszcze wcześniejszych dni, gdy był jeszcze drobnym, nieświadomym kociakiem, którego świat kończył się na ciepłych kocach, zapachu dwunożnych i pełnych miskach. Wtedy nie zastanawiał się nad niczym — żył w luksusach tak naturalnych, że dopiero teraz, po latach, rozumiał, jak bardzo były ulotne.
Ciepły dom wracał do niego niczym wspomnienie o miejscu dawno utraconym: obrazy rozmyte jak odbicia w wodzie, ale wciąż niosące obietnicę bezpieczeństwa. Jasne światło przedzierające się przez okna, miękka podłoga pod łapami, regularny rytm dnia, w którym głód nigdy nie miał prawa się pojawić. Miski, zawsze pełne najlepszej karmy — ostro pachnącej rybą, tłustej, sycącej — zdawały się w jego pamięci czymś cudownie nierealnym. Sam Mirtowe Lśnienie nie wiedział już, czy naprawdę pragnął powrotu do tego życia, czy jedynie ucieczki od tego, które prowadził teraz.
Myśl o powrocie była nagle nadzwyczaj słodka. Przypominała smak świeżego miodu, którego nigdy nie próbował, lecz którego słodycz potrafił sobie wyobrazić — delikatną, nęcącą, niebezpiecznie kuszącą. A jednak towarzyszyła jej gorycz, cicha i niewidoczna, ale obecna pod powierzchnią. W sercu wojownika te dwa smaki mieszały się w dziwną, niepokojącą mieszaninę, którą trudno było zignorować.
Wiedział, że kodeks wojownika zakazywał takich pragnień. Każda myśl o porzuceniu klanu była jak szelest skrzydeł w ciszy nocy — niewielki, ledwie słyszalny, a jednak niosący konsekwencje. Wiedział też, że wola samego Klanu Gwiazd najpewniej byłaby temu przeciwna; prastare duchy obserwowały ich czujnie, a on, zwłaszcza, odkąd ujrzał tamtego ducha, czuł ich wzrok niczym zimny powiew w mroźny poranek.
A mimo to… nie był pewien, czy ktokolwiek — poza tymi zmarłymi duchami — naprawdę zauważyłby jego nieobecność. Owszem, była Pchełkowy Skok, jego dawna uczennica. Urocza, nieśmiała, a jednocześnie wciąż wymagająca wsparcia, nawet po mianowaniu na wojowniczkę. Zawsze patrzyła na niego oczami pełnymi nadziei, jakby widziała w nim coś więcej, niż on sam był w stanie dostrzec. Wiedział, że ona by zauważyła. Że zapytałaby, gdzie poszedł, czemu nie wraca. I to może najbardziej bolało — świadomość, że jedynie ona.
Bo Judaszowcowa Gwiazda… jego przybrany ojciec… Ostatnimi czasy Mirtowe Lśnienie nie potrafił wyczuć w nim nawet cienia dawnej bliskości. Kiedyś ufał, że kocur dostrzega w nim nie tylko kolejnego wojownika, lecz syna z wyboru. Teraz jednak był niemal pewien, że Judaszowcowa Gwiazda wzruszyłby jedynie ramionami — może z lekką irytacją, może z obojętnością — gdyby Mirtowe Lśnienie zniknął bez słowa.
Odkąd przywódca na swoją zastępczynię wybrał Pikującą Jaskółkę, coś w Mirtowym Lśnieniu pękło. Od tego czasu nie rozmawiał z nim, nie szukał żadnego kontaktu; jedynie w myślach powracał do tej decyzji, przeżuwając ją jak twardy kawałek kości, której nijak nie da się przełknąć. W sercu wojownika narastał żal, czasem nawet złość, choć była raczej nieczęsta, bladego koloru — bardziej smutną niż gorącą. Czuł się pominięty, niewidzialny. Jak cień pod drzewem, tak łatwo mijany, że aż zapominany przez tych, którzy powinni go znać najlepiej.
Świat wokół niego zdawał się to odzwierciedlać. Wiatr, który jeszcze przed chwilą słabł, znów delikatnie poruszył gałęziami, jakby przypominając mu, że choć pory roku się zmieniają, jego własne życie utkwiło w martwym punkcie. Śnieg skrzył się złoto od słońca, lecz nie przynosił mu ciepła. A obozowisko zasnute ciszą, wydawało się puste jak jego własne wnętrze — powoli wypełniane myśleniem o miejscu, do którego nie powinien tęsknić, a mimo to tęsknił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz