— Dziękuję.
Przyciągnęła nornicę bliżej siebie. Sówka zajęła miejsce obok jej posłania, po czym pochyliła się nad córką i polizała ją po głowie. Z jej gardła wyrwał się zadowolony pomruk.
— Jeśli będę brać przykład z ciebie, to na pewno tak będzie — miauknęła cicho pomiędzy kęsami. Wąsy przywódczyni połaskotały ją w ucho, gdy ta zaśmiała się.
Skończywszy posiłek, oparła brodę na łapach. Lubiła spędzać czas z mamą, i jedną, i drugą. Pomimo to Sówka zawsze była jej bliższa; jak starsza przyjaciółka, która posiadała już wiedzę o świecie i zawsze służyła radą.
***
Wnętrze krzewu pachniało chorobą. Chorobą i ziołami, a kaszel i ciche głosy uzdrowicieli doprowadzały ją już do szaleństwa.
Oparła podbródek o posłanie. Czuła się już lepiej. Nie chciała spędzać więcej czasu w izolatce; nie po tym, jak była świadkiem śmierci Kaczki. Jej gardło ścisnęło się lekko. Pamiętała ostatnie oddechy matki, widok jej wiotkiego ciała zaledwie legowisko obok. Nigdy nie myślała, że straci obie rodzicielki w tak krótkim czasie. Cała jej rodzina zdawała się rozsypywać. Najpierw Listek, potem Sówka, teraz Kaczka… Kto następny? Jej drugi brat?
Jednak krewnych również jej przybyło. Słyszała o dzieciach Czerwca i ubolewała nad tym, że jeszcze nie mogła ich zobaczyć. Chciała odwiedzić maleństwa, pogratulować synowi i zobaczyć, co u synowej. Nie znała Miodunki dobrze, ale skoro zwiadowca ją polubił… Na pewno była dobrą kotką.
Podniosła wzrok na dźwięk czyiś kroków. Wiciokrzew zbliżał się powoli do każdego z chorych, rozdając lekarstwa. Gdy trafił do niej, uśmiechnęła się lekko, nie widząc już kolejnej porcji ziół w jego pysku.
— Myślę… Że j-jesteś już zdrowa — oznajmił, potwierdzając jej przypuszczenia. — M-możesz już wrócić do o-obowiązków.
Pokiwała głową, z cichym stęknięciem podnosząc się z posłania. Obrzuciła pozostałych lokatorów przelotnym spojrzeniem, po czym podążyła za uzdrowicielem na zewnątrz.
— Dziękuję.
Wiciokrzew spojrzał na nią kątem oka.
— Tylko n-nie… Przemęczaj się. I… I gdyby c-coś było nie t-tak, mów.
***
Zieleń zaczynała na nowo pokrywać otaczające ich krzewy. Słyszała cichy, miarowy oddech Czereśni za sobą.
Podeszła do drzewa z tabliczkami. Ktoś musiał o nie zadbać, co nie? Sówka… Sówka by tego chciała.
— Pomóc Ci?
Odwróciła nieco pysk w stronę partnera. Jego oczy błysnęły, a ona z westchnieniem spuściła wzrok na własne łapy.
— Nie.
Położyła płaski kamień obok tego należącego do byłej przywódczyni. Sówka, Kaczka, wyżej Jarząb, jeszcze gdzieś z boku Listek. Jarzębinka, Żbik i jakiś inny kot, którego imienia nie pamiętała. Chyba Mniszek. Matka nie raz tłumaczyła jej, kto kim był, co się z nim stało. Nie raz siedziały przed drzewkiem razem, opowiadając historie kotom, których Jeżyna nigdy nie widziała na oczy.
Poczuła ogon zastępcy, spoczywający na jej barku. Przez ostatnie księżyce dotyk ten stał się jakiś dziwny. Niechciany. Dlaczego? Dlaczego instynkt mówił jej, aby odrzucała afekcje tego, za którym ganiała pół swojego życia? Co się zmieniło?
— Dobrze się czujesz? — szepnął Czereśnia, a jego wąsy otarły się o jej ucho.
Krótko skinęła głową. Przysiadła na trawie, wbijając spojrzenie w tabliczkę Sówki. Ile by dała, aby poprosić mamę o ostatnią radę.
Będę tęsknić, mamo [*]
Wyleczeni w epidemii OL: Jeżyna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz