Słysząc pytanie, nie potrafił ukryć zmieszanego spojrzenia. Raczej wątpił, aby nadanie takiego imienia jakoś pomogło. Bardziej pogorszyłoby to sytuację. Lisiaczkowy Puszeczek już była zła, zwłaszcza jak musiała swoje odstać w kącie. Naprawdę nie wierzył, że ktoś taki jak Aksamitna Gwiazdeczka przejął władzę i jeszcze się trzymał. Każdego dnia partnerka zaskakiwała go swoją infantylnością coraz bardziej.
— Kochanie... Wątpię. Raczej ją tym bardziej rozgniewasz — starał przemówić jej do rozsądku, co zresztą nie wychodziło. Kocica miała swoje rację, do których musiał się dostosować. Chociaż nie popierał tych wymyślnych imion i zabaw w berka, to musiał ją w tym wspierać. Nie potrafił przełamać blokady, która kazała mu bezgranicznie oddać swój umysł jak i ciało w łapy lidera.
— No to trafi do żłobka skoro nie umie zachować się dojrzale — stwierdziła. — Dziękuję, misiu. A twoje imię ci się podoba? — dopytała jakby próbując go podejść, co byłoby dość sprytnym zagraniem, gdyby nie fakt, że wiedział co w takiej sytuacji odpowiedzieć.
— Tak. Jest wspaniałe — odparł całkiem szczerze, liżąc ją czule po policzku.
Może i był wariatem, że się na to godził, ale był zakochany w tej małej istocie po uszy. I chociaż wiedział, że ta utopia nie będzie trwać wiecznie, żył tą chwilą każdego dnia, póki mógł.
***
Aksamitna Gwiazdeczka trafiła do jaskini, odcięta od światła, przyjaciół, rodziny i ukochanych. Serce łamało mu się za każdym razem, kiedy próbował ją odwiedzić. Czasami był odganiany przez strażników, lecz nie poddawał się i wciąż przychodził. Musiał wiedzieć czy było z nią wszystko w porządku. Zdawał sobie sprawę, że cierpiała. Nagle najbliższa jej osoba okazała się zdrajcą i brutalnie pobiła, odbierając władzę. A na dodatek jej ukochany stanął po jego stronie, ponieważ został liderem, a co za tym szło, umysł kazał słuchać jego rozkazów.
Ale i tak przychodził. Nie dostał zakazu, a po ostatnim zgromadzeniu dostał pozwolenie, aby przynieść dawnej liderce muszle. Zrobił to, korzystając z możliwości ujrzenia jej po księżycu rozłąki.
Kiedy zanurzył się w ciemność, to co wziął za kamień, okazało się Aksamitką. Leżała skulona, samotna, porzucona przez cały świat, odstawiona w zapomnienie.
Ułożył się tuż przy niej, otulając swym ciałem, ponieważ nie widział tu żadnego mchu, który mógłby ogrzać zziębniętą pointkę. Ta zdawała się spać, ale gdy tylko poczuła miękkie futro przy swoim pysku, westchnęła jakby z ulgą, mocniej do niego przylegając.
Nie potrafił powstrzymać łez. Sunęły po jego pysku coraz bardziej i bardziej, mocząc ucho ukochanej. To był obraz tego jak ją mocno zawiódł. Nie potrafił odwrócić wzroku, nasycał się tym, ponieważ wiedział, że zasłużył na to cierpienie. Po tym ile zła wyrządził, świat musiał się na nim brutalnie zemścić.
— Misiu nie odchodź — usłyszał jej cichy szept.
Nie chciał odchodzić, nie chciał, ale musiał. Musiał, ponieważ nie pozwoliliby mu tu zostać. Musiał, bo nie posiadał swojej woli. Musiał, bo nie należał już tylko i wyłącznie do niej.
I ta świadomość go bolała. Za każdym razem, kiedy ich wzrok się spotykał. Za każdym razem, gdy ich ciała pragnęły bliskości. Ale on odchodził. Za każdym razem. Pozostawiając ją w ciemności.
***
To go tak męczyło. Musiał brać rośliny, które pozwalały mu w spokoju przespać noc. Czuł się niczym wrak kota. Był pusty, a każdy dzień był dla niego udręką. Cierpiał tak przeraźliwie, że nie potrafił już tego kryć przed światem. Srokoszowa Gwiazda nasycał się tym widokiem za każdym razem, kiedy tylko wracał od ukochanej. Widywali się raz na księżyc, przez kolejny czas cierpiąc tylko bardziej i bardziej. Nie potrafił jej ochronić ani uratować. Jego łapy same podejmowały decyzję o odwrocie, chociaż umysł łaknął czegoś innego.
Zdawał sobie sprawę, że był potworem. To zostało mu wryte w podświadomość na długo przed tym jak został klifiakiem. Jego celem było niszczenie i służba. To co go spotkało nie było w planach. Nie powinien odzyskać uczuć, nie powinien tak cierpieć za zwykłą kotką. Aksamitna Chmurka zniszczyła pracę jego mistrza, który postarał się, aby na zawsze już pozostał zwykłą maszyną.
Leżał w legowisku wojowników, kiedy nagle padł na niego czyjś cień. Uniósł łeb i spotkał się spojrzeniem ze Srokoszową Gwiazdą.
— Idziemy — tylko to powiedział, odchodząc w kierunku wojowników, którzy wyciągali osłabioną Aksamitkę z jaskini.
Pełen złych przeczuć, udał się za nim.
***
— Wiedziałam, że mi wybaczysz Srokoszku — Aksamitna Chmurka ćwierkała im obu nad uchem, wędrując znanymi szlakami. Nareszcie widziała świat. Czuła zapach świeżego powietrza. Uśmiech na powrót pojawił się na jej pysku. Nie potrafił oderwać od niej wzroku. To była ta kotka, którą znał. Ta słodka, niewinna istota, która nie skrzywdziłaby nawet muchy. Teraz była wolna. Nasycała się widokiem, tak zapomnianego świata. I chociaż była wychudzona i osłabiona, to wyjście zdawało się dodawać jej sił.
Srokoszowa Gwiazda nic nie powiedział, jedynie się skrzywił. Wyglądał na bardzo niezadowolonego z rozgadanej i szczęśliwej pointki. Miał złe przeczucia. Chociaż czuł niepokój i na wszelki wypadek zachował czujność, tak nie dostrzegł nic podejrzanego. Byli tu we trójkę. Sami. Zbliżali się powoli do Złotych Kłosów, które po Porze Nagich Drzew były jedynie zwykłą, pustą przestrzenią.
Aksamitna Chmurka z zatroskaną miną przyglądała się temu wymarłemu krajobrazowi, a oni zwolnili. A raczej zwolnił lider, a on machinalnie zrównał z nim krok.
Schylił głowę widząc, że ten próbuje mu coś powiedzieć, a zaraz potem w uchu zabrzmiały słowa, które uniosły mu sierść na karku.
— Zabij ją. Brutalnie — to był rozkaz.
Taki sam jaki prześladował go nocami, gdy mordował Morskie Oko. Wtedy też byli we trójkę. Odprowadzali dawną medyczkę na granicę. Historia miała zatoczyć koło.
To co poczuł w sobie, kłóciło się ze wszystkim w co wierzył, a także do czego go szkolono. Jego ciało ruszyło posłusznie w stronę nieświadomej partnerki, która uśmiechała się od ucha do ucha, nie wiedząc, że była w niebezpieczeństwie.
Chciał się zatrzymać, ale nie mógł. Chciał się odwrócić i wbić zęby we własne ciało, ale wciąż nie miał nad tym kontroli. Miotał się wewnętrznie, próbując zaprzestać nim będzie za późno. Nie chciał gasić życia w tych pełnych radości oczach.
— Misiu! Tak się cieszę, że możemy znów być tu razem. Będziemy musieli częściej wychodzić na spacery... — miauczała, zaraz dostrzegając, że coś z nim było nie tak. — Misiu? Coś się stało?
Tak. Chciał krzyknąć. Uciekaj. Błagam uciekaj, póki jeszcze to się nie wydarzyło. Ale z jego pyska nie wydobyło się żadne słowo. To były uderzenia serca, które dla niego trwały godzinami. Czas jakby zwolnił. Szarpał się we własnym ciele, próbując zerwać z siebie łańcuchy, które go spętały.
Skoczył na nią, przyciskając do ziemi, a kły zawisły nad jej gardłem.
NIE! Jego dusza wyła z rozpaczy. NIE! Nie wybaczy sobie tego! Nigdy!
— M-mi-misiu? — wyjąkała zaskoczona, a niepokój w jej głosie spowodował, że zakuło go w piersi.
Spojrzał w jej morskie ślepia, w których dojrzał strach.
— Przepraszam — w końcu z siebie wydusił, a z oczu pociekły mu łzy. — On mi kazał. Nie potrafię tego przerwać.
— Co ci kazał? Srokoszek, tak? — spytała zmieszana, powoli mrugając. Choć jej oddech był niespokojny, niespiesznie wyciągnęła łapę w jego stronę, ociekając mokre futro w okolicach polika burego. — Nie n-nie rozumiem. Nie podoba mi się ta zabawa. Idźmy dalej na spacer, proszę — wykrztusiła, wciąż nieświadoma wszystkiego. — Następnym razem może powinniśmy wziąć nasze córki? Ucieszą się. Ja teraz na przykład cieszę się, bo jestem z tobą — rzekła, uśmiechając się słabo.
Jej dotyk rozczulił jego serce. Zatrzymał go przed rozerwaniem jej gardła. Była taka niewinna, nieświadoma, że śmierć stała tuż obok. Że chuchała jej w twarz. Uważała to za zabawę, nie rzeczywistość. Była niczym kocię, które pragnęło tylko szczęścia i miłości. A Srokoszowa Gwiazda chciał zgasić tą iskrę. Zadeptać i wymazać z istnienia tego świata. Dlaczego? Czemu pragnął aż tak jej śmierci? Przecież Aksamitka nie robiła nic złego. Była niczym delikatna chmurka. Promyczek radości.
Rozkleił się bardziej, wydobywając z gardła głuchy szloch. Córki go znienawidzą, on nie da rady żyć z tym brzemieniem. To było dla niego za wiele.
Usłyszał za sobą niecierpliwe poruszenie. Ta farsa trwała już za długo. Lider się niecierpliwił. Sądził, że zrobi to tak szybko jak ostatnim razem? Przecież to było niewykonalne! Nie, bo ją kochał.
Przypomniał sobie wszystko co czuł, gdy byli razem. To jego zażenowanie jej zachowaniem, irytację, która przemieniła się w coś pięknego, czego nigdy dotychczas nie czuł. A teraz miał to wszystko zniszczyć... Gardził sobą. Tym kim był. Nawet teraz wyglądał żałośnie, mocząc swymi łzami futro ofiary.
— Przepraszam — powtórzył raz jeszcze, czując jak miękną mu łapy, jak odzyskuje w nich pełną kontrole. Zetknął się z nią pyskiem, składając być może ostatni pocałunek, a następnie odwrócił się w kierunku niebieskiego. — Nie. Nie zrobię tego — te słowa opuściły jego pysk z widocznym trudem.
Jednak, gdy niebo nie zaczęło się rozpadać, a dalej wszystko wyglądało tak, jakby świat się nie zawalił, powoli ogarniała go pewność siebie. Był gotów zginąć za złamanie kodeksu. Dla niej. Dla tego światła ukochanej, która nigdy nie widziała w nim potwora. Nawet jeśli go znajdą, jeśli przyjdzie mu zginąć w najgorszych męczarniach, nie żałował swojego wyboru.
Zrobił krok naprzód, ukrywając kocicę za sobą. Był gotów ją bronić. To ona była jego liderką. Liderką jego ciała, duszy i serca.
— Co? Naprawdę? — niebieski parsknął śmiechem. — Mogłem się domyślić, że wymiękniesz.
— Jesteś sam. Poddaj się. Wróć do swoich i daj nam nareszcie spokój — wycedził, strosząc sierść.
— A co z twoimi dziećmi?
Zawahał się słysząc te słowa. Rzeczywiście. Jeżeli teraz odejdą, pozostawią córki na pastwę losu szaleńca, ale czy mieli jakiś wybór?
— Niech i one zadecydują. Jeżeli wybiorą klan nie będę miał im tego za złe. — Zrobił krok w tył, wciąż wpatrując się w cętkowanego i jego wyraz pyska. Nareszcie pokazał po sobie pogardę do ich osoby. Nie wyglądał jednak na głupca, który by ich zaatakował.
Podszedł do Aksamitki, która już wstała na łapy i niespokojnie wodziła po nich wzrokiem.
— Misiu... Co ty robisz? — zapytała.
— Ratuje ci życie. Chodźmy. — Ostatni raz spojrzał na lidera klifiaków, po czym przerzucił sobie partnerkę przez grzbiet. Łapy lekko mu się ugięły, ale zaraz wyprostował je, czując jak pointka wtula się w jego sierść. Słyszał jej pytania, ale zbywał je milczeniem.
Właśnie okazał się zdrajcą.
A teraz wracał niczym syn marnotrawny do swojego prawdziwego domu.
***
Przemykał ostrożnie po mieście, jeżąc się na każdy możliwy dźwięk. Szli powoli, ponieważ Aksamitka wciąż była w zbyt wielkim szoku, że oto właśnie porzucili cały swój świat. Nie był na to przygotowany. Sama decyzja Srokosza o egzekucji była dla niego szokiem. A teraz wrócili w miejsce, które stanowiło kolejne niebezpieczeństwo na ich drodze do szczęścia. Był tym wszystkim powoli zmęczony. Musieli znaleźć jakiś spokojny kąt. Jedynym wyjściem było znaleźć Wyprostowanego, który ich przygarnie. Może i życie pieszczocha było haniebne, ale ukochana miałaby zapewnione pożywienie, wygodę i spokój. Traktował ją wszak jak duże kocię. Nie przeżyje z nim na ulicy. Zaraz ktoś jej poderżnie gardło w ciemnym zaułku. Żyła przecież z dala od brutalnego świata, a teraz zagłębiali się w najgorsze piekło, jakie istniało na ziemi.
— Misiu dokąd idziemy? Wracajmy. Nie podoba mi się ta przygoda — usłyszał za sobą jej głos.
Rzucił jej zatroskane spojrzenie.
— Nie możemy już wrócić. Srokosz chciał cię zabić. Jeżeli ja nie dałem rady tego zrobić, zleciłby do tego kogoś innego, kto by naprawdę odebrał ci życie. Nie pozwolę ci umrzeć, dlatego musimy iść dalej. Obiecuję, że niedługo to się skończy — westchnął mając nadzieję, że rzeczywiście tak będzie.
Mijały uderzenia serca, a oni szli wciąż w nieznane. Czuł, że był obserwowany. Betonowy Świat nigdy nie był tak pusty.
Zatrzymał się nagle wiedziony dziwnym uczuciem niepokoju. Poczuł jak zmęczona Aksamitka opiera się o jego bok, łapiąc oddech. I wtedy to usłyszał. Kroki.
Rybitwa wynurzył się zza rogu, strzepując swoim uchem. Postarzał się... Widział na jego niebieskiej sierści pasma siwizny. To naprawdę cud, że tyle dożył. Doświadczony samotnik nawet u kresu młodości potrafił znaleźć drogę do zachowania życia. To budziło w nim szacunek, ponieważ niewielu było takich co tego dokonali.
Jednak jego widok nie przyniósł ukojenia, a przeogromny strach. To było tak, jakby wiedział. Wiedział, że złamał kodeks, że zakpił z obyczaju. A on karał tych, którzy się tego dopuszczali.
Zadygotał, co zwróciło uwagę partnerki. Wszak on się nie bał zwykłych samotników... Owszem, ale ten oto kocur, zrobił z niego potwora. A ostatnie ich spotkanie skończyło się na powolnym wykrwawianiu i ratunku z niespodziewanej strony. Entelodon ulitował się nad nim i uleczył jego rany. Tym razem mógł nie mieć tyle szczęścia, zważywszy na to, że nie przyszedł do niego, gdy Szaman przekazał mu wieść o tym, że Rybitwa chciał z nim o czymś porozmawiać.
— Kto to misiu? — No tak! Zapomniał o Aksamitce! Ona zawsze pchała się tam gdzie nie powinna, a widok obcego włączał w niej kocięcą naiwność, że oto nadchodziła pomoc.
— Więc to ona... — Rybitwa odezwał się, mierząc wzrokiem pointkę. Zasłonił ją swoim ciałem, czując się niczym uczniak, który znów w jakiś sposób zawiódł mistrza.
— To mój lider... Tknij ją, a... — nie dokończył, ponieważ rozległ się jego śmiech.
Zdumiony nie wiedział jak zareagować.
— Rzucasz groźby, pomimo tego co zaszło. Zachowanie godne głupca — prychnął, a następnie skrócił pomiędzy nimi dystans tak nagle, że aż zmroziło mu krew w żyłach. Poczuł uderzenie, które zachwiało nim i odtrąciło na bok, gdzie wpadł na płot, pozostawiając Aksamitkę odsłoniętą. Stanęła z nim oko w oko. Sama. Zdana na jego łaskę.
— Kim pan jest? — usłyszał jej pytanie.
— Nie, błagam — wycharczał, zbierając się na łapy. — Nie zabijaj jej!
Rybitwa nie zwrócił na niego uwagi, wciąż wpatrując się w wychudzoną klifiaczkę.
— Tym, który wychował to duże kocię — odpowiedział jej, rzucając zaraz do niego. — Żałosne. Nawet własnego szefostwa nie jesteś w stanie wykarmić... Kulisz się ze strachu niczym dziecko we mgle. Nie poznaje cię. Nie takim cię stworzyłem.
To prawda. Odbiegał znacząco od swojego pierwowzoru. Położył po sobie uszy, kuląc się pod naporem jego spojrzenia. Był niczym sędzia, który właśnie decydował na powrót o jego losie.
Kotka po wszystkim, co przeszła, nie potrafiła myśleć rozsądnie. Jej łapy same wykonały solidny krok w stronę nieznajomego. W wyczerpanych od zamknięcia ślepiach zaiskrzyło zaciekawieniem.
— Czyli pan jest jego drugim tatusiem? — wykrztusiła zaskoczona.
— Można tak rzec. Co robi ktoś taki jak ty, tak daleko od swojego terytorium? Czyż lider z leśnego klanu nie powinien być przy swoich? Czyżby coś się stało? — zapytał ot niewinne pytanie, które miało zedrzeć kłamstwo, jakoby ta istota stojąca przed nim, nie była tym, za kogo podawał ją jego dawny uczeń.
— No to jest ogólnie skomplikowana sprawa — odparła zgodnie z prawdą, choć mina na sam temat jej zrzedła. — I w sumie to sama nie wiem co tu robię. Misiu mnie tu zaprowadził, to przyszłam — dodała, zerkając na partnera. W takim stanie to go jeszcze nie widziała, a to ona miała brudną sierść od życia w zamknięciu i wystające żebra od zagłodzenia. — Ale bardzo miło mi pana poznać! Już jednego ojczulka Misiunia poznałam, a teraz jeszcze pan do kolekcji, to ekscytujące! — odchrząknęła, uznając, że wypada zachować kulturę. — Jestem Aksamitna Chm... Albo nie. Niech mówi mi pan po prostu Aksamitka.
Przypatrywał się tej dziwnej scenie, aż nie poczuł, że braknie mu tchu. Zapomniał o oddychaniu. Tak właśnie na niego ten nieduży osobnik działał. Nie zapomniał wszak tego jak wyglądało życie pod jego łapą. Było stokroć gorsze niż to co przeżył w klanie, ale z dwojga złego wolał umrzeć z jego łap, niż z łap Szamana, który zrobiłby sobie z niego ucztę.
Rybitwa rzucił znów na niego okiem i znów poczuł jak ziemia go bardziej wsysa, nie dając nawet szansy na uniesienie łba.
— Nierozważnie przyprowadzać obcego na tutejsze tereny. Powód musiał być więc znaczący... — powiedział świdrując go wzrokiem.
— Chcieli ją zabić. Uratowałem jej życie — sapnął. — Wierny do końca... Tak każe obyczaj.
— Wierny do końca... — parsknął staruszek, kpiąc z jego słów. Miał wszak powód. W końcu już raz zdradził i uciekł jak tchórz za co dostał karę. Betonowy Świat jednak mu wybaczył. Przeżył katorgę i zmazał swoje grzechy. Rybitwa nie mógł chować nadal urazy. — Chodźcie więc... Porozmawiamy. — Odwrócił się i zaczął iść przed siebie. Aksamitka od razu ruszyła za nim, zainteresowana tą tajemniczą personą. Od razu poderwał się na łapy, widząc że kotka znów pakuje się w kłopoty. Czemu tak lgnęła do kotów, z którymi nie miał zbyt przyjaznych stosunków? Bał się, że ją skrzywdzą.
A teraz wracali do domu. Do jego dawnego domu. Na poligon. Do piekła, gdzie śmierć czaiła się na każdym kroku. Mógł ją zatrzymać i odmówić Rybitwie rozmowy, ale nie potrafił wydobyć z siebie ani miauknięcia. Nie, gdy dawni pobratymcy siedzieli na dachach i płotach, obserwując go z niemą groźbą, że jeśli choćby czegoś spróbuje, drugiej szansy mieć nie będzie.
***
Przecisnęli się przez ogrodzenie na drugą stronę, a dreszcz przeszedł mu przez grzbiet, gdy wyczuł charakterystyczny zapach metalu. Poligon, nazywany przez Wyprostowanych złomowiskiem, wydawał się najgorszym miejscem na ziemi. Wszędzie gdzie nie spojrzeć leżały martwe potwory. Góry złomu, które kaleczyły nieuważnym łapy, wznosiły się w górę, tworząc przedziwny krajobraz. Nie rosło tu nic. Wszystko było pokryte srebrnym połyskiem lub rdzą. Raz po raz rozlegały się zwodzące jęki i skrzypnięcia martwych maszyn, a wielki potwór z dziwnym pyskiem, w oddali przerzucał kolejne stosy ostrych obiektów.
Nie potrafił ukryć strachu. Wspomnienia na powrót odżyły. To tu pierwszy raz przekonał się czym jest ból i krew, to tu zrobiono z niego maszynę, która miała za zadanie tylko mordować. Idąc po twardej powierzchni, przypominał sobie jak należało stawiać łapy, aby nie przebić ich sobie przez śmieci.
Rybitwa wskoczył do potwora, przez rozbitą szybę, a on zamarł. To miejsce kojarzyło mu się źle. To tu zawsze kajał się przed mistrzem, tłumacząc ze swych porażek.
Askamitka z zaciekawieniem ruszyła śladem niebieskiego, a on się zawahał. Spojrzał za siebie, a widząc wrogie spojrzenia tutejszych kotów, wiedział że ucieczka będzie niemożliwa. Nikt z poligonu nie był w stanie się wydostać. Ogrodzenie było z siatki, na której szczycie znajdował się ostry twór, który rozcinał skórę do mięsa. Było jedno wyjście. To przez które przyszli.
W końcu pokornie wszedł do maszyny, wskakując na przednie siedzenie. Brakowało mu oparcia, jedynie tył wydawał się w całkiem dobrym stanie. Widział jak Aksamitka już siedziała naprzeciw mistrza. Spuścił pokornie wzrok na własne łapy. Nie mógł się odezwać nie wywołany. Zasad panujących w tym miejscu, nigdy nie zapomniał.
<Aksamitko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz