*dawno temu*
– Jesteś tego pewna... - przytulił się do niej. - Miodunko? Pomożesz mi w razie co?– Oczywiście – zapewniła ukochanego, liżąc go po uchu.
***
Skończyła kociarni w oczekiwaniu na ich miot. Nie mogła się doczekać tych małych kulek. Dzieci jej i Nikogo. Ciekawe, czy będą do niego podobne… z niego nic złego nie mogło wyjść, prawda? Już nie mogła się doczekać, aby zacząć im pokazywać świat, przedstawić je Skorupkowi, a potem gdy dorosną, wybrać się na pierwsze polowanie na kocią ofiarę… a potem zjeść ją razem…Gdy tak rozmyślała o wieczerzy z jakiegoś niewinnego kota do żłobka wszedł jej ukochany niosący wróbla, którego następnie położył jej pod łapy.
– Przyniosłem coś dla Ciebie i dzieci.
– Dziękuję – zamruczała, po czym liznęła go po pyszczku. Rozpływała się przy nim. Następnie otwarła pyszczek, czekając, aż włoży jej tam piszczkę, niczym ona jemu gdy go karmiła. – Am, am!
Arlekin oderwał kawałek mięsa, po czym wsadził jej do pyska, karmiąc i składając na jej pysku pocałunek. Zarumieniła się, mrucząc jeszcze głośniej, gdy ich pyski się zetknęły. Odwdzięczyła się liźnięciem go po pyszczku. Ten otarł się o nią łbem, a ona czuła się jak w siódmym niebie. Kocur zerknął na jej duży brzuch.
– Już tam są? Czujesz je?
– Czasami delikatnie kopią – miauknęła, uśmiechając się.
– Nie... nie boli cię to? – zapytał czarny zmartwiony. Położył się obok niej, dotykając nosem jej brzucha.
– Tylko troszkę – miauknęła. Cieszyła się, że jej dzieci już nawet w środku są tak aktywne. Czy ich słyszały? Czy wiedziały, że już są bardzo kochane?
Słonecznooki polizał ją w policzek, przytulając do jej boku. Również polizała go czule.
– Kiedy się urodzą? Wiesz może?
– Za około księżyc – odpowiedziała.
– To... to prawie zaraz - zamrugał zaskoczony. – Szybko. Um... a wiesz ile ich jest? Mama ci mówiła?
- Wolałam... do niej nie iść... Nie podoba jej się, że będziemy mieli kocięta – mruknęła, przypominając sobie o rudej - Witka mówiła, że będą trzy.
– Rozumiem... Kocham cię... – powiedział jeszcze, kładąc łeb na ziemi.
– Ja ciebie też – odparła wpatrując się w jego piękne, żółte oczęta. Położyła swój łebek na jego głowie, mrucząc głośno.
***
*42 księżyców temu, uwaga, opis porodu*
Leżała na posłaniu, a obok niej krzątały się jej niezadowolona matka i Witka. Próbowała nie wrzeszczeć i zaczekać aż Plusk zniknie z obozu by zminimalizować swój i jej kociąt kontakt z nią, ale niestety ból był tak przeraźliwy, że nie dało się tego za grosz wytrzymać. Ktoś wezwał medyka, a ona myślała że tam zejdzie. Witka krzątała się czekając na pierwszego kociaka, a Miodunka ze złością gryzła patyk przy czym leciały trociny na wszystkie strony. Widziała spojrzenie żółtych oczu swej matki, ale starała się to ignorować, co w sumie było proste, bo niemiłosierny ból zagłuszał wszystkie jej zmysły.Wrzasnęła w niebogłosy, że aż ptaki na pobliskich drzewach zerwały się do lotu, gdy pierwszy kociak przygodził na świat.
— Dasz radę beze mnie? — do jej uszu dotarł pisk partnera, który siedział tuż przed kociarnią. Witka szybko podeszła do niego, wychodząc tym samym z kociarni i niestety zostawiając ją samą z jej matką. Nie myślała o tym teraz jednak, bo ból był tak potworny, że nie byłaby w stanie nawet zaprotestować.
Po chwili poczuła, że skurcze zelżały. Pierwszy kociak pojawił się na świecie. Miodunka westchnęła, zmęczona. Wiedziała, że zaraz ból wróci, bo kociaków miało być trzy. Chciała choć na chwilę zaznać spokoju, lecz widząc jednak swą matkę sięgającą swymi okropnymi, rudymi łapskami w stronę JEJ kociaka, małej, rudo-czarno-białej kulki, syknęła. Natrychmiast przysunęła malucha do siebie, zaczynając zlizywać z niego błonę, by mógł zaczerpnąć pierwszego oddechu. Nie da dotknąć kociaków tej jędzy, nie da!
— Chyba dam radę. — w końcu odpowiedziała partnerowi, ale zaraz wstrząsnął nią kolejny spazm bólu.
Miała ochotę zwinąć się z bólu. Po długich minutach na świecie było już drugie kocię, którego matka oddychała ciężko. Ponownie przysunęła kociaka do siebie własnołapnie. Na szczęście Plusk nie próbowała już sięgać po kociaka, bo chyba wiedziała, że wtedy spotka się z zębami młodej matki. Witka weszła do środka po uspokojeniu jej partnera, a Plusk powiedziała swej uczennicy, by to ona dotykała kociąt. No nareszcie! To rude plugastwo nie będzie w końcu wysuwało swych obślizgłych kończyn do jej małych... Posłała miły, zmęczony uśmiech zdezorientowanej Witce, chcąc zrobić na niej dobre wrażenie.
Drugi kociak też był szylkretowy, lecz nie był to czarny szylkret, a czekoladowy. Miała dwie córki, o ile oczywiście nie okaże się, że tak jak Cyprys będą miały inną tożsamość płciową, co Miodunka oczywiście by zaakceptowała.
Wstrząsnął nią kolejny ból. Trzeci. Ostatni. Zacisnęła zęby, by nie straszyć pozostałych kociąt ani Nikta. Usłyszała jakieś szepty, bynajmniej nie te medyczek, a... chyba ciekawskich, którzy przyszli pod żłobek słysząc tę kakakonię dźwięków.
Gdy ból ustał, w końcu mogła odetchnąć. Niedługo potem do środka wsszedł ostrożnie arlekin, od razu kierując spojrzenie na partnerkę i kocięta przy jej brzuchu.
— To... To nasze? — zapytał głupio nie wierząc we własne oczy. Jej mały głuptasek…
— T-tak — miauknęła, siląc się na to, by nie brzmiała na tak zmęczoną, jak jest. Mimo wszystko nie spodziewała się, że poród będzie aż tak męczący.
— Kocięta są zdrowe — miauknęła cicho Witka, wychodząc wraz z niezadowoloną Plusk ze żłobka.
Ostatni, czarny kocurek leżał u boku Miodunki, popiskując cicho. Ojciec kociąt zbliżył się ostrożnie, patrząc na te małe istoty z szokiem w oczach.
— I co teraz? — spytał.
— Teraz... jesteśmy rodzicami. To nasze dzieci, Nikt — miauknęła, wysuwając łebek i liżąc go delikatnie po policzku.
Mimo bólu... była szczęśliwa, patrząc na ich trójkę szkrabów oraz na swego partnera, zdezorientowanego jak zwykle.
— A-ale... Ja nie wiem jak... Znaczy... Co teraz? W sensie... Imiona? Zasługują na nie? — pytał, bo nie był co do tego pewien, przez swoje własne pochodzenie.
— Oczywiście, że zasługują — miauknęła, uśmiechając się. — Jak chciałbyś je nazwać? - spytała.
— Nie wiem — odparł szczerze. — M-może ty je nazwij? —zaproponował partnerce.
— Dobrze — zgodziła się — Co ty na to, by imiona były od owoców? — spytała. Kocur skinął łbem, kładąc się obok kotki i wtulając swój pysk w jej szyję.
— Mhm... Tak... Mogą takie być.
— Więc...może... — wskazała na czekoladowe kocię, ssące złaknione jej mleka — Nazwiemy ją... Śliwka? Jabłko, brat mojej babci, opowiadał mi, że tak nazywała się wcześnie zmarła siostra jego i Brzoskwinki.
— Pasuje do niej... — Właśnie... — Ugh... A one to... to same kotki?
— Nie. Ten czarny to kocurek, jest najmłodszy, a najstarsza jest druga szylkretka — wyjaśniła mu.
- Och... Rozumiem. To... To takie dziwne... Dalej nie mogę do tego przywyknąć. A reszta? Jak się nazywa?
— Hm...jeszcze nie wymyśliłam im imion... masz jakieś owocowe pomysły? — spytała.
Czarno-biały położył po sobie uszy, po czym pokręcił głową.
— Niezbyt... Nie mam głowy do takich rzeczy, kochanie.
— Hm...więc...może...Gruszka? — zaproponowała, trącając noskiem drugą kotkę, która pisnęła niezadowolona z przerywania jej posiłku.
— Urocze — stwierdził partner, uśmiechając się lekko.
Również się uśmiechnęła, po czym jej spojrzenie spoczęło na ostatnim, najmłodszym, czarno-białym kocurku. U niego przeważała czerń, nie biel, ale i tak widać było podobieństwo do ojca.
Uśmiechnęła się szeroko.
— A więc to będzie... Borówek — miauknęła. Był ciemny jak borówki, więc chyba pasowało. Nikt skinął łbem.
— Aż mi ciężko dalej w to uwierzyć... Podobne są do nas — zauważył.
— To prawda. Mamy takie słodkie dzieci... — miauknęła, liżąc go po pyszczku.
— T-tak... Są takie... małe — odparł, przytulając się do niej jeszcze bardziej.
Zamruczała, szczęśliwa wtulając się w futro partnera.
Kociaki też wydawały się szczęśliwe, bo miały dodatkowe źródło ciepła.
To była jedna z najszczęśliwszych chwil w jej życiu.
***
Czas… tak szybko płynął.Zostały jej jedynie dwie córki, Borówek zmarł. Dalej była rozgoryczona, po tym, jak Komar rozkazał go zabić, bo ten był chory na wściekliznę. Była wściekła. A szczególnie na Witkę. Mogła przecież odmówić. A tego nie zrobiła. Zabiła go. Podobnie jak zabiła resztę tamtej nocy. Nie było w końcu innej możliwości, Plusk nie dałaby rady.
Życie Miodunki… jakby stanęło. Na dłuższy czas. Mniszek został wygnany, Żbik też, tak samo, ku zadowoleniu Miodunki, Szpak i Świt, ale to nie zmieniało faktu, że smuciło ją to, co się stało. Martwiła się o Mniszka. Wiedziała, że Żbik zmarł, ale o synu Fretki nie było wieści. Znaczyć to mogło dwie rzeczy: Albo dalej żyje, albo zniknął gdzieś i nikt nie wie, gdzie się podział.
Westchnęła, rozglądając się po obozie.
Od… tamtego dnia… w którym zabiła Krwawnika… unikała Nikta. Już nie byli parą. Wiedziała, że jej nienawidził. Czuła to. Zdawała sobie sprawę z tego, że już tego nie naprawi. Podejrzewała także, że ten czyhał pewnie na jej życie. Do tego kocur odnowił swą znajomość z Lukrecją, co tylko bardziej wskazywało na to, że mógł coś planować. Tak też mimo smutku Śliwki nic z tym nie robiła.
A po tych wszystkich wydarzeniach mało co się działo w jej życiu. Wielu znajomych i przyjaciół dawno już nie było. Nawet Wanili już zabrakło na tym świecie. Z bliższych osób zostały jej tylko dwie persony. Śliwka, która miała już dużo własnych spraw, a że też miały teraz inne rangi, nie spędzały ze sobą tak dużo czasu, jak niegdyś. Drugą osobą była Daglezjowa Igła, której na szczęście udało się wrócić z Klanu Klifu dzięki interwencji Agresta. Miodunka była wściekła, że porwali jej przyjaciółkę. Na szczęście ruda była już ponownie z nimi, a szylkretka miała z kim pogadać, co nieco poprawiło jej humor i sprawiło, że dni były przyjemniejsze. Dzięki rudej była w kółku kotek, z którymi sobie razem gadały. Innym z jej ciekawszych zajęć było staranie się pomóc Iskrze – nawiązać z nią jakoś nić porozumienia. No i to było w sumie tyle z ciekawszych rzeczy, które przyszło jej robić.
Wstała, przeciągając się. Nie chciała zatapiać się w smutkach, ruszyła więc w stronę wyjścia z obozu. Już po chwili znalazła się poza nim, chłonąc widoki natury i szukając zwierzyny łownej. W końcu nastała Pora Nowych Liści, więc raczej powinno się udać coś złapać.
Nieświadoma, że ktoś też już wcześniej wyszedł z obozu, ktoś bardzo, bardzo znajomy, szła więc przed siebie, prosto w miejsce jego bytowania.
<Nikt?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz