*Pora Nagich Drzew*
Przez pierwsze kilka dni od tego, co się stało, w ogóle nie odzywała się do nikogo. Leżała tylko na swym legowisku, jakby przyklejona do niego żywicą. Ale to nie mogło trwać w końcu wiecznie. Mimo kłębiących się w Jutrzence uczuć, uczuć, których jak dotąd nie znała, myśli, jakich dotąd nie wyprodukował jej umysł, musiała wyjść na trening. Kostrzewa jednak dostrzegła, że jej uczennica jest w złym stanie. Tak też pozwoliła jej na spacer, aby ta mogła poukładać myśli i potem wrócić na trening. Uznała, że może to jej jakkolwiek pomoże.Tak też Jutrzenka szła między drzewami. Nie podskakiwała tak jak zwykle na każdy szmer. Po prostu szła, jakby łapy same ją gdzieś prowadziły. Sama nawet nie wiedziała gdzie.
W jej umyśle wydarzenia z patrolu łowieckiego odtwarzały się. Znowu i znowu. Niczym zacięta płyta jej mózg wytwarzał tą samą projekcję, a za każdym razem te dziwne uczucia wracały. Za każdym razem w jej środku coś buzowało, jakby chcąc się wydostać z jej wnętrza.
Zatrzymała się.
Przed jej oczyma pojawił się samotnik. Czarny samotnik. Wbijający w nią swe kły, szarpiący, drapiący gdzie popadnie. Piszczała, płakała, błagała o pomoc. Biała Śmierć, kot któremu tak ufała, mimo jej błagalnego spojrzenia i przerażonych krzyków nic nie zrobił. Chciał, by zginęła.
A ona jak do tej pory postrzegała go jako kogoś, komu może ufać. Nie okłamywał jej w końcu, że będzie dobrze, ale też nie był ostry. Nie przeganiał jej, gdy do niego przychodziła. Nie krzyczał. Nie bił. Słuchał, gdy mówiła. Odpowiadał, gdy pytała, nawet jeśli zdawkowo, to tak.
Ale…
Okazało się, że to nic nie znaczyło.
Zdradził ją. Porzucił jak śmiecia, którym od kocięstwa wierzyła, że jest. Mimo iż wiedział, jaki to musiał być ból. Mimo iż znał cierpienie. Mimo iż mógł po prostu ją zabić gdy szli, nagle, nie dając jej czasu na myślenie, na poczucie tego kłucia w sercu, rozpadającym się na milion, nie, na miliard kawałków. Na to, aby w jej krwi zawrzało, a w całym ciele jak i umyśle nie zaczęło się pojawiać coś, czego Jutrzenka jak dotąd nie odczuwała.
Wściekłość. Pragnienie zemsty. Chęć krzyczenia w niebo i przeklinania swej własnej naiwności, tego, że nigdy nie nauczyła się porządnie walczyć, oraz oczywiście winowajcy. Przeklinania losu za to, że pokarał ją takimi kotami wokół niej – Świtem, która wiecznie ją poniżała, wyśmiewała, biła gdy były kociętami a nawet uczniami, Brzask i Zmierzch, którzy jej przy tym wtórowali, Poranek, która nic z tym nie robiła, mimo iż wiedziała, Bielik i Szakal, które nigdy tego nawet nie zauważyły, kultyści bez ani krzty zrozumienia dla jej problemów, Klan, który wymagał od niej wiele, nie dając dobrego startu w życie, ani poczucia bezpieczeństwa nawet w obozie i własnym legowisku, a na końcu Biała Śmierć, który wywołał w niej poczucie bycia zrozumianym, wysłuchanym i wspartym, w jakikolwiek sposób, w jej problemach.
Nie mogła tego dłużej wytrzymać.
Odsłoniła kły, po czym rzuciła się na najbliższe drzewo.
Zaczęła je drapać, kąsać, odrywać kawałki kory, niczym gdy obcy wyrywał jej futro, ranił skórę. Uderzała i uderzała łapami w drewno, bez zastanowienia, z rozdzierającym krzykiem wydobywającym się z gardła, nastroszonym futrem, spojrzeniem składającym się wyłącznie z obłędu który nigdy jak dotąd w niej nie zagościł. I łzy, które zaczęły skapywać po jej polikach, opadać na mroźne podłoże i sprawiać, że czuła mroźne podmuchy wiatru dwa razy mocniej na mokrych częściach sierści. Miała dość. Dość tego świata. Dość tego życia. Dość tej znieczulicy, tego, że Klan Wilka nigdy nie dał jej tego, czego potrzebowała. Mimo to była lojalna, była wierna, nigdy nie pragnęła więcej, myśląc, że na to nie zasługuje, kiedy okazało się, że zdaniem kotów na zgromadzeniu powinni ją traktować lepiej, że zdaniem Szepczącej Łapy mogła się podnieść z odpowiednim podejściem, którego nikt jej wcześniej nie pokazał, ze wsparciem, które nie było jej dane, z dzieciństwem, które nie było zatrute baniem się o własne futro i wiecznym czuciem się nie doskonałym.
Oni też nie byli doskonali. Oni wszyscy. WSZYSCY.
Upadła na śnieg, zmęczona, ciężko dysząca i ruszająca ogonem we wszystkie strony.
Tak działał świat, powiadali. Tak kończyli słabi, powiadali. Ale nie musieli tak kończyć. Nie musieli tak żyć.
Oni na to przyzwalali.
Nie obchodziło ich to, a ci którzy by się przejeli, byli ślepi.
Ślepi niczym krety.
A najgorsza w tym wszystkim była ona sama.
Naiwna, kochająca i nie umiejąca się zorientować we własnym otoczeniu przez tak długi czas.
Skoro tak miała żyć, w Klanie Wilka, pośród tych kotów, na takich zasadach…
To już nigdy więcej. Nie pozwoli sobie. Na bycie słabą.
[740 słów]
[Przyznano 15%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz