Idea walki z kimkolwiek z rodzeństwa była zdecydowanie nieprzyjemna. Miała w sobie jednak również coś nieuniknionego — byli dla siebie najlepszymi rywalami, w tym samym wieku, na podobnym poziomie umiejętności. Wiedzieli również, że przed mianowaniem na wojowników, prawdopodobnie również staną w walce przeciwko sobie. I wtedy to już nie będzie tylko trening. Wtedy staną się sobie nawzajem przeszkodami na drodze do nowych tytułów i imion.
Poranek postanowiła więc zepchnąć w tył umysłu myśl, że miała teraz przed sobą własnego brata. Osobę, którą był Brzaskowa Łapa, zredukowała do minimum, jakim było określenie „przeciwnik”. Obserwowała go uważnie, jego taktykę, słabe i mocne punkty. Unikała jego ciosów i zadawała mu swoje.
Tak samo postępowała wcześniej ze Świtem (przez którą została pokonana i którą uważała za najgroźniejszą rywalkę, gdyby to z nią miała się spotkać na ostatecznym starciu) i z Jutrzenką (którą pokonała bez problemu i której zupełnie się nie obawiała). Teraz został już tylko Brzask. Gdyby nie okrutny los, musiałaby poznać również sposób walki Zmierzchu. Ale jej już z nimi nie było…
Przełknęła gulę, która nagle pojawiła się w jej gardle i ledwo uniknęła ciosu brata.
„Ogarnij się!” krzyczała na siebie w duchu. „To nie czas na rozczulanie się!”.
Brzaskowa Łapa przyjmował teraz raczej defensywną postawę. Rzadko sam zadawał ciosy, raczej czekał na te zadane przez Poranek i unikał ich z niezwykłą zwinnością. Kotka długo szukała jego słabego punktu, wiedząc, że równie dobrze mogą się tak bawić w kotka i myszkę aż do porzygu. Ten zaś ujawnił się sam, sprowokowany pstrokatym ptakiem, który pojawił się w zasięgu wzroku brata i zajął go na wystarczająco długo.
„No tak. Brak koncentracji” pomyślała z triumfem i powaliła brata, łapkami dociskając go do ziemi.
— Stała czujność — szepnęła, zanim się od niego odsunęła. Miała nadzieję, że to choć trochę pomoże bratu. Nawet jeśli wzajemna pomoc miała się na niej zemścić w przyszłości, nie zamierzała z niej rezygnować.
Pajęczy Splot, nawet jeśli był niezadowolony z przegranej swojego ucznia, nie okazywał tego. Z nieprzeniknionym wyrazem pyska wezwał go do siebie i wdał się z nim w cichą rozmowę.
Poranek postanowiła więc podejść do swojego mentora, który czekał na nią z wyrazem pyska, który równie dobrze mógł być delikatnym uśmiechem, jak i grymasem.
— Dobra robota, Poranna Łapo — pochwalił ją mentor, gdy znalazła się przed nim.
„A więc uśmiech” pomyślała, zadowolona z siebie.
— Dobrze, że zauważyłaś jego słabszy moment i bez wahania zaatakowałaś go właśnie wtedy. Fatalnie, że sama miałaś dziś trudności z utrzymaniem skupienia. Mało brakowało, a to ty byłabyś dziś przegrana.
Zwrócenie uwagi na jej brak skupienia od razu przywołało wspomnienie tego, co je wywołało. Obraz Zmierzchowej Łapy, jej roztrzaskanej czaszki i powyginanych nienaturalnie kończyn, znowu pojawił się w głowie jej siostry. Ból, rozpacz i bezsilność dreptały tuż za nim. A Poranna Łapa nie była w stanie nic zrobić, by je zatrzymać i kazać im spierdalać, bo przyszli wielcy wojownicy tłumili w sobie tego typu sprawy.
Oczy piekły ją od łez, które nagle się w nich pojawiły. Zamrugała szybko, z całych sił starając się je powstrzymać.
— Wroni Transie, czy ja… — zaczęła, a jej głos niebezpiecznie się załamał. — Czy moglibyśmy na tym zakończyć dzisiejszy trening? Ja muszę… — zamilkła, bojąc się, że jeśli wypowie choćby jeszcze jedno słowo, rozpłacze się tu i teraz, przed swoim mentorem. A tego nie chciała.
— W porządku. Resztę popołudnia masz wolne. Odpocznij — powiedział delikatnie. Prawdopodobnie zauważył podejrzane lśnienie jej oczu.
— Dziękuję — pisnęła i odeszła, najszybciej jak mogła, by nie wyglądało to na rozpaczliwą ucieczkę.
Nie zaszła daleko. Znalazła jakieś ciche miejsce, które rzadko ktokolwiek odwiedza, schowała się w objęciach jakiegoś krzewu i zapłakała cicho, ale rzewnie. Nie wiedziała, ile czasu tak spędziła, wylewając z siebie cały ten ból, smutek i tęsknotę. Wiedziała jedynie, że gdy skończyła, słońce zdążyło zauważalnie przesunąć się na niebie, a ją samą bolało praktycznie wszystko — oczy, głowa, połowa mięśni zwiniętego dziwnie wśród gałęzi ciała.
Podniosła się powoli i wróciła do obozu, powłócząc nieco łapami. Nie ciągnęło jej jednak do legowiska uczniów, w którym mógł już być ktoś inny. Nie była gotowa na konfrontację z kimkolwiek z rodzeństwa ani żadnym innym uczniem.
Zamiast tego łapy same poniosły ją ku dużej borsuczej norze, w której mieszkała wraz z matką i rodzeństwem w okresie pomiędzy mianowaniem Szakalej na liderkę a mianowaniem jej pociech na uczniów. Wczołgała się powoli do środka, gotowa do odwrotu, gdyby tylko mama okazała się przebywać poza legowiskiem lub w nim, ale w czyimś towarzystwie.
Okazało się jednak, że nie dość, że tam była, to jeszcze sama. Kotka uznałaby to może za szczęście, gdyby nie zmęczenie i odrętwienie, które zawładnęły jej ciałem.
— Poranna Łapo? — spytała mama, wyraźnie zaskoczona tą nagłą wizytą.
Różne pierwsze słowa wirowały w głowie Poranek. Banalne „Dzień dobry” i „Cześć, mamo” przeplatały się ze szczerymi „Tęsknię za Zmierzch”, „Przed chwilą wylałam z siebie całe jezioro łez” i „Chyba potrzebuję przytulasa”. Żadne słowo nie opuściło jednak jej pyszczka, gdyż gdy tylko go otworzyła, zaszlochała i rozpłakała się na nowo, tym razem głośniej, rozpaczliwie łapiąc powietrze i wydając z siebie serię bliżej nieokreślonych krótkich dźwięków.
— Co się stało, Poranek? — spytała zaniepokojona Szakal, podchodząc bliżej Porannej.
Kotka nie pamiętała, kiedy ostatnio płakała. Prawdopodobnie była wtedy maluszkiem, który nie potrafił jeszcze mówić czy chodzić. Od tamtej pory zostawiała wylewanie łez Jutrzence, sama tłumiąc cały smutek w sobie. Podczas gdy radość wylewała z siebie wokół całymi potokami, a jej złość rozbrzmiewała jak burzowe grzmoty, dla smutku nie było ucieczki. Aż do teraz.
— Ja… Ja… Ciągle myślę o… O Zmierzchowej Łapie… O tym, że powinna tu być… Że powinna z nami ćwiczyć… Że powinna w przyszłości zostać wojownikiem… Że za nią tęsknię… — wypuszczała z siebie słowa partiami, pomiędzy kolejnymi falami szlochu, wtulając się w złoto-czarną sierść matki.
— To normalne, córeczko — odezwała się po chwili matka, liznąwszy ją po czubku łebka. — Straciłaś siostrę, a to ogromny ból. Ale twoja siostra najprawdopodobniej jest teraz w Miejscu Gdzie Brak Gwiazd, razem z Mroczną Gwiazdą i waszą prababcią Irgowym Nektarem. Wraz z nimi i innymi szanowanymi przez nas kotami czeka spokojnie, aż i my do nich dołączymy. Gdy przeżyjemy nasze życia, znowu się z nimi spotkamy. Znowu zobaczysz się z siostrą, będziesz mogła ją mocno przytulić i opowiedzieć jej o tym wszystkim, czego dokonałaś i dokonasz za swojego życia.
Wraz z kolejnymi słowami Szakalej Gwiazdy, oddech jej córki stawał się coraz spokojniejszy, szloch spowalniał, by w końcu całkowicie ustąpić, łzy skończyły kapać. Wciąż siedziała jednak przytulona do piersi matki, rozpaczliwie pragnąc jej ciepła. Chłonęła każde z jej słów, chwytała się ich jak ostatniej deski ratunku. Starała się odnaleźć w nich nadzieję, która pozwoli jej iść dalej ścieżką życia, nawet jeśli ta należąca do Zmierzchowej Łapy zakończyła się przedwcześnie.
— Mamo… Czy mogłabyś opowiedzieć mi więcej o Miejscu Gdzie Brak Gwiazd? — spytała cicho po chwili obustronnego milczenia. — O tym, jak tam jest? Wiem, że ty i Bielicze Pióro opowiadałyście nam już wiele na ten temat, ale… Chcę sobie wyobrazić to, co teraz dzieje się ze Zmierzch…
<Szakala Gwiazdo?>
[trening wojownika, udział w pojedynkach uczniów; 1134 słów]
[Przyznano 28%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz