*jak Jutrzenka była jeszcze szczylem*
— Twoja matka ma legowisko w drugą stronę — warknął do niej liliowy point, wskazując łapą odpowiedni kierunek. Złapał zaraz rude zwierzątko którym się posilał w pysk, odchodząc jak najdalej od Jutrzenki.Bura jednak wiedziała, że nie może odejść. Mamy nie było, a zdarzył się wypadek. Zmierzch podczas zabawy wbiła sobie kolca w łapę, który nie wiadomo jak znalazł się w legowisku Szakal. Rodzeństwo wykopało ją więc z legowiska, uznając, że przyda się może chociaż raz. Albo chcąc mieć rozrywkę, obserwując, jak bura galareta próbuje powiedzieć Gęsiemu, co się stało.
Podeszła na drżących łapach do kocura. Ten zgromił ją spojrzeniem. Koteczka skuliła się od razu, kładąc po sobie jeszcze mocniej uszy i dygocząc coraz bardziej.
— Co. Czego chcesz, bachorze?
— B-b-b-b-b-bo… Z-zmie-zmierzch… W-wbi… wbiła… s-so-so-sob-sobie ko-kole-kolec w ł-ła-łap-łapę… p-pod-podcz-podczas… z-z-z-zaba-zabawy… — wypiszczała ledwo zrozumiale.
Kocur wydał z siebie wściekły warkot, a kotka od razu odsunęła się, pusząc się cała ze stresu.
— Od kiedy to, kurwa, bachory jak wy bawią się kolcami?! — wrzasnął na nią, a ona myślała, że zejdzie tu na zawał, albo wojownik ją rozszarpie groźnie wyglądającymi, połyskującymi pazurami. Kotka położyła sobie łapy na łbie, próbując w jakiś sposób odciąć się od lecących na prawo i lewo przekleństw. W końcu, po jakimś czasie, Gęś poszedł do legowiska Szakal, a ona, wywracając się po drodze na swoich patykowatych łapach, ruszyła za nim.
***
*przed śmiercią Zmierzchu*
— Jutrzenkowa Łapo — rzekła z powagą w głosie mentorka — Musisz poszerzać swoje horyzonty. Kiedy w końcu przestaniesz trzęść dupą na tyle, by w końcu coś upolować? — spytała mentorka, podchodząc bliżej z wysuniętymi pazurami — Czuję się, jakbym szkoliła co najwyżej jedno księżycowego kociaka, a nie uczennicę będącą córką liderki.Bura spuściła głowę, wbijając spojrzenie pistacjowych, smutnych oczu we własne łapy.
— To koniec na dziś — dodała jeszcze na odchodne Kostrzewa, nie czekając na dziko pręgowaną i ruszając do obozu dymnym krokiem.
Koteczka podążyła za nią.
Naprawdę widziała, że zawodzi mentorkę, mimo malutkiego postępu jakim było to, że umiała już wchodzić na drzewa. Czuła się taka bezużyteczna, niepotrzebna, zbyteczna, krzywdząca i zawodząca wszystkich w około…
I wtedy wpadła na pomysł.
Może skoro nie umie pokonać strachu, to wynagrodzi mentorce trud i utratę nerwów w jakiś inny sposób?
Terminatorka zatrzymała się. Po chwili srebrna odwróciła w jej stronę głowę.
— Co? Ziemia za twarda? Uważasz, że ktoś rozsypał kamienie, żeby pokłuć twoje łapy?
— Cz-cz-czy mo-mogł-mogłabym… — próbowała dokończyć przez kilka sekund, ale jej się nie udawało, więc mentorka jej przerwała.
— Czy mogłabyś co?
— Z-zo-zost-zostać p-po-poz-poza ob-ob-obozem n-na j-jak-jakiś cz-czas? T-ta-tak… re-rekrea-rekreacyjnie?
Dostrzegła zdziwienie na pysku Ostrej Kostrzewy.
— Ty chyba sobie żartujesz. Przecież trzęsiesz się na widok myszy, a chcesz zostać poza obozem, w lesie, sama? Przecież sobie nie poradzisz.
— P-po-por-pora-poradzę s-so-sobi-sobie… — wypiszczała.
— No cóż. Niech będzie. Podoba mi się twoja inicjatywa — pochwaliła ją pierwszy raz tak bardzo, po czym odeszła w stronę obozu.
Jutrzenkowa Łapa jeszcze chwilę tam stała, póki starsza kocica nie zniknęła na horyzoncie. Rozejrzała się w około po czym ruszyła w inną stronę, niż mentorka, zatapiając się w lesie iglastym Klanu Wilka.
Zauważyła już dawno temu, że Ostra Kostrzewa pachniała wiecznie różami. To nie były często spotykane kwiaty, jak stokrotki czy koniczyny. Musiała je bardzo lubić, skoro najwyraźniej używała ich do upiększania swego zapachu. Kotka pomyślała, że miłym gestem będzie znalezienie jednego dla niej. I choć nie wiedziała, jakim cudem przeżyje samotne łażenie po lesie, który tak ją przerażał, chciała spróbować. Po chwili przemogła się i na trzęsących łapach ruszyła przed siebie, stosując technikę oddechową Bieliczego Pióra i starając się wyprzeć wszystkie złe myśli, jakie napływały jej do głowy.
Rozpoczęła szukanie róż..
***
Nie wiedziała, ile tak łaziła, ale na pewno długo. Nie mogła jednak znaleźć upragnionego kwiatu – był bez, jakiś inny kwiatek, grzyb, ale żadnej róży. Rozsądek kazał jej zawracać, a głosik w głowie cicho mówił, żeby wracała, bo nie znajdzie tego, czego szuka i coś ją zeżre po drodze, ku uciesze złotofutrej siostry. Ale ona nie chciała wracać. Chciała dać mentorce coś od siebie.
I gdy tak kluczyła między drzewami, dostrzegła przed sobą wojowniko-medyka.
Gęsi Wrzask.
Kocur zrywał jakieś zielsko. Jutrzenkowa Łapa już miała w te pendy zawrócić, gdy przypomniała sobie…
On był medykiem. Znał się na roślinach. Musiał wiedzieć, gdzie rosną, więc była duża szansa, że wiedział również, gdzie znajdują się róże.
Ale liliowy ją przerażał. Był straszny. Wrzeszczał na innych, jak wskazywało jego imię, był bardzo agresywny, klął jak cholera.
Ale…
Ale Ostra Kostrzewa… tak się dla niej poświęcała…
Trzęsąc się jak osika, postawiła przed siebie łapę. Potem drugą. Aż w końcu powoli, nieomal schodząc ze stresu, znalazła się jakąś długość lisiego ogona od Gąchy.
Kocur uniósł wzrok na trzęsącą się kotkę. Zmarszczył nos na jej widok. Już miał powiedzieć coś. Już otwierał pysk, jednak Jutrzenkowa Łapa go ubiegła.
— Cz-czy m-mo-moż-może p-p-pan… p-pa-panie Gę-gęsi W-wrz-wrzasku… p-p-po-pow-powiedzieć m-mi… g-g-gdzi-gdzie… — przełknęła ślinę — g-gdzie… ros — przerwała. Brzmiała jak dukające kocię. Wdech i wydech. Powiedz to porządnie. Wyprostowała się nieco. Bądź pewna siebie, mówiła Kostrzewa. Bądź odważna, mówiła Kostrzewa. — Czy może pan, panie Gęsi Wrzasku, powiedzieć mi gdzie rosną róże? — spytała w końcu, a w jej własnych oczach pojawiło się na moment zdziwienie, że udało jej się coś, chyba pierwszy raz życiu, powiedzieć bez dukania. Natychmiast ukryła to jednak, próbując chociaż sprawiać wrażenie zdecydowanej… co wychodziło jej… dennie, ale przynajmniej nie jak zwykle.
<Gęsi Wrzasku?>
[858 słów]
[Przyznano 17%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz