Leżała skulona niczym delikatny pąk, który próbował przetrwać zimę pod warstwą ziemi. Była bezbronna, krucha, a zarazem pełna cichego cierpienia. Jarzębina od dawna nie zaznała spokoju – tego prawdziwego, głębokiego, który koi duszę. Bała się zasypiać, lękała się mówić, nawet jedzenie budziło w niej strach. We wszystkim widziała zamach na własne życie. Gdy tylko ktoś z klanu przechodził obok, nawet jeśli nie zwracał na nią uwagi, jej serce zaczynało bić szybciej, a futro jeżyło się od paniki. Była przekonana, że jej śmierć jest bliska. Była pewna, że Nikła Gwiazda lada moment zwoła zebranie i rozkaże złamać jej kark – jedynie za to, że miała odwagę wierzyć w Klan Gwiazd. Nie czuła już żadnej obecności przodków. Żadne ich światło nie rozpraszało mroku, żadne ciepło nie otulało jej serca. Omen nie odwiedzał jej w snach. Mogła jedynie liczyć, że podczas kolejnego spotkania medyków usłyszy coś, co podtrzyma ją przy życiu. Może obudzi się kiedyś znów na miękkiej, pachnącej trawie, gdzie szum liści przynosi ukojenie, a nie grozę. Życie nigdy nie było dla niej łaskawe. Im bardziej próbowała sięgać pamięcią, tym wyraźniej widziała pustkę – nie potrafiła przypomnieć sobie chwili, w której czuła prawdziwe szczęście czy choćby spokój. Zawsze coś szarpało jej duszę, zawsze coś stało na drodze. A teraz? Ojciec – jedyny członek rodziny, przed którym mogła być szczera – nie żył. Został brutalnie zabrany. Jarzębina podświadomie obwiniała o to matkę, tę, która odwróciła się od niej, przygarnęła nowe kocięta, a starsze, pierworodne, odrzuciła jak zepsute. W jej oczach były nieudane, niewarte miłości. Matka musiała zbudować nową rodzinę, czystą i „lepszą”. Szylkretowa czuła, że jej odejście jest bliskie. Nie wiedziała jeszcze, czy będzie to droga w zaświaty, czy też ucieczka daleko w głąb lasu. Myślała nawet o tym, by pójść z Amorphiną, jeśli jeszcze raz się spotkają. Ale czy samotniczka zechciałaby mieć ją u swego boku? Czy w ogóle miałoby to sens? Jarzębinowy Żar pragnęła tylko jednego – odpoczynku. Chciała raz w życiu nie myśleć o leczeniu, o walce o każdy dzień, o Klanie Gwiazd, o własnym życiu. Marzyła, by chociaż na chwilę zdjąć z ramion ciężar, który ją przygniatał. Może to było egoistyczne, ale czasem myślała, że łatwiej byłoby zostać pieszczochem. Tam nikt nie wymagałby od niej bohaterstwa ani poświęceń. Tam mogłaby wreszcie przybrać na wadze, odetchnąć, uwolnić się od chorób i lęków. Potrząsnęła głową, sama zaskoczona tymi myślami. Nie mogła pozwolić sobie na słabość. Podniosła się z posłania, a jej długie łapy zadrżały, jakby bały się samego aktu wstania. Wizja opuszczenia ciepłego legowiska napawała ją lękiem, lecz mimo to ruszyła. Kroki, choć chwiejne, poprowadziły ją do stosu zwierzyny. Wybrała z niego mysz, po czym usiadła na uboczu, z dala od innych. Jadła powoli, ostrożnie, przeżuwając każdy kęs, jakby każde gryzienie mogło ją zranić. Wokół panowała cisza, a jej własny oddech zdawał się brzmieć głośniej niż szelest wiatru w koronach drzew.
„Może gdyby mnie otruli, byłoby lepiej?” – pomyślała gorzko, wbijając spojrzenie w mysz leżącą przed nią.
Jej względny spokój szybko się skończył. Tak to już bywało – wyjście z legowiska medyka zawsze niosło ze sobą ryzyko. Właściwie nie miała nawet chwili, by głębiej zastanowić się nad śmiercią ojca. Pożegnała go jedynie w duchu, życząc mu miejsca w Klanie Gwiazd. Albo gdziekolwiek – byleby tylko nie trafił do Mrocznego Lasu. Unosząc wzrok, na moment zobaczyła znajomą mordkę. Serce zabiło szybciej, lecz szybko zrozumiała, że to nie duch, a zwykły kot. Był to Dębowa Łapa, świeżo mianowany uczeń. Tuż obok niego pojawił się Miodowa Kora.
— Jarzębinowy Żarze, nie przeszkadzamy ci? — zapytał starszy wojownik, obserwując, jak jego podopieczny pokasłuje, a potem rzuca się na pobliski liść.
— Zawsze każdy mi przeszkadza — mruknęła zmęczona i przymknęła powieki, jakby gotowa wysłuchać całej listy dolegliwości. — Przyzwyczaiłam się. Mów.
— Dębowa Łapa przez cały trening kaszlał — wyjaśnił spokojnie Miodowa Kora, po czym rozejrzał się za swoim uczniem. — Oddech też brzmi dziwnie. Pomożesz mu?
Złapał młodzieńca, który już zdążył się oddalić, i postawił go przed medyczką. Jarzębina wstała, nachyliła się nad nakrapianym kociakiem i obwąchała go uważnie.
— Ach, to nic poważnego — mruknęła. — Chodź, młody. Na trening dziś i tak nie wyjdziesz.
Za jej plecami rozległy się zawiedzione piski ucznia, ale Dębowa Łapa szybko zrównał się z nią krokiem i razem weszli do lecznicy.
W środku, w cieniu pachnących ziół, siedziała płowa kuleczka – Plamista Łapa. Kotka milczała, wpatrzona w ściany, lecz na ramieniu widniało nieprzyjemnie wyglądające ugryzienie. Gdy tylko dostrzegła medyczkę, uniosła pyszczek i uśmiechnęła się lekko.
— Zaraz się tobą zajmę — powiedziała Jarzębina. — Dębowa Łapo, usiądź tam. Plamista Łapo, znajdź inne miejsce, ale z dala od niego.
Weszła do magazynku. Na chwilę opadła na łapy, przyciskając czoło do zimnej ziemi, zmęczona, jakby każdy kolejny oddech kosztował ją sił. Dopiero po chwili zebrała to, czego potrzebowała, i wróciła do młodych kotów. Dębowa Łapa, pełen energii mimo kaszlu, opowiadał właśnie barwną historię o treningu, a Plamista Łapa kiwała głową z grzeczności.
— Dla ciebie kocimiętka i odpoczynek — rzekła Jarzębina, kładąc przed młodzieńcem aromatyczne liście. Nie musiała długo czekać – kocurek rzucił się na nie ochoczo i zjadł ze smakiem. Medyczka mogła więc skupić się na koteczce.
— Szczur mnie zaatakował — wyznała cicho Plamista Łapa, jakby nie chciała przeszkadzać w myślach uzdrowicielki.
Jarzębina skinęła głową, obmyła ranę mchem, a potem przeżuła korzeń łopianu i powstałą papkę nałożyła ostrożnie na ugryzienie. Kotka skrzywiła się, ale nie zaprotestowała. Całość została zabezpieczona pajęczyną.
— Jak się nie zagoi, to ją utniemy — powiedziała Jarzębina z ciepłym uśmiechem.
Dębowa Łapa otworzył szeroko oczy, a po chwili roześmiał się głośno. Plamista Łapa jednak nie wyglądała na rozbawioną wizją utraty łapy.
Jarzębina prychnęła z rozbawieniem i zostawiła ich samych. Wyszła z lecznicy, usiadła przed norą i westchnęła ciężko. Jej spojrzenie zatrzymało się na obozie, na kotach zajętych swoimi sprawami. Czuła się obco, samotnie. Nie miała nikogo – żadnego przyjaciela, nikogo, komu mogłaby zaufać. W każdym widziała potencjalnego wroga. Spojrzała w stronę wyjścia z obozu. Gdzieś tam, za granicą lasu, czekała wolność. Może kiedyś nadejdzie dzień, w którym i ona będzie szczęśliwa.
Wyleczeni: Dąbek (Dębowa Łapa) i Plamista Łapa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz