Oczy Borówkowej Słodyczy długo wpatrywały się w Żmijowca, jak gdyby próbowały przeniknąć przez warstwy jego milczenia. Patrzyła na niego z uwagą, lecz bez natarczywości — jakby wiedziała, że na odpowiedź nie ma już co liczyć. On tymczasem zdążył już odwrócić wzrok, całą swoją uwagę skupiając na kamieniu, który leżał przed nim. Powoli popychał niewielką skałę, pewnie w nadziei, że finalnie uda mu się dopchnąć ją do celu jeszcze przed bratem. Na próżno — rudzielec był już daleko od nich.
Borówka nie próbowała mu pomóc. Nie było już potrzeby — ani zatrzymywania kogokolwiek, ani przekonywania do czegokolwiek. W tym momencie nie chodziło o rację czy słuszność. Jej słowa nie miały być ostrzem ani tarczą — miały być liściem. Cichym, opadającym na powierzchnię wody liściem, niezdolnym zatrzymać nurtu, ale mogącym zostawić na nim ślad. Choćby przez chwilę.
— Możliwe — powiedziała cicho, ale wyraźnie, stąpając miękko tuż obok niego, jakby nie chciała zakłócić ciszy bardziej, niż to konieczne. — Możliwe, że mam duszę słabego kocięcia. I pewnie więcej niż raz byłam zbyt ufna. I z pewnością dam się jeszcze kilka razy oszukać. Ale wolę to, niż zbudować w sobie świat, w którym każdy, kto okazuje komuś cieplejsze spojrzenie, musi być albo naiwny, albo ślepy.
Wypowiedziała te słowa spokojnie, nie z wyrzutem ani obroną — raczej jak ktoś, kto odkrył w sobie prawdę i zdecydował się ją wypowiedzieć, nawet jeśli odbije się ona od ściany. Odwróciła wzrok. Już nie patrzyła na swojego towarzysza. Nie dlatego, że chciała się odciąć — po prostu nie potrzebowała już tej konfrontacji. Coś w niej się domknęło.
Nie wiedziała nawet, dlaczego nie czuła się źle. Może to był efekt znużenia. Może pierwszy krok do czegoś nowego. Oczywiście, słowa wojownika poruszyły ją — głęboko, jak wiatr rozszarpujący gałęzie drzewa, które długo trwało w bezruchu. Ale nie było w niej rozpaczy, nie było nawet frustracji, choć pewnie już dawno rzuciłaby w stronę kocura coś niezbyt uprzejmego. Była tylko jakaś cicha zgoda na to, że musi mówić dalej.
— Tojad nie jest święty. I nie jest bez winy. Ale wiem też, że wcale nie muszę widzieć w nim tylko tego, co mi pokazuje. Znam takich jak on. I takich jak ty. — Jej głos na moment się załamał, zawahała się na ułamek sekundy, jakby balansowała nad jakąś przepaścią wspomnień. — Bo sama też długo nie wiedziałam, jaka właściwie jestem. Byłam dobra w noszeniu masek. Byłam dobra w uśmiechaniu się, kiedy pękałam w środku. Dobra w staraniu się być dla wszystkich wszystkim. W byciu idealną siostrą, idealną uczennicą. Aż w końcu... zapomniałam, że nie o to chodzi.
Słowa wypływały z niej płynnie, choć w każdym z nich kryło się coś więcej niż tylko znaczenie — ślady przeszłości, blizny, które nie zdążyły się jeszcze zabliźnić. Jej krok był pewny, ale miękki, jakby każdy ruch ważyła z ostrożnością. Kroczyła u boku Żmijowca, choć dzielił ich niewidzialny dystans — nie do przebycia siłą łap, a jedynie sercem.
Przeszła kilka kroków, zanim znów się odezwała. Głos miała cichy, niemal szept, ale jego ton niósł w sobie siłę, jakby każde słowo wbijało się w przestrzeń między nimi jak krople deszczu na suchą ziemię.
— Ty masz wokół siebie ciernie — powiedziała. — I trudno się przez nie przebić. Ranią każdego, kto spróbuje podejść zbyt blisko.
Zamilkła. Cisza między nimi stała się niemal namacalna — gęsta, niosąca napięcie, ale i pewien rodzaj ulgi. Borówka pochyliła się i przesunęła łapą kamień, który wydał z siebie głuchy, przeciągły dźwięk, jakby sam jęknął pod siłą jej łapy.
Spojrzała na niego raz jeszcze, tym razem spokojnie, z łagodnością w oczach.
— Ale wiesz, co robią ciernie, jeśli długo rosną bez przycinania? W końcu oplatają cię całego. I nagle okazuje się, że już nie chronią — tylko więżą. Że nie tylko odpychają innych... ale też nie pozwalają ci samemu wyjść do świata.
Uśmiechnęła się lekko. W jej uśmiechu było coś ciepłego, ale też głęboko smutnego — jakby wiedziała zbyt wiele, by się łudzić, i zbyt mało, by zupełnie przestać wierzyć. To nie był uśmiech triumfu, raczej wspomnienie tego, jak wiele razy musiała się z czegoś podnosić.
— Jeśli nosisz w sobie same kolce, to w końcu zaczynasz kłuć też samego siebie. — Choć brzmiała łagodnie, w jej tonie odczuwalny był też nacisk. — Powinieneś mu odpuścić. Choć trochę…
<Żmijowcu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz