To była ta jedna, święta noc. Niebo było bezchmurne, słońce dawno schowało się za horyzontem, kierując się na drzemkę. Ustąpiło miejsca księżycowi i gwiazdom, które pod jego nieobecność doglądały swoim czujnym okiem lasu i wszystkich wojowników. Przodkowie szeptali między sobą o wszystkim i o niczym. O losie Klanów. O ich potędze. O złych kotach, które biegały po świecie żywych. Zdecydowały się poskromić ich wszystkich. Jeden z nich, duży, czarny kocur zaproponował coś, na co wszyscy przystali z niewyobrażalnym zachwytem i podziwem. Ich zadowolone miauknięcia przerwał jeden z nich, wyglądający na najstarszego. Jednym ruchem łapy uciszył zebranych i uniósł znacząco łeb do góry. Zamknął ślepia i powąchał powietrze. Nikt nie ważył się mu przerwać chociaż najmniejszym szelestem.
— Niedługo narodzi się on. Ten, który nie powstał przez zwyczajny akt zakochanych. — rozpoczął spokojnym głosem, wciąż nie otwierając oczu. — On będzie niósł w swych łapach naszą potęgę. Poskromi wszystkich, którym zachciało się złamać nasz kodeks. Zniszczy każdego, kto odszedł od gwiazd. — z każdym słowem jego głos stawał się coraz twardszy. — Nie będzie żadnym wysoko postawionym kotem, nie będzie owiany sławą od narodzin. Narodzi się w zwyczajnej rodzinie, jako jeden z tłumu. Będzie jednak sprawiedliwością, jedyną słuszną karą dla bezbożnych. Naszym synem i największym cudem.
Wojownicy Klanu Gwiazdy zawyły równo jak w chórze, tupiąc łapami, unosząc wysoko ogony. Wzbudziły ogromną chmurę pyłu i kurzu. Pojawił się w niej cień, który rozciągał się do kształtów kocich ciał. Wysoki jak góra? Niski jak rów? Masywny jak skała? Chudy jak patyk? Nie. W końcu plama przybrała kształt niewielkiego, przeciętnego kociaka. Jednego z wielkiej zgrai, niewyróżniającego się niczym specjalnym. Takiego, co wtapia się w otoczenie i nikt go nie zauważy.
Wszyscy skinęli łbami, patrząc na swoje dzieło. Byli zgodni, że jest idealne. Kocię pod cienistym kapturem przedarło się przez nocną łunę. Płynęło w powietrzu jakby w strumyku, kręcił się w tańcu, czekając, aż opadnie na ziemię. Patrzono na nie z dumą, dopóki jego ciemna sylwetka nie zniknęła pomiędzy drzewami i równinami okalającymi tereny Klanu Klifu. Zanurzył łapy w wilgotnej, zmoczonej deszczem trawie. To właśnie do klifiaków został wysłany półbóg, który odmieni losy tego świata. Biegł przez pola, czując w sierści wiatr. Brał pierwsze oddechy, smakując powietrza. Szmery gwiezdnych dodawały mu siły. Znał swoje przeznaczenie. Wiedział, że musi się z nim spotkać. Gdy tylko dotrze do obozu, nic nie będzie takie same. Już widział słaby zarys sylwetek zaciekawionych wojowników. To wszystko było już na wyciągnięcie łapy...
— Juda, nie obijaj się. — ze snu wyrwała go biała kotka. Zawarczał we wściekłości, czując, jak dreszcz próbuje wydrzeć się przez jego grzbiet. Jak ktokolwiek śmiał przerwać mu przepowiednię? Klan Gwiazdy miał mu coś do pokazania. Jego własne narodziny. Najwspanialsze ze wspomnień, jakie mógł zachować. Był wybrańcem. Musiał wypełnić swoje przeznaczenie. A wszystko to potwierdzało. Od zawsze wiedział, że jest wspaniały. Jak najjaśniejsza gwiazda wskazująca zabłąkanym drogę. Kto wie, co jeszcze by mu pokazali przodkowie, jakby ten lisi móżdżek nie zepsuł wszystkiego!
— Przestań! Zrujnowałaś mi najwspanialszą chwilę mojego życia! — odsłonił zęby.
— Tak? To fantastycznie. — biała ziewnęła.
— Klan Gwiazdy miał mi do przekazania wiadomość, a ty to wszystko zepsułaś.
— A zdążyli ci chociaż powiedzieć co dzisiaj na obiad? — powiedziała ignorancko, patrząc, jak brat zamienia się w wulkan.
— Tak. — mruknął. — Pieczeń z białego kociaka o brązowych oczach i irytującym charakterze.
— Mam nadzieję, że chociaż smaczna.
Przewrócił oczami. Był zażenowany. Jakim cudem obok kogoś tak niesamowitego, musiały się narodzić taki mysi móżdżek?
— Jesteś głupia.
<Bożodrzew?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz