Nie wiedział ile tu był. Świat zacierał się coraz bardziej w jego odmętach pamięci. Ziemia to było wszystko co znał. Zawsze miała swój początek i koniec, nic pomiędzy. Zmieniała się raz z nową porą roku. Twardniała, czasem miękła zalewana przez strugi deszczu, a innym razem oprószona była przez biel. Teraz jednak zdawała się najzwyklejsza pod słońcem. Ciemna, czasami bordowa od krwi, którą dość długo już się karmiła. No i zarudziała przez jego kłaki. Sierść rzedła coraz bardziej. Już nie ukrywał przed sobą, że było to w porządku. Drapał się i wygryzał, obserwując zaczerwienioną skórę. Cierpiał, lecz nie miał sił, by cokolwiek z tym zrobić. Przez świąd powstawały nowe rany, które tylko pogarszały jego stan.
Całe dnie nic tylko leżał, wpatrując się pusto w przestrzeń. Zdarzało mu się przysnąć, lecz wtedy budził się nocą, dalej kontynuując swoją wegetację. Przestał się ruszać. To było marnowanie tylko sił i energii, której potrzebował do przeżycia kolejnych księżyców w tym miejscu.
Marzenia, wspomnienia... To wszystko odeszło. Nie miał po co nad tym rozmyślać, czy też dalej się zadręczać emocjami. Zaakceptował to, że umrze. Nie liczył na ratunek. Już na nic...
Ćwierkot ptaków rozległ się nad nim. Jego oko uchyliło się na moment, obserwując jak posiłek porusza się po skrytym za liśćmi niebie. Wszystko było takie ciężkie. Jego głowa, łapy, ciało. Mimo tego, że dostawał jakieś skrawki pokarmu, to było za mało, by mógł spojrzeć na swoją sylwetkę i nie widzieć w niej samej skóry i kości. To było takie niewygodne, gdy czuł jak kawałki ostrych krawędzi wbijały się w jego ciało. Mięśnie stanowiły podporę, ochronę... Teraz nawet futro go opuszczało. Wygoda okazała się tylko zwykłym słowem, którego pojęcia zapomniał.
Słysząc szelest, uniósł wzrok na nadchodzącego kota. Jego imię brzmiało śmierć, a jasne lico odróżniało się od otoczenia. Nie wstał. Patrzył jedynie. Zbyt zmęczony, zbyt pozbawiony świadomości, by zareagować. Nie wiedział czemu przybył sam. Otworzył pysk, by odezwać się do lidera. Chciał wiedzieć po co przyszedł, lecz z jego gardła wydobyło się tylko rzężenie. Zamknął oczy, a gdy już je otworzył, zjawy nie było. Co się stało? Rozejrzał się dookoła, ale po kocurze nie było żadnego śladu. Czy tak wyglądało szaleństwo? Jego koniec? Wrócił do wpatrywania się w ziemię, która poraniona była przez jego pazury, gdy jeszcze miał siłę, aby wstać. Kolejny dzień, kolejna rana... kolejna kreska.
Tak wszystko go bolało! Ten ból rozrywał nie tylko jego ciało, ale i duszę. Chciał już odejść. Odejść do świata, gdzie to by go opuściło. Czemu dalej żył? Dlaczego nie mógł to być jego ostatni oddech? Czemu śmierć nie chciała go zabrać we śnie? Tylko po to zamykał oczy. By poczuć ulgę od cierpienia. Chciał złapać ostatni oddech i już nigdy nie wziąć go ani razu. Pragnął porzucić swoje ciało. Odlecieć ku Gwiazdom. Poczuć się lekkim jak piórko.
Wziął gwałtowny oddech, a do płuc dostało się spragnione powietrze. Zakaszlał kilka razy. Nie potrafił. Nie potrafił. NIE POTRAFIŁ! Tchórzliwy i nic nie warty. Tym był. Niczym więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz