TW - krwawe sceny
Kochała go.
Tymi dwoma słowami można było skrócić wszystko, o czym Marchewkowy Grzbiet myślała. Jej oczy błądziły po ciele kocura, analizując jego najmniejsze detale. Miał niebieskie futro o odcieniu burzowej chmury. Kwadratowe pręgi podkreślały szczupłą i umięśnioną sylwetkę. Cudowne, zielone oczy, w których się zatraciła. Taki uroczy, a jednocześnie silny i pewny siebie. Był prawdziwym ideałem. A jednocześnie widziała w nim głębię. Zgrywał niedostępnego, ale wiedziała, że to tylko maska. Krył się ze swoim prawdziwym charakterem, była pewna, że wszystko co widzi to jedynie wierzchołek tej ogromnej góry lodowej. Śmiała się z każdego jego żartu, czuła zazdrość, jak tylko okazywał komuś czułość. Chciała być wtedy na tym miejscu. Po każdym spotkaniu z nim czuła się odmieniona, nigdy nie miała dość, błagała o więcej. Nie mogła stracić tego wszystkiego. Wiedziała, że jeszcze jej się uda sprawić, by byli razem. Że kiedyś będą leżeć przy rzecznym brzegu, obserwować chmury i myśleć tylko o rzeczach, które mogliby ze sobą zrobić. Wiele kotów już ją urzekło swoimi wdziękami, o wielu myślała w podobny sposób. Dlaczego teraz było to takie dziwne? Tak intensywne, że mogłaby się rzucić i wykrzyczeć każdemu jak jest dla niej ważny?
— Jesteście wszyscy? — miauknął Ostrzeniowa Łapa. Miała iść z nimi na patrol. Prowadził go nie kto inny jak Jałowy Pył. Nie mogła się powstrzymać przed patrzeniem na kocura ukradkiem, odwracając wzrok za każdym razem, gdy jego oczy lądowały na reszcie grupy. Ile razy mogła jeszcze powtórzyć, że to ideał, jakiego pragnęła?
— Hej, Marchewkowy Grzbiecie. — niespodziewanie odwrócił się, nie zdążyła spojrzeć gdzie indziej. Jego głos był tak ciepły, lekko zmęczony, starający się brzmieć pewnie. Gdyby tylko przybrał inny ton żadna kotka nie potrafiłaby się mu oprzeć. Ona nawet nie potrzebowała innego tonu, by wiedzieć, że mogłaby wysłuchać wszystkiego, co tylko mogłoby paść z tych ust. Chciała, by mówił więcej. By ta chwila trwała już na zawsze. Ta miękka sierść, tak blisko. Ogon delikatnie muskający jej łapy. Oh, na Klan Gwiazdy. Tak bardzo chciałaby teraz się przytulić do jego boku i otrzymać zakwitłą, piękną różę. Wiedzieć, że czuje to samo. Pocałować i razem nieśmiale w siebie wtulić. Wymruczeć do ucha wszystkie czułe słówka, wiedząc, że już będą razem na zawsze. Obserwowała go długimi księżycami. Kiedy tylko miała okazję przyglądała się i nie mogła przestać. Wiedziała gdzieś podświadomie, że to nie ma sensu. Że nieważne jak bardzo chce się przystawić, nie zauważy jej. W końcu wiele innych lasek miało na niego chrapkę. Z resztą była ruda, w erze kotów-panów. Wszyscy o podobnym kolorze sierści nim gardzili. Ale jednak było w Marchewkowym Grzbiecie to coś, ta nadzieja, to pragnienie. Świadomość, że zrobi dla Jałowego Pyłu wszystko.
— Cześć – odparła chłodno, mierząc go wilczym wzrokiem.
— W takim razie idziemy. — niebieski tylko machnął ogonem i wyszedł na prowadzenie. Poszła zaraz za nim, machając ogonem. Jeszcze im wszystkim pokaże…
***
Zęby rudej podgryzały jej łapę. Patrzyła na swoje rany. Nie mogła przestać. Gryzła. wyrywała sobie strzępki sierści, odrywała kawałki skóry między palcami.
Pamiętała jego spojrzenia kilkadziesiąt księżyców temu. Wtedy, kiedy zapragnęła go tylko dla siebie. Te wszystkie momenty. Kiedy byli ze sobą blisko. Jak chodzili na randki. Gdy szeptali sobie nawzajem uwodzicielskie słówka, a potem zasypiali wtuleni w siebie. To wszystko minęło, jak wicher przeleciało gdzieś w dal pola.
Zasyczała sama do siebie, wpatrując się w skalną ścianę.
Ile by mogła oddać, by wrócić do tych młodzieńczych czasów. Aby wszystko przeżyć na nowo. Moment, kiedy kocur powiedział, że ją kocha. Kiedy wykorzystała swój słodki głos, a on zapragnął jej ciepła tak samo jak ona jego. A teraz ryczała, wtulona w mszystą poduszkę.
Ostatnio po obozie latały w najlepsze małe, śliskie gady. Najohydniejsze stworzenia, które powinna wydziedziczyć sama matka natura. Dzieci najgorszej osoby, jaką tylko znała.
Kamiennej Agonii.
Od zawsze była tą drugą. Zawsze siedziała w jej cieniu. Wiecznie. Od kiedy tylko przyszła do tego miejsca gnębiły ją plotki o tej parce gruchających gołąbków. Całe grono parujących ich kotów. A kiedy tylko na tą dwójkę patrzyła wiedziała, że to nie jakieś durne anegdotki. Nienawidziła jej za wszystko co jej zrobiła. Za to, że nie mogła się odkleić od kogoś, kto należał do niej. O to, że walczyła z nią jak z borsukiem. Rozpieszczona gówniara. Marchewka musiała się posunąć do wszystkiego, co zrobiła. Nie miała innego wyjścia. Ważne było, że podziałało… Na chwilę. Teraz, gdy znów się między nimi nie układało, czuła że słabnie. Z każdym dniem coraz bardziej jej brakowało Jałowego Pyłu. Myślami wracała tylko do wspólnych chwil. Potrzebowała go jak inni jedzenia i wody. A ta pierdolona idiotka jej go zabrała. Wiedziała jedno, czego nie byli świadomi inni. Od kiedy tylko te pokraki zwane Sójką, Owcą, Sową i Jemiołą wyszły na świat nie mogła przestać o nich myśleć. Widziała w nich jedno. Oczywiście, że swojego byłego partnera.
Żadne z nich nie było do niego jednoznacznie podobne. Gdzie można było znaleźć tą niebieską sierść i białe plamy? A jednak w każdym ich ruchu, słowie, najmniejszym odgłosie widziała Jałowego. Na pewno Kamienna Agonia była zadowolona z tego, że dwójka urodziła się biała. Idealnie, aby wszyscy pomyśleli, że ich ojcem jest Zajęcza Gwiazda. Ale to byłoby zbyt oczywiste. A trudne sprawy nigdy nie miały oczywistego zakończenia.
***
kilka dni przed zgromadzeniem
Nie pamiętała, kiedy ostatnio jadła. Kiedy spała. Kiedy jej życie było normalne. Zdawała sobie sprawę ze swojej obsesji, z tego, że to chore. Ale nie mogła przestać. Nie mogła opanować swojej zazdrości. Jałowy Pył musiał być jej, inaczej... Jak mogła dalej żyć?
Samookaleczając i głodząc się?
Nie odzywając się do nikogo?
Jej partner był taki szczęśliwy. Zadowolony z siebie. Że nareszcie zerwał z kocicą, która nie pozwalała mu odejść. I to wszystko przez dziwkę, która pozwoliła sobie na więcej niż powinna. Kamienna Gwiazda zniszczyła jej życie doszczętnie. Samo zabranie niebieskiego wojownika tylko dla siebie jej nie wystarczyło. Poniżyła ją przed całym Klanem. Wyznaczyła na terminatorkę samej byłej uczennicy swojego kochasia, tylko by jej dopiec. Upokorzyła, zabierając dumne wojownicze imię. Ale nikt nie rozumiał jej bólu. W końcu była tą, która wykorzystała biednego Jałowka. Która nie miała ogródek przed wrzeszczeniem na wszystkich. Zakałą Klanu, którą straszyli kocięta. A jej serce krwawiło, i to za długo.
Wstała z legowiska, czując, że zaraz spadnie na nie spowrotem. Te chude łapska nie uniosą jej na długo. Na kościstych biodrach i barkach zawieszona była jedynie skóra i kości. Ale to nie było problemem, gdy w środku płonął ogień. Musiała Kamień wybić z głowy miłostki, by zrozumiała, że z nią się nie zadziera i Pyłkowi, aby przejrzał na oczy. Żeby spojrzał na nią jeszcze raz i zrozumiał, kto zawsze stał u jego boku, a kto go przy pierwszej lepszej okazji zdradzi. Biedaczek, oszukany i wykorzystany. Nie potrafiła zrzucić na niego winy. Jakby czuła, że ten ciężar powinien spaść na kogoś innego. Był jej małym, słodkim ideałem. Głuptaskiem. Ale nie mogła im darować nieprzespanych dób, ran, okropnego uczucia przeszywającego jej brzuch i serce. Nie teraz. Dała mu za dużo szans i nie mogłaby wytrzymać zignorowania kolejnych.
Ruszyła z miejsca, zahaczając o swoją znajomą, Fretkowy Bieg. Zerknęła na Marchewkę, ale nic nie powiedziała. Minęły się jakby nigdy nic. Dawniej... dawniej Marchewkowa Łapa miała przyjaciółki. Całą ich zgraję. Plotkowały na wszystkie możliwe tematy, obgadywały cały Klan Burzy za jego plecami. Teraz wydawało jej się, że są sobie obce. Znalazły partnerów, miały dzieci. W końcu musiało się to stać. Zacisnęła zęby i przekroczyła próg legowiska wokowników.
— Głazowy Susie. — ruda stanęła nad szylkretką, tonem besztając ją jak matka kocię. Ta odwróciła się i tylko spojrzała przelotnie na Marchewkę.
— Czego?
Niewychowany bachor — chciała krzyknąć, ale tylko wlepiła bezlitośnie swoje oczy w jej.
— Chciałabym pójść na spacer i sobie coś wyjaśnić.
Głaz zachichotała.
— Serio? Teraz, po kilku latach chcesz sobie coś wyjaśnić? Pocałuj się w dupę, że–
— Może troszkę wyluzuj, co? — miauknęła nerwowo Kwiecisty Pocałunek, z którą wcześniej szylkretowa rozmawiała. Ruda zmarszczyła brwi.
— Jestem twoją matką, masz robić to, co ci każę. — warknęła Marchewkowa Łapa.
— Ale nie muszę. Wyszłam ze żłobka z czterdzieści księżyców temu.
— Przestań się wydurniać, bo chyba będę musiała cię tam znowu odprowadzić!
— W twoich snach!
— Nie kłóćcie się, proszę. — mruknęła Kwiat, co ostudziło zapał jej przyjaciółki. Kotki wpatrywały się w siebie w ciszy.
— Ugh.
— M-może... — szepnęła mentorka rudej, ale na tyle głośno, by Marchew słyszała to bez najmniejszego problemu — Może chce to wszystko między wami naprawić?
— Drąc na mnie ryja?
— Daj jej spróbować.
— Chcę z tobą tylko pogadać. Jak matka z córką.
Ponownie zapadła grobowa cisza.
— Dobrze. Kwadrans, nie dłużej. Mam nadzieję, że to coś ważnego.
Starsza tak bardzo chciała prychnąć prosto w jej pysk i go opluć. Taka pewna siebie, taka zadziorna! Gdyby sama jej nie urodziła, przysięgłaby, że widzi w niej córkę Kamiennej Gwiazdy.
Właściwie... nie odbiegałoby to tak bardzo od prawdy. Ruda miała obsesję. Widziała ją w młodym pokoleniu, czuła jej wzrok na sobie, słyszała jej głos w głowie. Była wszędzie. Nigdy jej nie opuści, nigdy nie przestanie zatruwać jej życia. Miała tak ogromną ochotę, by znów wbić kły w cokolwiek, nawet jeśli byłaby to jej własna szyja. Z irytacji potrafiłaby teraz wyrwać sobie kępami całą sierść. Musiała to jednak znieść. Ważne było, że wojowniczka poszła za nią.
To nie był najpiękniejszy z dni. Śnieg być może i stopniał, jednak nie rozpłynął się w powietrzu. Rozpływała się natomiast ziemia pod ich łapami, obłacając łapy. Powietrze zgęstniało w narastającym napięciu. Żadna z nich nie chciała tu być.
— Więc o czym chciałaś tak namolnie dyskutować, co?
— Nie tym tonem. — prychnęła Marchewkowa Łapa, wstrząsając głową. Nie wierzyła, że pod jej łapami wyrosła taka niewychowana szmata. — Nie próbuj się kłócić. To ma być przyjemny i spokojny spacer.
— Tylko tyle? Naprawdę? Musi być w tym jakiś haczyk. — podniosła jedną brew Głazowy Sus. — Jakby ktoś podmienił starą dobrą Marchewkę.
— Nie ma żadnych haczyków. Warto zachować spokój, wiesz? To droga do szczęścia.
— Aż cię nie poznaję. — prychnęła Głazowy Sus, przedzierając się przez stertę zbrązowiałego śniegu. — Ale wolałabym przejść od razu do konkretów. Wiesz, trochę marznę.
— Widzisz, że nie jestem takim tyranem, jak się wszystkim wydaje?
— Mimo wszystko uwierz mi, że niespecjalnie mnie interesują przeprosiny za zepsute dzieciństwo, a co dopiero spokojne przechadzki. Wiesz, bycie lisim łajnem i nagłe przeprosiny są żałosne. Trochę sporo ci zawdzięczam, nie uważasz?
— Ta! — warknęła sarkastycznie Marchewkowa Łapa.
— No tak? Jesteś już stara dupa, to ci słodzić nie będę. Czasy gdy musiałam latać za twoim smrodem się już skończyły!
— Przestań! — chuda pierś uniosła się, a łapa już niemal zamachnęła się, by wymierzyć należytą sprawiedliwość. Powstrzymała się jednakże, opuściła rękę i schowała pazury.
— Widzę, że wróciła moja matka. Świetnie. — przewróciła oczami. — Niestety gorzka prawda.
— Przestań-
— Byłaś najgorszym rodzicem jakiego mogłam sobie wymarzyć. — parsknęła Głaz. — Okrutnym i egoistycznym.
— Że ci nie wstyd tak odzywać się do twojej rodzonej matki! — zasyczała ruda, tupiąc łapą. Miała już dość. Stosunkowo szybko. — Aż tak źle ci było, co?! — splunęła agresywnie na ziemię. Nie pozwoliła wojowniczce dojść do słowa. — Ledwo cię uderzyłam kilka razy, a ryczysz jakby cię borsuk zgniótł na proch!
— Wrzeszczałaś gdy tylko coś ci się nie podobało. Zrobiłaś sobie bachory byle złapać ukochanego na dzieciaka. — urwała, przełykając głośno ślinę.
— Tak? Niczego? A kto cię na ten świat powołał? Zniósł w żłobku całe księżyce katorgii?! — prychnęła ponownie, patrząc w zagubione, zielone oczy córki. Nie wierzyła, że mogła powiedzieć do niej coś takiego. To ona poświęciła jej te długie księżyce, karmiła, bawiła. Kilka razów po tyłku dla dyscypliny. A traktuje ją jak najgorsze zło.
— Nigdy nawet mnie nie chciałaś!
— A pomyślałaś może, dlaczego cię tu zaprosiłam?
— Nie mam zielonego pojęcia. Aby kogoś owalić, bo niczego innego nie potrafi zrobić?
Parsknęła.
— Nie, słońce.
Zapadła między nimi głucha cisza. Marchewkowy Grzbiet przymrużyła ślepia, gdy jej córka wpatrywała się w nią z pytającym wzrokiem.
— Co tak zamilkłaś? Nie powinnaś mi teraz robić jakiegoś wykładu o życiu, czego-
Marchew tylko tylu potrzebowała. Kolejną kpiącą wypowiedź Głazowego Susu przerwał jej pisk, kiedy przydzwoniła o ziemię. Przydusiła ją łapami, wpatrując w kotkę z otwartym pyskiem. Obłąkanym wzrokiem błądziła po ciele, na wpół świadoma tego co robi. Zawisnęła tak nad córą w niemym osłupieniu, co oczywiste, że wojowniczka wykorzystała. Poczuła jak cudze szczęki głęboko wbijające się między brudne kudły jej sierści. Chude łapy nie potrafiły walczyć z silną Głaz. Ruda została odrzucona na bok, przeturlała się przez oszronioną łąkę trawy..
— Więc po to mnie tu zaprosiłaś, tak?! — splunęła na ziemie porcją matowych kłaków — ‘Spokojny spacerek’, żeby mnie zamordować?!
Zanim Marchew podniosła się z ziemi, dopadła do niej Głazowy Sus jednym sprawnym skokiem, żeby zbić się wraz z nią w jedną kulę szału. Pazury wbiły się w jej boki, natomiast ona zatopiła zęby pod jej pachą. Nie tego spodziewała się uczennica. Nie rozrywania jej sierści i tylu ran. Jak konkurować miała z tym cienka warstwa mięśni, która przez ten okres powoli znikała?
Przetoczyły się na gruncie, pokrywając coraz to nowsze rozcięcia warstwą piachu i kurzu. Kolejne ugryzienie rozpaliło ponownie słabnącą Marchew, z której wyciekała siła. Jej ostatkami kopnęła w brzuch białą kotkę, przez co obie zaczęły toczyć się w dół wzgórza. Słyszała tylko syknięcie Głaz, gdy wbiła swoje pazury w nią, łapiąc się córki jak rzep. Poczuła, że ziemia zamienia się w kamień. To był koniec. Koniec Marchewkowej Łapy. Zamknęła oczy, czekając, jak ogarnie ją czerń.
Rąbnęła o skałę, zabolała ją głowa, jakby zaraz miała zacząć krwawić od środka. Jęknęła z bólu, zaciskając mocniej ślepia. Ostre kamienie obcierały suchą skórę, na której pojawiały się coraz to nowsze obtarcia. Straciła nad sobą panowanie, a także swoją świadomość. Wszystko stało się ciemne i rozmyte…
Obudziła się. Przez chwile tak leżała, rozpatrując, czy to Klan Gwiazdy. Dopiero kiedy opuszki palców zaczęły szczypać, zdała sobie sprawę, że jeszcze żyje. Wstała, ślizgając się po śliskim dnie… wylądowały w tej zamulonej, brudnej rzece. Wypluła zbrązowiałą wodę. Drżała, chwiejąc się i wpatrując we własne odbicie. Z rozcięcia pod prawym okiem żarzył się szkarłat, oczy błyskały pustkami. Wpatrywała się w toń bez wyrazu. Jak długo była tylko tą smętną zjawą, duchem snującym się po świecie bez celu? Poczuła się jak obcy byt. Niegdyś lśniła pięknem. Była tą, za którą kocury się oglądały, śliniły na jej widok. Być może nawet nie tylko kocury. Miała wszystko co chciała. Zacisnęła zęby. Stoczyła się, zeszła na psy. Była jak upadły anioł, którego już nikt nie obchodził.
A ciało Głazu leżało w wodzie przy brzegu, delikatnie falując. Marchewkowa Łapa stanęła, tak samo jak cały świat wokół niej. Nie dowierzała. Jej się… udało. Po raz pierwszy od tak dawna udało jej się coś zrobić. Zabiła. Wzięła pierwszy niepewny krok w stronę szylkretowej. Potem kolejny, pewniejszy. Stała nad nią tak przez kilka dobrych sekund, podnosząc z triumfem głowę. Cienki, piskliwy głos przestrzegający ją przed konsekwencjami jej czynów zagłusiła drżącym westchnieniem. Sumienie zepchnęła na bok. W końcu może zrobić to, na co od zawsze miała ochotę. Zemścić się na Kamiennej Gwieździe. Nie miała już przecież nic do stracenia. Przecież wszyscy już ją opuścili. Przyjaciele, dzieci, ukochany. Co mogli jej jeszcze odebrać?
Nachyliła się nad głową kotki, bezwładnie opadłą, nachyloną nad ostrym kamieniem. Marchewkowa Łapa wepchnęła ją na szpikulec, wchodzący w skórę na policzku córki jak w masło. Jedynie zęby opierały się przed kawałkiem skały. Pchała coraz mocniej, z niewielkim skutkiem. Zawarczała z wściekłością. Nie zastanawiała się już nad tym co robi, a pragnęła ulżyć sobie, ukoić własny ból. Zerwała kotkę z kamienia, rozerwując jej policzek bardziej. Pociągnęła ją za kark, wyciągając na mokry brzeg. Łagodne słoneczne promienie uderzyły w jej oczy, oślepiając. Krew z ran lepiła się do sierści, która ją wchłaniała, tak samo jak wodnisty piasek i kamienie. Przewróciła łeb Głazowego Susu na drugi, przebity bok. Sięgnęła łapą za kawałek skóry i pociągnęła, rozrywując go jeszcze bardziej. Odchodził płatem, aż w końcu zębami oderwała go całkowicie i plugawie wypluła na bok, czując okropną satysfakcję.
— Teraz nawet w Klanie Gwiazdy nie wypowiesz choćby słowa. Tak mi przykro. — zachichotała, patrząc na jej zmasakrowany pysk. Dostanie swoją nauczkę… nareszcie. A teraz czas na wykończenie. W pysk chwyciła Głazowy Sus, by doczołgać się wraz z nią do obozu. Pokazać tej dwójce, na co było ją stać.
Marchewkowa Łapa nie czuła się trzeźwo. Nie czuła “się” w ogóle. Kiedy tarchała przez powoli budzące się łąki, spodziewała się, że wszystkie jej myśli będą śmigać, jedna po drugiej, sprawiając, że będzie płakać. Spodziewała się, wierzyła, że po morderstwie się tego żałuje jak niczego innego. A jednak nie czuła nic. Jedynie w uszach szumiała jej głuchota, gorsza niż jakikolwiek hałas. Jakby ta pustka wessała i dźwięki z otoczenia, jakby nic nie było już realne. Chciała rozerwać tą ciszę, porwać na kawałki… ale jak na razie jedyną rozerwaną rzeczą był pysk Głazowego Susu, ciągnięty przez mokre polany.
Zagłusiła ciszę krzykiem, nie tylko swoim, ale także swoich towarzyszy, gdy ubłocona kocica upuściła ciało córki na ziemię w centrum obozu.
— Marchewkowa Łapo? Co się stało? — odezwał się jeden z wojowników.
— Czyli ten borsuk którego przegnaliśmy dalej grasuje? — mruknęła ignorancko Cisowy Gąszcz, nie rozumiejąc co tak naprawdę się wydarzyło.
— Marchewko? — głos który ją interesował wyrwał się na przód. Jałowy Pył, zaniepokojony stanął wprost przed nią. Dokładnie tak, jak sobie to wybrażała. — Co ty kurwa robisz?
— Odpłacam ci się po tych wszystkich latach! — syknęła, jeżąc sierść. Pojedyncze krople zaczęły spadać z nieba, nieprzyjemnie kapiąc na jej sierść. Ale teraz mogła dać upust temu, o czym myślała tak długo. — Zdradzałeś mnie od zawsze! Nigdy się dla ciebie nie liczyłam!
— Co się stało z Głazowym Susem?! — kocur zdawał się jej wcale nie słuchać.
— Od początku byłam tylko nadgniłym rzepem na ogonie! Teraz się budzisz z dzieciakami, zamiast tego, gdy ciebie potrzebowały? Gdy tatusia nie było tygodniami? Taki z ciebie rodzic?!
— Co z nią zrobiłaś, wronia strawo?!
— Zdradzałeś mnie, nawet nie chciałeś na mnie spojrzeć! Obracasz się wśród kotek, które jednego chcą, a gardzisz tymi, co naprawdę cię kochały!
— Co zrobiłaś?!
— Ukarałam ją w twoim imieniu! — pchnęła Głaz przed łapy byłego partnera, patrząc jak z każdą chwilą jego oczy wypełniają się coraz to większym strachem. — Mogłeś do mnie wrócić. A teraz patrz na ciało swej córy, zdrajco!
— Co się tutaj dzieje?! — zawarczała Kamienna Gwiazda, stając niedaleko obok Jałowego Pyłu. Przejechała oczami najpierw po Marchewkowej Łapie, potem po poranionej martwej wojowniczce. Przybrała pozycję do walki. — Czy możesz się wytłumaczyć?
— Marchew ją zabiła! — wrzasnął Jałowy Pył.
— Zabiła? — warknęła, tonem jakby miała powiedzieć “to było oczywiste”. — Marchewkowa Łapo, czy ty naprawdę zamordowałaś współklanowiczkę?
— Mówi to kolejna zdrajczyni, morderczyni! Jesteście siebie warci, oboje! — wrzeszczała, dysząc i raz po raz drżącymi ustami unieść kąciki w oszalałym uśmiechu. Jej płuca wypełniało zimne powietrze, a po policzkach wraz z krwią spływała woda. Wysunęła swe pazury. — Teraz jesteś odpowiedzialna za śmierć jednego ze swoich przydupasów! Omotałaś go! Zabrałaś ode mnie!
— Ja nigdy w wasze sprawy nie chciałam wtrącać nosa. Jałowym Pyłem również nie była nigdy zainteresowana. To ty go wykorzystałaś mimo jego woli.
— Urodziłaś mu kocięta, a pewnie byłoby ich więcej, gdybyś nie była tak starą szują!
— Jakie kocięta, o czym ty mówisz?! — krzyknął Jałowy Pył, był zdezorientowany i wściekły. Sam nie wiedział, nie mógł uwierzyć, że odkryła tajemnicę. Pewnie nawet nie wiedział, że to jego. Omotany, zdradzony. A miłość jest twarda. Nie zamierzała skakać i lizać mu zad. Musiała się poświęcić, dla dobra jego i całego Klanu Burzy.. Uratuje Klan od wyniszczającej Klan liderki. Skoro Jałowy Pył nie mógł być jej, to nie będzie nikogo! Może wtedy przejrzy na oczy, i pożałuje zdrady.
— Wasze kocięta! Kocięta liderki, która nawet nie może nad Klanem zapanować, w Klanie gdzie powraca tania siła robocza, w którym pozbywa się wrogów jak zgniłych szczurów ze sterty! Niczym się nie różnisz od tyranów! Masz łapy we krwi niewinnych!
— To ty zamordowałaś Głazowy Sus. Jałowy Pył wiele razy ci mówił o tym, co mu zrobiłaś, że nie chciał z tobą być.
— I już go bronisz! Prawda wyszła już na jaw, nikogo nie musisz oszukiwać, zdrajco!
— Dość już tego wszystkiego! — wepchnęła się między kotki Blady Zmierzch, próbując je rozdzielić. Szorstkie pchnięcie rozbudziło jednak żądzę, prymitywną żądzę krwi. Z bara odepchnęła kremową kotkę i uśmiechnęła się w twarz Kamiennej Gwieździe. Sekundę później już nie było na co patrzeć, bo pysk zatopił się w piersi kocicy, która prychnęła, wierzgając. Stojąca obok Blada zerwała się na pomoc, jednak nic nie mogło powstrzymać Marchewkowej Łapy. Dostała w pysk szponami czarnej, jednak nie myślała o bólu. Jedyne czego chciała, to śmierci tego parszywego szczura, z jej pazurów, na jej oczach.
Cieszyło ją jak publiczność nie reaguje, nie wchodzi jej w drogę. Cicho przyzwala jedynie na śmierć swej liderki. A później i tak wytłumaczą się lękiem i obecnością Bladej. Nawet jej krewniaki miały wszystko pod ogonem. Była słabą przywódczynią, skoro prawie nikt nie próbował powstrzymać zamachu. Jedynie udając przerażenie wszyscy stali, wpatrując się w początek rzezi.
Marchewkowa Łapa próbowała wgryźć się w szyję przywódczyni, jednak odciagąjąca ją wojowniczka nie pozwalała tego zrobić. W końcu wyrwała się kocicy. Świat wokół niej wirował, nie czuła własnych łap, zmęczenia. Jedynie rozpalenie od środka, jak gdyby palił się w środku pożar. Nie miała w tej chwili o czym myśleć. Szczypiące rozcięcie wargi, rana w bok. Już nawet nie uskakiwała, nie broniła się. W jej głowie była tylko śmierć Kamiennej Gwiazdy. Pociągnął ją ktoś za kark. Zdążyła jeszcze zerwać kawałek skóry, który teraz luźno wisiał w jej pysku. Szpony wbijały się we wszystkie miejsca na jej ciele, zupełnie tak jak zęby. Starała się stawić opór, jednak było ich zbyt wielu. Agonia. Umierała w agonii, w bezkresnym morzu bólu. Przez głowę przebiegło jej pytanie, "co teraz?". Nie było czasu, by się zastanowić nad odpowiedzią. Zakrwawione, półłyse, poszarpane ciało w końcu opadło. Słyszała jeszcze głos Kamiennej Gwiazdy, ale i on ucichł. A wszystko, wraz z świadomością, rozpłynęło się w powietrzu. Nawet bez ostatniego słowa.
wspaniałe opko i te wszystkie emocje 10/10
OdpowiedzUsuń