*tak trochę bardzo dawno*
Kiedy pewnego dnia wyjątkowo postanowił stawić się na treningu, Mglista Ścieżka, zamiast dawniej rozpocząć sesję, odciągnęła go na bok. Z początku, zerkając co jakiś czas na jej wyjątkowo poważny wyraz pyska, zastanawiał się z pewną obawą, czy nie zamierza zamordować go za opuszczanie ćwiczeń – ale gdy echem rozbrzmiały jej pierwsze słowa, rozluźnił się zupełnie.
– Poranna Łapo – jej głos był cichy, niemal dramatyczny – nie zostaniesz wojownikiem.
Rzecz jasna, point wiedział to już od dawna, więc wszelkie zawiedzione pociągnięcia nosem, które wydał z siebie tamtego ranka, były niczym więcej, jak misternie odegraną farsą (trenował nawet!), konieczną, by uniknąć gniewu mentorki za marnowanie jej cennego czasu. Nadal nie przepadał za kotką, ale nie potrzebował kolejnego wroga w swoim własnym klanie. Mglista Ścieżka polizała go współczująco za uchem – fuj! – po czym, mrucząc pod nosem coś o tym, że ktoś powinien to stwierdzić już dużo wcześniej, przystąpiła do omawiania kolejnej delikatnej jej zdaniem sprawy, a mianowicie tego, co Zorza powinien zrobić teraz.
– Wymyślę coś – wydukał wtedy wymijająco, i, wciąż jeszcze z opuszczonym żałośnie ogonem, uciekł kotce przy pierwszej lepszej okazji. Nie zamierzał omawiać z nią tej kwestii; była ona wystarczająco trudna do przemyślenia w samotności. Szczerze mówiąc, tamtego dnia sam wątpił, czy uda mu się znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie, i to przydało jego grze aktorskiej odrobinę smutnego realizmu.
To się zmieniło.
Żałował, że tego samego nie można powiedzieć o stanie Perłowej Łapy, która pomimo jego starań wciąż nie zdawała się wydobrzeć po stracie kolejnego członka rodziny. Bolało go to; nie chciał patrzeć na nią w tym ponurym stanie, ale nie potrafił mu zaradzić. Jedyne, co mógł zrobić – jak stwierdził po pewnym czasie, powoli na powrót oswajając się z samotnością – to pozwolić jej wrócić do ładu we własnym tempie. Później miał uznać to za swój największy błąd.
Jak gdyby mało było im zmartwień, przyszła noc, którą Klan Klifu miał zapamiętać na długo – zaprószony podczas zgromadzenia pożar strawił olbrzymią część ich terenów, wypalając ogniste piętno nie tylko na bezużytecznych teraz ziemiach, ale i w umysłach kotów, które jeszcze niedawno je zamieszkiwały. Zginął Barani Łeb. Podobno przed śmiercią wiele krzyczał. Poranna Łapa nie słyszał tego, nie było go na zgromadzeniu – pamiętał tylko niewyraźnie chwile grozy, gdy wypadł niezgrabnie w ciemność, zbudzony przeraźliwym hałasem ognia i tłumu przerażonych kotów. Choć był środek nocy, niebo nad lasem ogarniała rdzawa łuna. Płomienie.
Swąd był okropny, nie pozwalał mu zasnąć na dłużej niż kilkanaście minut. Nad ranem umył się niedbale i udał wraz z garstką innych kotów na skraj ocalałych terenów. Widok go poraził. Osmolone pnie, wznoszące się co kilka kroków niczym słupy czarnego dymu, bezlistne korony drzew, opadłe na ziemię, sadza, czarno-brunatna maź, przykrywająca wszystko wokół. Pokryła też łapy płowego kocura, gdy w milczeniu wracał do obozu. W wejściu przystanął na chwilę; gdy patrzył na osowiałą polankę, zyskiwał coraz silniejsze wrażenie, że i ona powoli staje się dla nich obca. Na grzbiecie poczuł dotyk kręconej sierści; Perłowa Łapa otarła się łbem o jego bok. Zanim jednak zdążył się do niej odezwać, minęła go i zniknęła w gąszczu liści.
Wibrująca cisza, zaległa na leśnym cmentarzysku, zakorzeniła się w jego słuchu i wróciła wraz z nim. Miała tam zostać już na zawsze, nawet wtedy, kiedy opuści już te tereny, w trudnych chwilach odzywając się w jego myśli cichym brzęczeniem.
Minęło kilka dni.
Wspominał moment, w którym pierwszy raz zobaczył spalony las, także wtedy, kiedy wieczór później siedział samotnie w zagłębieniu klifu, słuchając szumu fal i niepewnych pisków mew. Fizyczna linia, za którą była jedynie martwa pożoga. Nigdy wcześniej nie dostrzegał tak wyraźnie granicy pomiędzy życiem a śmiercią. To również wtedy, gdy patrzył w osłupieniu na ciągnące dymem spalone krzewy i truchła zwierząt, które nie zdążyły z ucieczką na czas – to wtedy zdał sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nigdy nie chciał umierać.
Uniósł wzrok – i zamarł na chwilę. Zamiast gwiazd, z nocnego firmamentu patrzyły na niego niezliczone ślepia każdego prawego kota, jaki kiedykolwiek zakończył życie na terenie lasu, teraz w połowie strawionego przez ogień. Otrząsnął się i stanął pewniej, by obserwować to zjawisko.
No tak, wierzył w Gwiezdnych. Tak przedstawiały się fakty; pożar, błyskawice, przepowiednie – zbyt wiele stało się jednej nocy, by winę można było zrzucić na zbieg okoliczności. Dotąd wychowanemu poza klanem Porannej Łapie daleko było do religijności, ale nikt nigdy nie powiedział, że nie mogło się to zmienić – a więc mistyczny klan przodków istniał, czy mu się to podobało, czy nie. W widoku gwiazd czuł, że jego podświadomość już przyjęła tą wiadomość jako fakt bez większego wysiłku, i z początku mocno go to rozgniewało. Nie lubił, kiedy ktoś mu coś narzucał, a już szczególnie nie znosił sytuacji, w której tym kimś okazywał się sam wszechświat...
Jeszcze raz wpatrzył się w jarzące się jasno oczy przodków. Istnieli. Czy opiekowali się nim? Po pożarze lasu miał pełne prawo wątpić. Przypominali mu bardziej jakąś destrukcyjną siłę. Zabijali koty. To było przerażające i czuł, że będzie musiał to głębiej rozważyć. A jednak gdyby chcieli wyrżnąć ich wszystkich, czy zatrzymaliby pożar w połowie drogi do obozu? Czy osuwający się klif nie zabrałby ze sobą całego klanu...?
Według tego, co wiedział, Gwiezdni byli okropni. Przewrażliwieni. Agresywni. Wybierali swoje cele, jak gdyby życia kotów znaczyły dla nich nie więcej, niż kulki mchu. Ale mieli też plan, to znaczy, że nie skazali ich na całkowitą zagładę. Mógł się uratować.
Nie popierał ich moralności. Jednak wyglądało na to, że w tym świecie, pozostawiony bez żadnych wyborów, jego przeznaczeniem było z nimi współpracować.
Zastanowił się.
– Będziecie mnie chronić? – Z jego pyska popłynęło ciche pytanie. Jego dźwięk zabrała nocna bryza i poniosła wysoko na nieboskłon. Odprowadził je ostrożnym spojrzeniem, zanim odezwał się znowu.
– Od razu mówię, że nie zgadzam się z wami w pełni. Ale wasz kodeks nie wydaje się zły, chociaż kilka punktów raczej bym zmienił – ciągnął półgłosem, a jego słowa odbijały się echem po ścianach groty, w której stał. W miarę, jak rozwijał swoją myśl, mówił nieco głośniej i głośniej. – Mogę go przestrzegać. Nie będę za niego mordować i kaleczyć innych. To niemoralne. Ale mogę go przyjąć jako swój własny. W zamian za to… obiecajcie, że będziecie mnie chronić, jak podobno chronicie całej reszty. Będziecie osłaniać mnie, i Perłową Łapę, Jarzębinowy Strumień, Tęczową Zatoczkę, jeszcze raz Perłę – proszę, to jest tak bardzo potrzebne… – i moją rodzinę, gdziekolwiek mi ją wywaliliście, i… wszystkich innych, jeżeli kiedykolwiek się z kimś zaprzyjaźnię, ha. – Przeszukując pamięć w poszukiwaniu bliskich mu osób, przypomniał sobie o Łabędziu, który ze swoją strachliwością miał małe szanse przeżycia tego okresu w jednym kawałku; zamknął na chwilę oczy, po czym westchnął.
– I Łabędzi Plusk. Szkoda by było, jakby Lisia Gwiazda go rozszarpał. Lisiej Gwiazdy nie musicie bronić, chyba nawet nie powinniście, jak tam sobie chcecie. Już więcej nie potrzebuję.
Z nieba nie rozległa się grzmotem żadna przepowiednia; fale nie ułożyły się w dziwne wzory, gwiazdy nie pokazały żadnych znaków. Mimo to Poranna Łapa czuł, że jego słowa zostały usłyszane. Przez kogo dokładnie – nie wiedział, ale tak właśnie podpowiadał mu nowy głos, kolorowe wibracje podświadomości, płynące z wnętrza. Zaciągnął się świeżym, morskim powietrzem i z zaskoczeniem stwierdził, że wie, co robić. Decyzja została wreszcie podjęta. Zastanawiał się już tylko uderzenie serca.
– Prowadźcie mnie.
Tego samego wieczoru, nieco powyżej, bo już na wyżynie klifu, Sokole Skrzydło przyjął w swoim legowisku niespodziewanego gościa.
– Jak to – wymamrotał, podnosząc wzrok znad łap Zorzy, o których ból zazwyczaj chodziło pointowi podczas jego wizyt – Naprawdę chcesz…?
– Tak – kiwnął głową pewnie, ale nie rezygnując z czujności. Na pysku kocura wypatrywał wszelkich oznak oporu, choć ledwie widział go w mdłym księżycowym świetle. – Z tymi łapami nie mogę zostać wojownikiem. Oni tego chcą. Ja chcę. Chcę zostać medykiem. Mogę, prawda?
****
Wyszedł na zewnątrz i skrył się w cieniu obozowej bariery, upojony rześkością nocy. Odetchnął kilka razy, by dać uczuciom odpłynąć.
Jeśli Lisia Gwiazda nie postanowi dokonać na nim egzekucji, wreszcie wyjdzie na prostą.
Odejdą z tych terenów, to prawda. Niektórzy mawiali, że pozostawią wszystko, co kiedykolwiek znali, ale… czy tak było naprawdę? Ostatecznie klan wyruszy razem. Chociaż nigdy nie odczuwał co do niego przesadnej lojalności, każdy kolejny powiew słonej bryzy uświadamiał mu, że w pewnym sensie stał się on jego domem. Domem, w którym wreszcie będzie mógł pełnoprawnie zamieszkać.
Będzie medykiem. Klan Gwiazdy będzie z nim. Będzie z nim Perła. Nie odbiorą mu tego nawet najgorsze bluźnierstwa Bluszczowego Poranka czy Szybującej Mewy.
Podekscytowany (kiedy ostatnio tak biło mu serce?), chciał od razu przekazać wieść przyjaciółce – ale nie dostrzegł jej wśród spowitych księżycowym światłem uśpionych klanowiczów. “Mniejsza”, zganił się w myślach, ostrożnie przemykając na swój własny fragment wygniecionego mchu. Ile jeszcze razy będzie mu dane zasnąć na tej ziemi? Nie miał pojęcia. “nawet, gdyby tu była, budzenie jej dla czegoś takiego zupełnie nie miałoby sensu”.
Będzie medykiem...
Rano. Trzeba poczekać do rana.
***
Rano Perłowej Łapy nadal nie było w obozie.
Nie pojawiła się również w południe. Gdy zachodziło słońce, wciąż nie było po niej śladu; zamiast tego ponad lasem poniosła się żałobna pieśń. Wysokie sosny w milczeniu słuchały jęku, który wydzierał się ze zdradzonych serc; poniósł się nad ich gałęziami wprost na spalone pola. Pustkę raz jeszcze wypełnił ból i przelatującemu ponad pogorzeliskiem słowikowi zdało się, że zimny ogień na nowo zapłonął w trzewiach martwych konarów. Wypuścił z siebie niski, świszczący ton, odpływając na niebo.
Oczywiście nikt w Klanie Klifu nie miał szansy tego wiedzieć.
– Na co się gapisz, gnoju? – W polu widzenia płowego kocura, dotąd ograniczonego bezwiednie do jednego punktu w przestrzeni, pojawił się wielki kształt. Cień Bluszczowego Poranka, wydłużony przez późną pozycję słońca, w kilku krokach połknął zarówno bezwładne ciało Jarzębinowego Strumienia, jak i całą przygarbioną postać Porannej Łapy. W jego rozszerzonych, ślepych jakby źrenicach błyszczał bezgraniczny przestrach. Wojownik stanął nad nim, odsłaniając kły. – Gdyby nie ta twoja zrąbana przyjaciółeczka, nic by się nie stało, rozumiesz? Rozumiesz!? Zjeżdżaj stąd!
Ledwie zrozumiał. Przesunął się; mimo to na jego grzbiet i tak spadł z góry wściekły kopniak.
Mięśnie na karku kocura, który już odwrócił się od niego, drżały lekko. Nie znalazł w sobie siły, by choćby syknąć. Nie potrafił.
Około księżyc później Klan Klifu opuścił swoje dotychczasowe terytoria w poszukiwaniu nowych ziem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz