Czuł się jak bezużyteczne gówno. Tyle czasu spędził zamknięty we własnym umyśle, zupełnie nie dostrzegając, co się wokół dzieje. A co, gdyby pewnego wschodu słońca ktoś przyszedł do niego i powiedział, że Wróbelek nie żyje? Czy to by go otrzeźwiło? Nawet by jej nie pożegnał…
Cały ten czas klan zmagał się z własnymi problemami, cierpiąc z powodu braku zwierzyny, okropnej pogody, później zarazy, a on? Zmienił się w pieprzonego inwalidę!
Jakby na potwierdzenie własnych słów, potknął się o jakiś kamień i runął jak długi na leśną ściółkę. Lisia mać!
Podniósł się, nawet nie rozcierając bolących miejsc. Świat lekko zawirował, ale w parę uderzeń serca wrócił do właściwej pozycji.
Tak nie będzie.
Wściekłość dodawała mu determinacji w parciu przed siebie. Pokaże im. Pokaże wszystkim, że nie jest zajęczym bobkiem, tylko dumnym Wilkiem. Nawet, jeśli mieliby znaleźć w lesie jego truchło. Przynajmniej już na nikogo więcej nie sprowadziłby nieszczęścia. Kto wie, może to byłoby najlepsze wyjście? Odejść tak daleko, jak pozwolą na to osłabione łapy, aż do ostatniego tchu, a później usiąść na ziemi i po prostu uwolnić wszystkich od własnego towarzystwa? Gdyby miał szczęście, zabrałby go pierwszy zimny podmuch, wpatrzonego w Gwiazdy, leżącego na miękkiej trawie…
Nie! Nie mógł tak myśleć! Zaciągnął olbrzymi dług i miał zamiar spłacić go w całości. Dopiero wtedy będzie mógł odejść. Dopiero wtedy…
Zapach. Zupełnie obcy i znajomy zarazem. Nie miał pojęcia, że dotarł aż tak daleko. Granica z Klanem Klifu była przecież dosyć daleko. Zamarł, gdy powróciły do niego wszystkie wspomnienia. Przyprowadził go tu chyba zły los, nie powinien o tym więcej myśleć, dość! Już miał się odwrócić i odejść, ale w miejscu osadził go kolejny zapach, tak łudząco podobny do tego jedynego, a zarazem zupełnie inny…
Ścisnęło go w gardle. W oddali stał kocur. Nie był już tą kupą futra, na którą krzyczała wtedy Sroka. Nie powinien go widzieć. Powoli i ostrożnie Wilcze Serce zaczął się wycofywać. Nagle łapy się pod nim ugięły.
- Nie, nie, nie! - Miał wrażenie, że hałas, który zrobił, dotarł do samego obozu Klifiaków.
- K-kto tam? - Na reakcję liliowego nie musiał długo czekać. Przyłapany, podszedł bliżej, bo nie pozostało mu nic innego.
- To tylko ja. - Stanął tak, by młodszy bez problemu go widział. O tak, był ,,tylko” sobą - matowa sierść, wciąż odznaczające się pod skórą kości, płonące chorobliwie ślepia. Liliowy powaliłby go bez problemu, gdyby postanowił się na niego rzucić.
- W-Wilcze Serce? - Czarny potakująco skinął głową.
Przez chwilę po prostu patrzyli na siebie, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Brązowooki miał dziwne wrażenie, że z jakiegoś powodu jego widok ucieszył kocura. Widział, jak ten parę razy próbuje coś powiedzieć, w ostatniej chwili się powstrzymując. Wreszcie, zamknął oczy i wypalił:
- Czy jesteś… Czy jesteś mo-moim ojcem?
Wilcze Serce dosłownie zamurowało. I wtedy przypomniał mu się sen, który miał jakiś czas temu. Ta myśl zmroziła go od czubka nosa do końcówki ogona.
...ogromny czarny kształt, rzucający się na bezbronnego kocurka. Jego ślepia. Szeroko rozwarte i przerażone. Krzyczał, biegł, ale to na nic. Mrok. Mrok.
- Nie! - warknął ostrzej niż zamierzał. Te wielkie oczy, tak podobne do… - I lepiej, żeby twoja mama nie dowiedziała się, że się spotkaliśmy.
- D-dobrze - wyjąkał liliowy, kuląc się lekko. Wilcze Serce od razu pożałował, że na niego warknął. Te oczy, pełne strachu i umierającej nadziei... Nie, nie mógł tego zrobić. Dla jego dobra. Przy nim kocurka czekała tylko śmierć.
Odwrócił się i jak najszybciej potrafił, zniknął z pola widzenia Klifiaka. Żeby nie zmienić zdania.
Nie mógł spać. Patrzył w Gwiazdy, w myślach wciąż przywołując obraz Sroczego Żaru. To nie sprawiało, że ból w jego piersi znikał, ale zaczynał być bardziej znośny.
Długo dochodził do siebie po tej wycieczce. Nie tylko fizycznie…
<To chyba… koniec?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz