Rzucił się na skałę i uderzył w nią z impetem przednią łapą. Potem drugą. Znów i jeszcze raz. Uderzał, aż obie zaczęły krwawić, przecięta skóra błagała o litość, ale on tego nie czuł. Nie czuł nic poza rozdzierającym bólem w sercu.
― To się nie dzieje naprawdę ― wychrypiał ― To nie może być prawda.
Nie po tylu księżycach, przez które starałem się ich chronić.
Nie… Nie starał się. Był podłym egoistą, który widział tylko czubek własnego parszywego nosa. Nie przejmował się tym, co ojciec o nim mówił ani co o nim myślał. Żył sobie wesoło, z dnia na dzień, mając w głębokim poważaniu swoich bliskich. Co z tego, że ostatnio zaczęli się trochę lepiej dogadywać? Nie zasłużył na spędzenie jednego uderzenia serca w jego obecności.
Odczołgał się kilka długości lisa dalej i skulił, obserwując szkarłatny zachód słońca. Gdyby ojciec nie wyszedł tego dnia z obozu, byliby teraz razem. A nie, nie byliby. On poszedłby w swoją stronę, ojciec w swoją. Co za potworna ironia, że swoich bliskich zaczyna się naprawdę doceniać dopiero wtedy, gdy już ich nie ma.
Popadł w ponury stan odrętwienia. Po chwili poczuł, że ktoś kładzie mu końcówkę ogona na ramieniu.
― Trzymasz się? ― spytał cicho Myszołów. Sokół spojrzał na brata. W jego oczach widział to samo zmęczenie. Dopiero teraz łapy zaczęły go tak strasznie boleć.
― Nie widać? ― warknął i zaraz oprzytomniał. Nie, nie może stracić kolejnego członka rodziny ― Powiedz mi, że to się nie wydarzyło. Że on zaraz wróci z patrolu.
Myszołów w odpowiedzi wtulił się tylko w srebrzystą, dymną sierść brata i zamruczał cicho.
― To prawda, Sokole. Tata nie żyje.
― Jak to się mogło stać? Przecież zawsze trzymał się z dala od rzeki. I j-jak byliśmy młodsi, to mówił, że potrafi świe-etnie p-pływać… ― podczas wypowiadania ostatnich sylab jego głos zamienił się przyduszony jęk.
― Wracajmy do obozu ― szepnął Myszołów. ― Zaraz się ściemni.
Sokół podniósł się ciężko. Po policzkach ciekły mu łzy, coś dławiło go w gardle. Nie chciał wracać. Nie chciał w ogóle żyć.
― To się nie wydarzyło ― powtórzył jeszcze, spoglądając na świetlisty zachód słońca, powoli pochłaniany przez nocne cienie.
― Coś ty zrobił z łapami? ― spytała Nów z niedowierzaniem.
Kręciła się na prowizorycznej polance, która miała tymczasowo służyć za leże medyków i układała zioła. Przednią łapą, pokrytą bliznami podniosła kamień i wyjęta spod niego zielone, szerokie liście o intensywnym zapachu. Po dłuższej chwili je rozpoznał, był to szczaw. Przeżuła go i gotową papkę nałożyła na zakrwawione łapy niebieskiego wojownika. Piekący ból niemal od razu przywrócił go do ponurej rzeczywistości.
Jakim cudem zmyła go rzeka? Gdy woda opadnie, trzeba go będzie znaleźć…
Wstał z wściekłością i, nie zważając na protesty Nowiu, skierował się w stronę Płomykówki stojącej kilkanaście długości lisa dalej. Gdy podszedł bliżej do matki, dostrzegł, że jej oczy są przekrwione ze zmęczenia i olbrzymiego smutku. Czuł to samo. Uściskała syna, a on wtulił się w jej miękkie futro, zupełnie jak wtedy, gdy był malutkim kociakiem kwilącym u jej boku. Jaki on był głupi, jeśli kiedykolwiek myślał, że sam dałby sobie radę w życiu. Teraz miał tylko matkę i brata. Razem dźwigali ciężar żałoby.
Razem było jakimś cudem lżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz