*akcja toczy się przed bitwą, zaraz po zgromadzeniu*
Mimo szybkiego uspokojenia się ze strony towarzysza, ten niestety wyprowadził Łabędzią Łapę z równowagi. Najpierw Aroniowa Łapa przeraził go na śmierć, a teraz własny klanowicz mu grozi! Czy życie tutaj było naprawdę aż tak straszne? Położył uszy po sobie.
— P-przepraszam — wyjąkał, nie patrząc mu w oczy. Wszystkie wydarzenia tego wieczoru nagle się w nim skumulowały. — Chciałem cię t-tylko o-ostrzec… — dodał półszeptem, czując, jak niedobrze mu się robi od tego wszystkiego. Czuł się przy młodszym jeszcze bardziej onieśmielony przez fakt jego krótkich przednich łapek.
— W porządku — mruknął spokojnie, jak gdyby "kłótnia" sprzed chwili nigdy nie miała miejsca.
Cóż, trzeba przyznać, że ten nagły spokój ostro zbił z tropu pręgusa. Widząc jednak, że płowy nie pali się do rozmów, a on sam nie był przecież nazbyt gadatliwy, wolał to przemilczeć. Szli więc dalej w ciszy, a Mglista Ścieżka na szczęście wydawała się nie zwracać na nich najmniejszej uwagi. Point spoglądał na nią co jakiś czas. Nie miał jeszcze okazji poznać wojowniczki bliżej, ale cóż, może to i dobrze. Nie wydawała się ona przystępna i przyjazna, szczególnie z tego, co przypadkiem na głos wypowiedział Poranna Łapa. W końcu musiała sobie zawinić, żeby aż tak bardzo nie chciał z nią przebywać i trenować! Sam starszy co prawda nie odważyłby się na coś takiego, jednak, cóż, uczono go, że każdy był inny, a on starał się to uszanować tak właściwie jak wszystko, co różniło się od znanych mu wcześniej norm. Drugi terminator nie był przecież zbyt miły i serdeczny, uch, zresztą, jak praktycznie wszyscy tutaj. Raz ktoś na Łabądka napadał, zaraz ktoś inny obrażał, a po powrocie na drugi dzień czeka na niego przerażająca mentorka! Czyżby tymi wszystkimi kotami kierowały te same idee, liczyło się dla nich jedynie przetrwanie? Syn Marzenki nigdy, przenigdy nie chciał być taki. W klanie czuł się cholernie źle, nie był jednak głupi, a przede wszystkim nieuprzejmy, by teraz uciec. Tutaj miał przecież jedzenie, dach nad głową i ochronę. W dodatku niemiłym by było, gdyby od tak sobie odszedł. To byłoby niekulturalne i być może nawet szkodliwe dla innych. Co prawda powątpiewał, czy ktokolwiek by za nim tęsknił, ale w każdym razie nie miał zamiaru opuszczać tych kotów. Cóż, życie tutaj byłoby znacznie prostsze i weselsze, gdyby miał przyjaciela, o, takiego, jak Miodek! Ależ nikt, dosłownie nikt, nie był tak łagodnie nastawiony do syjama, by ten mógł bez nerwów zacząć z nim swobodną konwersację.
W końcu dotarli. Odetchnął z ulgą, gdy w końcu mógł skierować się na swoje posłanie, lecz coś było nie tak. Mimo ogromnego zmęczenia, to była dla niego bardzo długa noc. Sporo się wiercił, przewracał, otwierał nagle oczy i myślał. Wiele myślał. O Aronii, o Czaplim Potoku, który był o dziwo naprawdę miły, o "druhu" z zdeformowanymi łapami, o Zimorodku… po prostu o wszystkim, co pokolei przewijało mu się przez myśli. Najgorsze było to, że tak strasznie chciał zasnąć chociaż na chwilę, ale nie mógł. Przebrzydły organizm z niewiadomych powodów absolutnie odmawiał tej czynności. To było już za dużo. Miał wrażenie, że zaraz się popłacze, ślepia już miał mokre. Chciał tylko wtulić się z powrotem w Szpon, ewentualnie Paprotkę. Był strasznie rozchwianym emocjonalnie osobnikiem, a bez rodziny, w zupełnie obcym miejscu po prostu już nie wytrzymywał. Skulił się jeszcze bardziej, a pierwsza łza powoli sunęła po policzku.
<Poranna Łapo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz