Sierść zjeżyła mu się na karku. Jak oni mogli! Jego księżniczkę traktować z taką brutalnością, a takim... Brakiem szacunku! Mordka wykrzywiła mu się kwaśno, ale na widok rozedrganej bródki i zaszklonych ślepek siostry, od razu zmiękła. Nie potrafił być taki zimny, gdy ona cierpi... Musi najpierw pocieszyć jej urocze licka, potem dopiero będzie mógł rozprawić się z młodszymi Bezwłosymi.
— Różyczko ty poranna... Nie smuć się, proszę, bo i ja zaraz załkam żałośnie... — powiedział miękko, dotykając jej mordki ogonem, trochę zbyt mocno, chociaż starał się być jak najdelikatniejszy.
— Mhm... — mruknęła cichutko — Ale cóż ja pocznę, jeśli znów będą chcieli uwieść mnie smakołykami najwyborniejszymi... Tak zrobili tym razem, wyobrażasz sobie to? Najlepsze kąski... Zdradliwe frykasy... Ojciec zawsze mówił, że łakomstwo nie popłaca, bodaj miał rację i tym razem... — załkała, odwracając mordkę teatralnie w stronę okienka.
— Tobie powinny należeć się wszelkie łakocie na tym świecie, a nawet poza nim! — zapewnił ją prędko. — Ale ta zniewaga krwi wymaga! Obiecuje Ci, moja słodka siostro, że pomszczę cię! I to bez ogródek! Sam wybiorę się do czystej komnaty, stanę pod oślepiającym, zimnym słońcem i wyzwę na pojedynek Białego Rycerza!
— Ah! Zrobisz to dla mnie? Toż to takie niebezpieczne...
— Ależ dla ciebie wszystko! Nikt nie będzie podnosił brudnych dłoni, szkaradnych pazurów złoczyńcy, na moją Panienkę — wyrzekł i nie marnując czasu, pobiegł w stronę drzwi, chcąc przedostać się na drugą stronę i pognać prosto na pole bitwy. Były zamknięte, a Leto z głuchym łoskotem odbił się od twardego drewna.
* * *
Nieprzerwanie wgapiał się w zamknięte wrota domostwa. W sercu wciąż pielęgnował złotą nadzieję, że kotka przekroczy próg swoją długą, elegancką nóżką, położy się obok niego, poliże czoło szorstkim językiem i wymruczy mu kołysankę... Ale to się nie wydarzy. Ojciec powiedział, że ich rodzicielka ma swoich własnych Bezwłosych, którzy bardzo się o nią martwili. Tylko że to nie interesowało Leto. Leto miał to w nosie. Ba! Nawet głębiej! Czemu mieli go interesować jacyż głupi, bezmózdzy Wyprostowani? On chciał swoją mamę, swoją opiekunkę, swoją królową.
To była taka noc; bezsenna, smutna, przesiąknięta monotonnym tykaniem pudełka na ścianie. Bengal leżał na kanapie, bródkę opierał na wystającym jej krańcu, wtulając policzek w nagrzaną, skórzaną powłokę. Co jakiś czas wdychał cichutko, bardzo cichutko; nie chciał obudzić, śpiącej na miękkim fotelu, Wisterii. Wiedział, że siostrunia również bardzo przeżywała to wszystko, po prostu damy są lepsze w nakładaniu masek na swój pyszczek; musiała przecież zastąpić Peonie w roli Pani domu. Amfitryta się do tego nie nadawała. Była taka... Wulkanicznie wybuchowa... Niczym uśpiona lawa; przez większość dnia leżała, ukryta gdzieś pomiędzy książkami, obserwowała, analizowała, bezszelestnie egzystowała... Aż w końcu atakowała, w najmniej spodziewanym momencie potrafiła wskoczyć komuś na grzbiet i dokonać haniebnych czynów. Leto sam się o tym przekonał; siostrzyczka pozostawił mu trzy piękne znaki bojowe na pośladku.
Teraz nie wiedział, gdzie jest. Niesamowicie zlewała się z mrokami nocy, nawet jej oczy nie zdradzały położenia; były ciemne jak hebanowe kryształki. Amfitryta naprawdę była Księżniczką Morskiej Głębi. Poprawił się, wciskając przednie łapki pod brzuch. Chciał zmrużyć oczy, chociaż na momencik, na sekundkę lub dwie; był taki wyczerpany... Zmusił się do zamknięcia powiek, ale w tym momencie coś mu mignęło! Ogon. To na pewno był ogon, a do tego znakomicie mu znany. Jak ugodzony piorunem, wstał nastroszony i rozemocjonowany, a jego gwałtowne szamotanie obudziło Wisterie. Nie zważając na to, przeskoczył tył kanapy i wylądował z hukiem na śliskiej posadzce. Prawie upadł.
To była kita Peoni! Był tego pewien!
Jak szalony rozglądał się i krążył po salonie. Tupot sporych łap rozbrzmiewał w ciszy domostwa, niosąc się głuchym echem po wszystkich pokojach.
— Mamo! — wołał — Mamusiu, mamusiu, gdzie jesteś? — Rozpaczliwe miauki, w końcu obudziły starszego Dwunożnego. Schody skrzypiały równie żałośnie co kremowy. Nie dostrzegł nawet przestraszonej siostrzyczki, która przyglądała się jego gorączkowym, maniakalnym poczynaniom z góry, stojąc na zagłówku. Pomarszczone, łyse łapy podniosły go w końcu do góry, mamrocząc łagodnie niezrozumiałe, acz pełne czułości, frazy. Resztę nocy spędził w zamknięty w plastikowym więzieniu; wiedział, że rano czeka go nieprzyjemna przejażdżka.
* * *
Siedział zapatrzony w pejzaż rozpościerający się za okienną szybą. Jego oddech delikatnie osnuwał szkło wilgotną mgiełką. Przed chwilką wrócił od Białego Rycerza. Został podotykany, posprawdzany we wszystkich możliwych miejscach. Słyszał bezsensowne mamrotanie Dwunożnych. Najgorsze jednak przyszło na końcu; dziwny miecz o bardzo cienkiej klindze... Został mu wbity prosto w tył. Chociaż musiał przyznać, po nim pierwszy raz od kilkunastu wschodów zasnął jak najedzone kocie.
Czuł się trochę lepiej. Przespał całą podróż buczącym rydwanem, która wcześniej przyprawiała go o mdłości. Przez próg domu przeszedł wypoczęty, jak nowo narodzony.
Był tak zajęty kontemplacją, że nie usłyszał delikatnych kroków siostrzyczki.
— Leto, braciszku, czy wszystko dobrze? — Łapa drgnęła mu nieznacznie. Obejrzał się przez bark i wlepił swoje szare w chabrowe ślepia Wisterii. Szybko zastąpił zaskoczoną mordkę w wielki uśmiech.
— Oczywiście! — Chciał pociągnąć ten entuzjazm jeszcze chwilę, ale coś mu się przypomniało — Ach! Jednak nie! Siostro! Panienko moja! Zawiodłem Cię!
— Co się stało, braciszku? — Koteczka była iście przestraszona nagłą zmianą w zachowaniu kocurka.
— Miałem pokonać dla ciebie Białego Rycerza, ale on mnie również złapał w swoje łapka! Rzucił na mnie zaklęcie snu i odpłynąłem... Cóż to z niego za... Niesamowity, potężny bojownik... Przepraszam. Złamałem rycerski honor, straciłem swoją dumą, a co najgorsze... Pozwoliłem na zbezczeszczenie twojej — Wpatrywał się w rudą smutnymi, mglistymi oczami.
<Wisteria?>
Wyleczeni: Leto
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz