BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Po śmierci Różanej Przełęczy, Sójczy Szczyt wybrała się do Księżycowej Sadzawki wraz z Rumiankowym Zaćmieniem. Towarzyszyć im miała również Margaretkowy Zmierzch, która dołączyła do nich po czasie. Jakie więc było zaskoczenie, gdy ta wróciła niezwykle szybko cała zdyszana, próbując skleić jakieś sensowne zdanie. Z całości można było wywnioskować, że kotka widziała, jak Niknące Widmo zabił Sójczy Szczyt oraz Rumiankowe Zaćmienie. W obozie została przygotowana więc zasadzka na dymnego kocura, który nie spodziewał się dziur w swoim planie. Na Widmie miała zostać wykonana egzekucja, jednak kocur korzystając z sytuacji zdołał zabić stojącą nieopodal Iskrzącą Burzę, chwilę potem samemu ginąc z łap Lwiej Paszczy, Szepczącej Pustki oraz Gradowego Sztormu, z czego pierwszą z wymienionych również nieszczęśliwie dosięgły pazury Widma. Klan Burzy uszczuplił się tego dnia o szóstkę kotów.

W Klanie Klifu

Plotki w Klanie Klifu mimo upływu czasu wciąż się rozprzestrzeniają. Srokoszowa Gwiazda stracił zaufanie części swoich wojowników, którzy oskarżają go o zbrodnie przeciwko Klanowi Gwiazdy i bycie powodem rzekomego gniewu przodków. Złość i strach podsycane są przez Judaszowcowy Pocałunek, głoszącego słowo Gwiezdnych, i Czereśniową Gałązkę, która jako pierwsza uznała przywódcę za powód wszystkich spotykających Klan Klifu katastrof. Srokoszowa Gwiazda - być może ze strachu przed dojściem Judaszowca do władzy - zakazał wybierania nowych radnych, skupiając całą władzę w swoich łapach. Dodatkowo w okolicy Złotych Kłosów pojawili się budujący coś Dwunożni, którzy swoimi hałasami odstraszają zwierzynę.

W Klanie Nocy

Jeszcze podczas szczególnie upalnej Pory Zielonych Liści, na patrol napada para lisów. Podczas zaciekłej walki ginie aż trójka wojowników - Skacząca Cyranka, która przez brak łapy nie była się w stanie samodzielnie się obronić, a także dwoje jej rodziców - Poranny Ferwor i Księżycowy Blask. Sytuacja ta jedynie przyspiesza budowę ziołowego "ogrodu", umiejscowionego na jednej z pobliskich wysp, którego budowę zarządziła sama księżniczka, Różana Woń. Klan Nocy szykuje się powoli do zemsty na krwiożerczych bestiach. Życie jednak nie stoi w miejscu - do klanu dołącza tajemnicza samotniczka, Zroszona Łapa, owiana mgłą niewiadomej, o której informacje są bardzo ograniczone. Niektórym jednak zdaje się być ona dziwnie znajoma, lecz na razie przymykają na to oko. Świat żywych opuszcza emerytka, Pszczela Duma. Miejsce jej jednak nie pozostaje długo puste, gdyż do obozu nocniaków trafiają dwie zguby - Czereśnia oraz Kuna. Obie wprowadzają się do żłobka, gdzie już wkrótce, za sprawą pęczniejącego brzucha księżniczki Mandarynkowe Pióro, może się zrobić bardzo tłoczno...

W Klanie Wilka

Kult Mrocznej Puszczy w końcu się odzywa. Po księżycach spędzonych w milczeniu i poczuciu porzucenia przez własną przywódczynię, decydują się wziąć sprawy we własne łapy. Ciężko jest zatrzymać zbieraną przez taki czas gorycz i stłumienie, przepełnione niezadowoleniem z decyzji władzy. Ich modły do przodków nie idą na marne, gdyż przemawia do nich sama dusza potępiona, kryjąca się w ciele zastępczyni, Wilczej Tajgi. Sosnowa Igła szybko zdradza swą tożsamość i przyrównuje swych wyznawców do stóp. Dochodzi do udanego zamachu na Wieczorną Gwiazdę. Winą obarczeni zostają żądni zemsty samotnicy, których grupki już od dawna były mordowane przez kultystów. Nowa liderka przyjmuje imię Sosnowa Gwiazda, a wraz z nią, w Klanie Wilka następują brutalne zmiany, o czym już wkrótce członkowie mogli przekonać się na własne oczy. Podczas zgromadzenia, wbrew rozkazowi liderki, Skarabeuszowa Łapa, uczennica medyczki, wyjawia sekret dotyczący śmierci Wieczornej Gwiazdy. W obozie spotyka ją kara, dużo gorsza niż ktokolwiek mógłby sądzić. Zostaje odebrana jej pozycja, możliwość wychodzenia z obozu, zostaje wykluczona z życia klanowego, a nawet traci swe imię, stając się Głupią Łapą, wychowanką Olszowej Kory. Warto także wspomnieć, że w szale gniewu przywódczyni bezpowrotnie okalecza ciało młodej kotki, odrywając jej ogon oraz pokrywając jej grzbiet głębokimi szramami.

W Owocowym Lesie

W Porze Zielonych Liści społeczność z bólem pożegnała Przebiśniega, który odszedł we śnie. Sytuacja nie wydawała się nadzwyczajna, dopóki rodzina zmarłego nie poszła go pochować. W trakcie kopania nagrobka zostali jednak odciągnięci hałasem z zewnątrz, a kiedy wrócili na miejsce… ciała ukochanego starszego już nie było! Po wszechobecnej panice i nieudanych poszukiwaniach kocura, Daglezjowa Igła zdecydowała się zabrać głos. Liderka ogłosiła, że wyznaczyła dwa patrole, jakie mają za zadanie odnaleźć siedlisko potwora, który dopuścił się kradzieży ciała nieboszczyka. Dowódcy patroli zostali odgórnie wyznaczeni, a reszta kotów zachęcana nagrodami do zgłoszenia się na ochotników członkostwa.
Aż po dzień dzisiejszy patrole poszukiwacze cały czas trwają, a ich uczestnicy znajdują coraz to dziwniejsze ślady na swoim terenie…
Po dłuższym czasie spokoju, społecznością wstrząsnęła wieść tajemniczego zaginięcia najstarszej wojowniczki Mleczyk. Zaledwie wschód słońca później, znaleziono brutalnie okaleczoną Kruchą, która w trybie pilnym otrzymała pomoc medyczną. Niestety, w skutek poważnego obrażenia starsza zmarła po kilku dniach. Coś jednak wydaje się być bardzo podejrzane w tej sprawie...

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty



Miot w Klanie Klifu!
(brak wolnych miejsc!)

Znajdki w Owocowym Lesie!
(dwa wolne miejsca!)

Rozpoczęła się kolejna edycja eventu Secret Santa! | Zmiana pory roku już 5 stycznia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

06 stycznia 2025

Od Niedźwiedziego Miodu (Miodka) Do Mirabelki

Czuł się coraz gorzej. Wszystko się waliło, wszystko, do czego zdążył przywyknąć, co zdążył docenić i przyjąć za coś w pełni oczywistego i zapewnionego przez życie w klanie, w społeczności, coraz bardziej rozsypywało mu się w łapach. Bał się konfliktu z Klanem Burzy. Bał się rozlewu krwi, bał się ran, które może odnieść, ale i tych, które może komuś zadać. Bał się, że tym kimś może okazać się Barszczowa Łodyga...
Srokoszowa Gwiazda nie był jego przyjacielem; nigdy nie zasłużył sobie na szczególny szacunek w oczach Niedźwiedzia, a więc niszczenie ogromnej, bardzo znaczącej, przyjaźni z jego rozkazu nie wchodziło w grę. Nie podniósłby łapy na pręgowaną kitkę ukochanego kompana. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, w jaki sposób przywódca potraktował Judaszowca, nie chciałby wiedzieć, jak ukarałby niesubordynację z jego strony; ze strony przybłędy...
No właśnie... Mimo tych wszystkich wspaniałych relacji, które udało mu się zbudować, mimo dumy, która napawała go na myśl o swoim dawnym uczniu, którego sam wytrenował i przygotował do pełnienia funkcji wojownika, nie czuł się do końca Klifiakiem. Nie miał ani kapki krwi kota stąd. Wiedział, że jego najwcześniejsze księżyce życia, jego wychowanie, niezwykle różniło się od tego, któremu poddawane są maluchy w jaskini pod czujnym okiem karmicielki i innych członków. On niemal od początku był puszczony w świat. Oczywiście, matka zajmowała się nim, jak najlepiej mogła, ale zawsze najbardziej w jego rodzinie ceniona była samodzielność i ciekawość świata. Nikt nie trzymał go w ciepłym, bezpiecznym gnieździe, pod piórkami mamy-ptaszyny. Nawet wręcz przeciwnie; Wrzos zabierał Miodka i jego dwie sprawne siostry i od chwili, kiedy nauczyli się stawać na czterech łapach, pokazywał im przeróżne miejsca w okolicy. Zawsze było to coś innego; jak więc miał czuć się zaspokojony, chodząc na patrole, zaznaczając ciągle te same kamienie i krzaki?
Nuda, powtarzalność, monotonia... To było jeszcze do zniesienia; zwłaszcza że Srokoszowej Gwieździe i jego zastępcy, jeszcze do niedawna, większość rzeczy latała koło nosa. Byli starzy i dopóki nikt nie pakował się w otwarty, jawny konflikt z obcymi, a świeży posiłek, czysty mech i podstawowa opieka medyczna (której też odmawiali, zwłaszcza przywódca, z powodów Miodkowi nieznanych) była im sprawnie zapewniana, pozwalali na wiele. No, chyba że było się Judaszowcowym Pocałunkiem; wtedy wrogi, wręcz morderczy wzrok, trzymał się tyłu twojego karku, od momentu jak postawiłeś łapę za wodospadem. Sam Niedźwiedzi Miód od czasu do czasu naginał zasadę nieprzekraczalności granic; nie rozumiał jej. Szczerze i zwyczajnie jej nie rozumiał. Jak miał rozumieć, że ten akurat kawałek liścia należał do Klanu Klifu, ale już tamten kamyczek był własnością Klanu Nocy? Nie miało to najmniejszego sensu. Najbardziej denerwowały go patrole. Jego wojowniczy staż, jak i dość duże umiejętności tropienia i nawigacji, sprawiał, że zazwyczaj był kocurem przewodzącym; musiał zachowywać się nienagannie, stawiać łapy w dobrym miejscu, sikać na dobrą stronę kamienia. W brzuchu zbierała mu się burza, gdy tylko Przyczajona Kania zwoływał go o poranku lub wieczorami; miał ochotę przywalić mu w pysk.
Jakby miał się nad tym dogłębnie zastanowić, większość klanowych ceregieli była dla niego, bardziej lub mniej, bezsensowna i wyciągnięta psu z zadka... Nie przeszkadzało mu to dopóki wszystkie te reguły i utrzymywany ład zapewniały poczucie komfortu i bezpieczeństwa.
Te księżyce jednak dobiegły końca...
Teraz czuł na karku dyszenie wielkiej bestii.
Nie wiedział jednak, czy przybrała ona postać szarego starucha... Czy może brązowego proroka-męczennika...
Nie chciał nawet myśleć o tym, co wydarzyło się na zgromadzeniu... No może nie licząc swojej pięknej Migotki... Ona była jego światełkiem, ale jednocześnie gubiącym go głosikiem, który zwodził, mruczał mu do uszka przeróżne pomysły... Pomysły, które przewróciłyby jego życie do góry nogami. To było coś, czego jeszcze nigdy nie poczuł.
Mógł być pewny siebie i pełen zapału podczas wyznawania swoich płomiennych uczuć, ale nie był głupi... Wiedział, zauważył, że większość jego zalotów kończyła się fiaskiem. Nie liczył już, ile razy został odrzucony. Zawsze czuł ból; intensywny, paraliżujący i szarpiący za wnętrzności zawód, który rozdzierał mu serce... Jednak równie szybko, jak się pojawiał, tak znikał i dawał miejsce następnemu zauroczeniu. Teraz było inaczej... Kompletnie inaczej... Moment, w którym zobaczył przestraszone, niepewne, ale tak żywe i roziskrzone ślepka Migotki, świat dla niego zamarł... Nic go nie interesowało, tylko Ona, tylko Oni się liczyli. Jej zapach, jej cierpkoowocowy, ciepły i mieszający w głowie zapach... Nie potrafił przestać myśleć o tym nieziemskim, mięciutkim, aksamitnym futerku, którego pozwolił sobie dotknąć na liche uderzenia serca. Nie przyznawał się do tego nikomu, nawet Bijącej Północy czy Kornikowej Korze (ta dwójka najpewniej wyśmiałaby go bez ogródek), ale robił wszystko, aby nie zamoczyć, nie myć zbyt mocno tej łapy. Spał również przyciskając ją mocno do własnej piersi; próbował połączyć bicia ich serc. Nie mógł się doczekać, aż znów los popchnie ich ku sobie. To wszystko wydawało się takie... Inne, nowe. Nie ukrywał; za każdym razem, gdy się w kimś zakochiwał, mówił, że to ta jedyna... Tym razem był pewien, że była to prawda. Zazwyczaj głośno chwalił niesamowite piękno i niezwykłość swoich wybranek, teraz siedział dość cicho; gdyby nie jego jawne okazywanie miłości na zgromadzeniu, nikt by nawet nie wiedział, że kolejna kotka namieszała w tej czekoladowej główce. Nie licząc Klifiaków, którzy byli wtedy na Bursztynowej Wyspie, szepnął co nieco tylko Delikatnej Bryzie. Opowiedział jej, rozmarzony, o wszystkim, kiedy tylko oboje położyli się w sąsiadujących legowiskach następnego wieczoru.
Nie ukrywał swojego zacnego humoru. Nie szczędził pięknych epitetów, opisując Migotke i to, co czuł, będąc przy niej. Przyznał się, że szczerze nie interesowało go to, co działo się dookoła; gdyby mógł, to nawet sprawa Zaćmionej Łapy przeleciałaby mu koło ucha. Dopiero wtedy doczekał się jakiejś reakcji. Dawna mentorka pacnęła go w łeb; nie przystoi wojownikowi tak mówić, przecież stała się krzywda uczennicy, i to dopiero uczennicy medyka. Wysyczała, że powinien się wstydzić tego, co powiedział. Czekoladowy zaśmiał się i przymknął ślepia. Nie widział, że biała mordka kotki wykrzywia się żałośnie, a oczy na moment zwilgotniały.

Po tym, jak Bożodrzew przyniosła do obozu ciało Srokosza

Tępo wpatrywał się w marne ciało, zsuwające się bezwładnie z grzbietu Bożodrzewnego Kaprysu. Nie wiedział, co miał czuć, co miał zrobić, jak zareagować. Nie lubił lidera. Może nie w takim sensie co, powiedzmy, Judaszowiec, chociaż i on próbował przekabacić Niedźwiedzia na stronę wielkich przeciwników przywódcy, ale zwyczajnie za nim nie przepadał. Widział, że jego postać jest słaba, nieimponująca i całkowicie pozbawiona polotu, którym powinna charakteryzować się szacowna głowa klanu. Dla czekoladowego był po prostu śmiesznym, szarym skrzatem o posiwiałej głowie; i na zewnątrz i w środku. Nie miał zamiaru wchodzić z nim w żadne konszachty ani spory; zwłaszcza, że Srokosz sam za nim nie przepadał i nigdy nie starał się tego ukrywać. Czuł rosnące napięcie. Atmosfera w obozie była tak gęsta, że można było ciąć ją pazurem. Nie pomagał fakt, iż siedział obok Bijącej Północy... Co miał zrobić? Czy powinien w ogóle coś zrobić... Złożyć kondolencje? A może gratulacje na nowej drodze życia...?
Zmieszany skakał wzrokiem po zbierających się na środku kotach. Nie chciał dołączać; tym razem postanowił sobie odpuścić.
"Ah... Jakże niezręcznie, jakże nieprzyjemnie... Ile bym dał, żeby teraz położyć się na jakimś cieplutkim kamieniu i podrzemać chwileczkę..." pomyślał z utęsknieniem Miód. Słyszał, jak przyjaciółka wbija i wyciąga pazury; wojowniczka nigdy jeszcze nie była taka poważna. W końcu bez słowa wstała i dołączyła do swojego rodzeństwa, które kręciło się wśród reszty Klifiaków.
"Tak. Tak było lepiej" zauważył, ale sam nie ruszył się z miejsca. Jako jedyny nie podszedł bliżej. Nie chciał patrzeć na napuchniętego topielca; sam bał się takiego losu, utonięcie to jedna z najgorszych wizji, jakie potrafił wykreować w swoim czekoladowym czerepie. Przyglądał się tylko. Świdrował po kolei każdego kota; obserwowanie ich przeróżnych reakcji napawało go pewnym... Spokojem? Z zaciekawienie analizował każdą mordkę, każdy grymas, łzę, czy ukryty, mniej lub bardziej, uśmieszek triumfu. Jedynym kotem, którego unikały jego żółte ślepia, była Gąsiorkowa Łata. Ona wyglądała iście prze żałośnie. Obsmarkana, cała mokra od rzęsistego płaczu mordka, przekrwione, ledwo otwarte oczy i ciało pogrążone w gwałtownym drżeniu... Co za bolesny obrazek. Jeszcze to przekrzykiwanie, jej agonalne wręcz, przesiąknięte rozpaczą błagania, zapewniania o swej niewinności... Serce Miodka kruszyło się powoli. Starsza szylkretka była najpewniej jedynym kotem, któremu w tej chwili współczuł.
Kiedy doszedł go donośny głos Judaszowca, nastawił uszy. Szczerze, zapomniał o przyjacielu. Kiedy jego kara była świeża, bardzo mu współczuł, ale to wszystko wyparowało. Niestety, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. A wyłysiały kocur był na tyle twardy i zawzięty, że wszyscy wiedzieli, iż świetnie poradzi sobie w każdej, nawet najcięższej sytuacji. No tak... Typowe gadanie o Klanie Gwiazdy...
Niedźwiedzi Miód już sam nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć.
Chciał wierzyć. Ba! Nawet jakiś czas sam nazwałby się wyznawcą myśli podniebnych kotków, ale cała ta sytuacja zburzyła wiotką konstrukcję jego wiary. Po co miał w czymś szukać oparcia, skoro nawet najmniejsze, wietrzne zawirowanie potrafiło zburzyć lub wzburzyć cały klan. Westchnął przeciągle, zamykając oczy i kładąc po sobie uszy. Nie chciał tego słuchać; miał dość. Odwrócił się na pięcie i cicho jak mysz skierował swoje kroki w stronę legowisk; musiał coś przemyśleć. Nie zauważył, że za nim, niczym oddalony cień, kroczy liliowa szylkretka. Kotka, której będzie zawdzięczać wkrótce prawie wszystko, a której on sam odbierze równie wiele.

Chwila po odejściu Przyczajonej Kani

Był dozgonnie wdzięczny Delikatnej Bryzie. Pomoc, której mu udzieliła, nie niosła dla niej żadnych, nawet najmniejszych korzyści. Uwadze Niedźwiedzia prawie uszedł nawet fakt, że wojowniczka wyglądała na niesamowicie... Smutną? Nie była wstrząśnięta czy rozbudzona jak inne koty w Klanie Klifu. Nie wydawało mu się, że ten stan spowodowany jest nagłą i niespodziewaną śmiercią Srokoszowej Gwiazdy; mógł się oczywiście mylić, ale znał szylkretkę na tyle dobrze, aby skłaniać się do wykluczenia takiego obrotu zdarzeń. Przyjaciółka bardzo dokładnie opisała drogę, która, według niej, była najpewniejsza i najbezpieczniejsza, ale jednocześnie nie zajęłaby Miodkowi niepotrzebnie wiele dni. Nie miał zamiaru podważać tych cennych wskazówek. Przysiągł sobie, że nie ważne co, ale będzie trzymał się wyznaczonego traktu; wtedy, nieważne co, nie będzie mógł winić samego siebie.
Droga przez tereny Klanu Klifu przebiegła sprawnie, w niemal całkowitej ciszy. Wszystkie koty zebrały się w obozie; nikt nie miał zamiaru wychodzić, zwłaszcza że przy ciele martwego nie wyczuto zapachów innych, niż należących do Klifiaków. Morderca był wśród nich, a każdy, kto będzie próbował zbiec, będzie oczywistym kandydatem na podejrzanego. Niedźwiedź nie chciał o tym myśleć; wiedział, że nie był zabójcą, a to się dla niego liczyło. Dodatkowo miał świetne alibi; przecież cały dzień przeleżał na kamieniu przed wodospadem. Nie był do końca pewien czy ktokolwiek zwrócił na niego uwagę; świetnie maskował się z ciemnym głazem, ale to oczywiste, że jeśli nie robił nic pożytecznego, był tam i się beztrosko lenił.
Nie czuł się źle, że nie pożegnał się z przyjaciółmi. Przecież nie odchodzi daleko, nie umierał. Na pewno spotkają się jeszcze na niejednym zgromadzeniu. Dowie się, jeśli Promieniste Słońce dostanie swojego pierwszego ucznia, na własne oczy zobaczy, kto został zastępcą, a wszelkie ploteczki dotrą do jego uszu tak czy inaczej. Jedyne co czuł to ekscytacja. Brakowało mu zmiany i ponownego poczucia wolności.
Nie kochał Klanu Klifu, ale szczerze kochał koty, które tam pozostawił i życzył im jak najlepiej.
Szybciej niż się spodziewał, dotarł do zetknięcia się trzech granic. Kocia woń była tutaj niezwykle intensywna, aż drapała w nos i piekła w oczy. Każdy patrol, nieważne czy miał brzuch pełen królików, krabów czy leśnych myszy, chciał pokazać, że ten niewielki skrawek trawy należał bardziej do nich, niż do dwóch pozostałych grup. Przypomniał sobie słowa Delikatnej Bryzy. Pamiętał, co miał robić, jeśli znajdzie go jakiś wrogi wojownik.
Był przygotowany, ale błagał, aby Klan Gwiazdy przymknął na moment oko i pozwoli mu spokojnie przemknąć niezauważonym.
Wszedł pod korony ciemnego lasu, który rozlewał się z "wilczej" strony. Hebanowe gałęzie uginały się pod ciężarem gęstej, migoczącej w księżycowym blasku, liściastej pokrywy, a konary wydawały się emanować potęgą. Tęsknił za wielkim, wszechwiedzącym lasem. Morze, które było tak charakterystyczne dla wszystkich Klifiaków, napawało go jedynie ogromnym lękiem i trwogą; nie pasował do niego. Las za to był... Pełen sekretów... Mógł skrywać zagrożenia, ale i otwierać się przed nami, jako bezpieczna przystań, jako azyl. Fale zawsze były wzburzone, za to liście często szumiały przyjaźnie i krzepiąco.
Niewielki zagajnik szybko się skończył, a przed oczami zbiega malował się krajobraz zgoła inny. Sporej wielkości polana, porośnięta wysoką i nieprzyjaźnie wyglądającą trawą, w której gdzieniegdzie migotały, ledwo widoczne w mroku, kwiaty. Za dnia musiała być niezwykle piękna i soczyście zielona, jednak teraz, gdy jedynym źródłem światła był srebrny pazur na nocnym niebie, jedynie delikatna, mglista łuna pozwalała mu zorientować się w terenie.
Był środek nocy; szanse, że ktoś go zobaczy, były znikome, acz nigdy nie zbliżały się do zera wystarczająco mocno. Miodek musiał przyznać, że kiedyś takie akcje były dla niego jak mysz powszednia, jednak teraz, gdy przesiąkł zapachem Klanu Klifu, wszystko się pokomplikowało. Samotnik miał prościej; odpowiadał za siebie i za swoje czyny, a dopóki nic nie zrobił, nie został nakryty na polowaniu lub sprawianiu innych problemów, był puszczany wolno, ale jako że wciąż był teoretycznie, przynajmniej w nosach innych, wojownikiem wroga, mogło się skończyć nieprzyjemnie.
Nie chciał nawet myśleć o tym, jak ten cały świeży konflikt, komplikowałby tę sytuację. Pozostało mu po prostu wziąć się w garść i przebiec jak najszybciej. Miał nadzieje, że gdzieś tam, poza jego zasięgiem wzroku, znów piętrzyły się pokaźne drzewa, a bezpieczny cień rozlewał się między nimi, dając możliwość skrycia swojego czekoladowego zadka.
Ostatni raz rozejrzał się pieczołowicie, a następnie wystrzelił niczym sokół. Wysokimi, obszernymi susami przeskakiwał przez kolejne kępy trawy. Czuł, jak wiotkie źdźbła łaskoczą delikatne poduszki łap, a od czasu do czasu wzlatujące nasionko dmuchawca muskało mu nos. Co jakiś czas między dźwiękiem własnych łap, uderzających o grunt, udawało mu się wyłapać inne odgłosy. Słyszał trzepot nocnego ptactwa, stąpanie niewielkich łapek nornicy, kopanie ślepego kreta, śpiew cykad...
Aria nocy...
Był szczęśliwy, naprawdę, niesamowicie szczęśliwy. Nie patrzył wstecz, nie zatrzymywał się, nie wahał. Parł do przodu, nie bojąc się tego, co go tam czeka, nie bojąc się możliwych konsekwencji, przykrych zdarzeń, które może napotkać po drodze. Było tak, jak kiedyś. Był sobą. Był Miodkiem. Nie. Była jedna różnica. Jedna, bardzo istotna różnica. Zanim dotarł do Klanu Klifu tym, co było dla niego najistotniejsze, była sama podróż. Teraz miał cel. Miał miejsce, do którego chciał trafić, gdzie chciał być. Miał bok, do którego pragnął wtulić swój policzek.
Niczym brązowe pióro niesione przez wiatr, przeleciał przez polankę. W końcu jego skrzącym ślepiom ukazał się las; tym razem rozpościerał się hen, hen w dal. Uspokoił tempo. Z żywego, młodzieńczego biegu przeszedł do dziarskiego, wyciągniętego kłusa, a następnie raźnego marszu. Nie chciał się zatrzymywać, ale nawet taki niezmordowany łazik jak on, musiał czasami złapać oddech i uspokoić kołatanie serca. To drugie było ciężkie. Kiedy tylko zaczynał myśleć o szylkretce, która zapewne otula teraz swoje myśli w senne marzenia, czuje jak motyle, a raczej ćmy, rozsadzają mu wnętrze. Wydawało mu się, że łopotanie ich maleńkich, delikatniusich skrzydełek unosi go wysoko w niebo, daleko do w głąb lasu.
Wszedł prosto w mrok puszczy, której kawalątek znajdował się po stronie Klanu Burzy. Był przezadowolony, że nie musiał robić żadnego slalomu między granicami. Mimo śweżej zwady z królikojadami kotów z Klanu Wilka obawiał się znacznie bardziej; nie umiał do końca tego wytłumaczyć. Te mroczne, iście niczym z koszmarów, koty, których ślepia rozświetlają tropy zwierzyny ukrytej między krzewami leśnego podszycia... Na samą myśl przechodziły go dreszcze.
Nie rozpędzał się; nie znał tego lasu, a do owocowej krainy chciał dotrzeć w jednym kawałku i najlepiej ze wszystkimi zębami. Dobrze pamiętał, jak jedna z jego sióstr niemal nie straciła przednich siekaczy po potknięciu się o niepozorny korzonek. Kto to widział; absztyfikant przychodzi walczyć o damskie względy z rozwalonym pyskiem...
Kroczył spokojnie i uważnie, jednak starał się nie zwalniać niepotrzebnie; chciał dotrzeć do drogi grzmotu przed przebudzeniem się pierwszych promieni słońca. Księżyc niedawno przeszedł przez moment górowania; czas uciekał. Zwinnie, niczym kuna, przemykał między wystającymi, powyginanymi korzeniami, zimnymi głazami i gibkimi krzakami. Wilgotny mech pluskał pod ubłoconymi łapami, a woda wyciekająca pod ich naciskiem wchodziła mu pod pazury i między paluszki. Nie mógł doczekać się, aż nadarzy się okazja, by wytrzeć je do sucha.
Trakt wydeptany między konarami, zaznaczony obficie kocimi zapachami, był zauważalny nawet w niemal całkowitej ciemności; nie miał jak się pogubić. Nagle poczuł dyskomfort. Na mordkę wpłynął wyraz zmieszania; miał przejść, nie zostawiając za soba żadnych znaków... Ale nie brał pod uwagę zwyczajnej fizjologii... Przystanął i zaczął się zastanawiać; sikać czy nie sikać... Nie powinien. Wiedział, że to fatalny pomysł, który może nieźle namieszać w aktualnych relacjach Klifiakowo-Burzakowych. No ale co miał zrobić skoro tak go przycisło? Westchnął i zaczął kopać niewielką dziurkę.
"Przynajmniej nie będę im opryskiwać żadnego drzewa na widoku. To już by była sroga przesada, nawet dla mnie" pomyślał.
Przykucnął; skoro już to robi, to załatwi się pożądnie.
Po zakończeniu prywatnych sprawunków otrzepał się i niechlujnie zasypał wychodek garstką ziemi i mokrych liści; miał nadzieję, że patrol nie będzie przechodził dokładnie tędy z jeden, może dwa dni; potem zapach powinien być już niemal niewyczuwalny.
Im dalej wodospadu i skrytego za jego taflą obozu się znajdował, musiał przyznać, że, tym bardziej wszystko latało mu koło ogona. Może i kreowało go to na zapatrzonego w swój nos egoistę, ale nic na to nie mógł poradzić; nie jego gniazdo, nie jego pisklaki. Po raz ostatni przewrócił oczami i westchnął; muszą sobie z tym jakoś poradzić.
Coraz ciężej przychodziło mu oszukiwanie samego siebie, że nie pobolewają go nogi. Wcześniej nie narzucał sobie celów; jak chciał, to znajdował jakąś miłą norkę i zasypiał w każdej porze dnia i nocy. Jedyne, na co wpadł, co mogło mu troszkę ulżyć, to poprzeciąganie się. Wyciągał daleko do tyłu tylne nogi, napinając wszystkie mięśnie, wyginając grzbiet i wyciągając szyję. Parę razy strzeliła mu jakaś kosteczka.
Kontynuował marsz.
Senność ciążyła na powiekach, przebyta droga czepiała się łap, ale rozdygotane, rozkochane serce kazało przeć do przodu.
A las znów zaczynał się przerzedzać. Podobnie jak mrok, który powolutku przystrajał się w fioletoworóżową rewię barw. Zaniepokoił się. Nie chciał stawiać łap na otwartym, odsłoniętym terenie, kiedy słoneczko wstanie; cenił swoje życie i ładny pyszczek, a z Burzakami nie ma co się bawić w pościgi i ucieczki. Mimo dyskomfortu postanowił przyśpieszyć. Niedźwiedź liczył, że napotka na łące jakiś sprzyjający, przyjazny wiatr, które raźnie popchnie go w plecy i nada skrzydeł; jak wcześniej. Zamiast aromatu wilgotnej, porannej trawy i krwistych maków dotarł do niego hipnotyzujący zapach wrzosów. Minęło jeszcze wiele uderzeń serca, zanim faktycznie udało mu się dostrzec fioletowe morze. Kępki ziela rozpościerały się aż po horyzont, aż za drogę grzmotu, którą dobrze już widział... I słyszał. Nie mógł być bardziej zadowolony. Niewiele roślin tak maskuje zapach, jak stary, dobry i poczciwy wrzos.
Zbiegł z niewielkiego pagórka i z dużą prędkością wbił się między gąszcz o barwie jutrzenki. Skakał niczym kocie. Łapał wzbijane do góry dmuchawce, które poukrywały się między krzewinkami, myśląc, że podmuchy wiatru oszczędzą ich puchate czerepy. W pewnym momencie wsunął się między dwie pokaźne kępy, przytulając policzki do kwiatów i wcierając je do grzbietu oraz boków. Odetchnął głęboko. Woń była tak intensywna, że bez sokolego oka żaden Burzak by go nie dostrzegł; nos tutaj zawodził. Musiał się postarać, aby nie zmrużyć powiek; był taki zmęczony, taki senny... Ciężki aromat mącił mu w głowie, ciążył i upajał niczym... Niczym miłość.
Wlepił ślepia w granat, który powolutku nabierał delikatniejszych odcieni. Obserwował jak ciężkie, kudłate chmury suną i suną...
Po dłuższej niż by tego chciał, chwili odpoczynku z jękiem starucha wstał do siadu. Obejrzał się za siebie; jakaś cząstka w środku chciała dojrzeć gdzieś tam znajome tereny Klanu Klifu, ale wiedział dobrze, że jest to niemożliwe. Mlasnął i podniósł się. Spokojnie postanowił pokonać ostatni odcinek.
Na tyle spokojnie, na ile pozwalał miażdżący smród drogi grzmotu. Chciało mu się kichać i kaszleć, nawet jeśli żaden potwór akurat nie przejeżdżał; ich stęchlizna unosiła się w powietrzu i dominowała nas słodyczą wrzosu. Mimo że instynkt nakazywał mu zawrócić, Miód dzielnie parł do przodu; Bryza ostrzegała, że nie ma możliwości ominięcia ciemnego traktu, był na to przygotowany.
Zobaczył ją, poczuł ciepło asfaltu, drganie oddalonych bestii. Były daleko, ale musiały się zbliżać, czuł, jak ziemia poddaje się ich sile. Dla pełnego bezpieczeństwa wpełzł pod rozłożysty, acz zeschnięty krzak. Przywarł nisko do ziemi; brzuchem dotykał wilgotnej ziemi. Postawił uszy i nasłuchiwał ryków, które z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze, aż w momencie kulminacji, gdy stwór przemknął mu kilka kocich długości od nosa, były po prostu bolesne. Serce waliło kocurowi jak młot. Nie chciał nawet roztrząsać scenariuszy, gdyby koszmar zboczył z utartej, uklepanej drogi i wjechał prosto na niego... Musiał wziąć się w garść!
Pod łapami czuł tylko zanikający dygot poprzedniego potwora. To był idealny moment; było bezpiecznie. Wyskoczył jak jastrząb. Udało mu się, jednym susem przemknąć przez niemal połowię drogi grzmotu. Pokonał pokusę, aby zatrzymać się i rozejrzeć. Słyszał od Wątroby o wielu kotach, które w ten sposób pozbyły się jednego ze swoich żywotów, albo i kilku na raz... Odetchnął z ulgą, gdy pod łapami poczuł miękkość gliny. Nie odwrócił się; czuł nadejście kolejnej bestii. Czmychnął w las, aby nie marnować już czasu; słońce już w połowie odsłoniło swą tarczę. Będzie na czas.
Zachłysnął się nowym zapachem. Był cierpki, acz bardzo słodki; przesiąknięty wonią drzewek owocowych i jagodowych krzewów; był tak charakterystyczny, że nawet dalej rozpościerające się wrzosowisko nie potrafiło go ukryć. Był na miejscu... Był na terytorium Owocowego Lasu; w domu swojej ukochanej.
Zebrał się w sobie i po raz ostatni ruszył do przodu. Nie było co świętować na zapas; nic nie wskazywało na to, że fioletowa szata kończy się gdzieś niedaleko. Nie wiedział nawet, gdzie ma szukać obozu; taka wiedza była poza zasięgiem Delikatnej Bryzy, a więc i poza zasięgiem Niedźwiedzia. Nie wierzył w to, co myślał, ale musiał liczyć na to, że odnajdzie go jakiś patrol lub wojownik na polowaniu czy szkoleniu. Dobrze, że wyglądał tak przeiście potulnie i sympatycznie; brzydkie koty muszą mieć naprawdę ciężko w życiu.
Leniwie szurał łapami. Co parę kroków jakiś skoczny konik polny wzbijał się w powietrze, najpewniej poddenerwowany tak niespodziewanym zakłóceniem jego spokoju. Świergot najwcześniejszych ptaków zaczynał rozbrzmiewać wysoko w gałęziach pojedynczych drzewek, a głębokie rechotanie żab wskazywało, że Miodek będzie musiał zmierzyć się z jednym, ogromnym problemem.
Zbiornikiem wodnym...
Długo próbował ignorować koszmarny śmiech płazów, bo to właśnie uważał, że robiły; nabijały się z niego i jego suchych łap... W końcu jednak usłyszał i szum rzecznego nurtu. Wojownik westchnął i zrezygnowany potoczył się w tym kierunku. Modlił się w duchu, że poziom nie będzie zbyt wysoki i wzburzony, wtedy być może uda mu się spokojnie przejść przez przeszkodę z suchym ogonem.
Dostrzegł pierwsze pałki; pięły się wysoko, delikatnie kołysząc się na wietrze. Gęsta ściana tataraku zakrywała widok na samo koryto rzeki; szeleszczące szuwary kołysały się sennie. Ostrożnie, aby nie wpaść przodem do wody, wszedł w nie, rozpościerając zielone witki. Czuł, jak grunt pod łapami powoli zapada się pod jego ciężarem; błoto było świeże i plastyczne, przez co przejrzystość rzeczki nie była najlepsza. Kocur cofnął się, wycierając brud w świeżą trawę. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby sprawdzić głębokość w środkowej części. Między kępkami manny leżał kijek. Złapał go w pysk i, uważając, by nie wpakować go sobie pod nogi, pochylił się ponownie, tym razem wyciągając daleko szyje. Wypuścił go spomiędzy zębów i zaczął się zastanawiać, ważyć swoje opcje. Mógłby spokojnie przejść; woda powinna sięgać mu maksymalnie do brzucha, ale była strasznie zamulona i mętna... Cały by się pobrudził i jeszcze nasiąkłby szlamem... Jeszcze wzięliby go za karpia. Gdyby sytuacja była inna, bardziej codzienna i niezobowiązująca, miałby ten fakt gdzieś, ale nie tym razem. Stanął na tylnych łapach i wyciągnął tułów do góry, szacując odległość i szanse na powodzenie. Da radę.
Upadł miękko i przeciągnął się, aby rozgrzać mięśnie. Wystartował z niskiego kucka i niczym dzika bestia wpadł między tatarak. W ostatnim momencie odbił się od miękkiej gliny i przeleciał nad rzeczką. Wyciągnął przednie nogi, jak najdalej potrafił, a tylne przykurczył. W końcu upadł z impetem po drugiej stronie. Nie przewidział, że po tej stronie gleba jest tak samo namoknięta; łapy ujechały pod brzuch, a sam Niedźwiedź zaliczył niezłego koziołka. Przeturlał się parę razy, aż w końcu jego grzbiet uderzył z łoskotem o wystający, ucięty konar. Jęknął cicho i spróbował się jakoś podnieść. O tylne łapy zaplątała się kocurowi łodyga jakiejś długiej, gibkiej rośliny, która nie tylko dzielnie znosiła porywy rzeki, ale i próby rozerwania jej, nawet zębami. Czekoladowy gniewnie mamrotał coś pod nosem, szamocząc się i brudząc swoje, już i tak pokryte gliną futro, jeszcze bardziej. Nie usłyszał szelestu liści i skrzypienia gałęzi nad swoją głową, dopóki nie było za późno. Drobna kotka zgrabnie zeskoczyła na pieniek, o który oparty grzbietem był dawny Klifiak.
— A ty co wyrabiasz na terenach Owocowego Lasu? — Na dźwięk kociego głosu, którego nie miał okazji słyszeć niemal cały dzień, podskoczył. Przynajmniej próbował, bo jego unieruchomione częściowo ciało nie do końca pozwalało na taki ruch. — I skąd się wziąłeś? Dziwnie pachniesz...
— A-Ah... — Zwykle wygadanemu kocurowi zabrakło nagle języka w gębie. No... Niesamowite zrobił pierwsze wrażenie. Nie poznawał stojącej nad nim ciemnej szylkretki; być może miał okazję spostrzec ją na jakimś zgromadzeniu, ale nigdy nie zamienił z nią ani słówka. Chociaż... Pachniała znajomo. Bardzo znajomo. I nie chodziło tu o zwyczajny zapach kotów żyjących w sadzie. Serce wypełniło mu się ciepłem i rozkosznym uczuciem zbliżającej się lepszej przyszłości. — Jestem Nie- Miodek. Mam na imie Miodek. Pozdrawiam Panienkę! Przychodzę z Klanu nad klifem, ale ten etap w moim niesamowicie barwnym życiu już zakończyłem. Pani Owocowa, racz mnie wysłuchać. Na zgromadzeniu poznałem sens swojego życia, ptaszynę jakże migotliwą... Serduszko mi skradła i zaniosła prosto do waszych legowisk... A ja, niczym wierny sługa, przyszedłem do niej, przeszedłem całą tę drogę sam, samiutki ciemną nocą, nie bacząc na wrogie cienie, które czyhać mogły na moje, odurzone słodyczą wspomnień o Niej, ciało i umysł. Bo niech Panienka wie, że ja nie mogę istnieć bez mojej ukochanej, mojej migoczącej gwiazdki na niebie...

<Mirabelka?>

1 komentarz:

  1. Misiasty wracaj w trzy miga do klifu a nie się szlajasz po owocach twoja żona judasz czeka z obiadem na ciebie

    OdpowiedzUsuń