Słuchał z zainteresowaniem bajki, którą opowiadała mu mama. Przestraszył się nieco tego, co Mandarynka mówiła o brązowych kotach – nie rozumiał, dlaczego tak bardzo próbowała go przed nimi przestrzec. Nie dała mu szerszego wyjaśnienia. Czyżby prawda była za przerażająca na jego mały, kocięcy rozumek? Szałwik długo się nad tym nie zastanawiał. Kolejne, już cieplejsze i bardziej kojące słowa matki przywróciły mu na pyszczku uśmiech. Szybko zapomniał o jej przestrogach, zanosząc się dziecięcym chichotem.
***
Powietrze stawało się coraz cieplejsze. Słonko przygrzewało mocniej, woda z marznąco zimnej zamieniała się w przyjemnie chłodną, a mama coraz częściej pozwalała na swobodne brykanie poza żłobkiem. Szałwik chętnie z tego korzystał. Często podchodził do nieznanych mu wcześniej wojowników, szperał po kątach i odkrywał przeróżne zakamarki, których nie było dane mu wcześniej poznać.
Tego dnia jednak atmosfera w obozowisku była zupełnie inna. Zamiast przyziemnych, radosnych rozmów towarzyszy, słychać było tylko ich cichy szloch i lament. Zarówno mama, tata, pani Kotewka i właściwie prawie każdy wojownik, wyglądali na zdenerwowanych. Niewiele rozumiał. W tym chaosie nikt nie miał czasu, by zatrzymać się i wytłumaczyć kociętom, co się właśnie wydarzyło. Szałwik był w stanie tylko wyczuć ich stres i próbować poskładać sobie myśli na podstawie rozmów dorosłych. Wiedział, że stało się coś z Tuptającą Gęsią, jego ciotką. Na okrągło słyszał słowa "włóczędzy", "samotnicy", czasem nawet przekleństwa, których mamusia nie kazała mu powtarzać. Nic w tej sytuacji mu się nie podobało.
— Gdzie poszła mama? — zapytała zdezorientowana Piórko, rozglądając się wokół po tym, jak kruczoczarna końcówka ogona karmicielki zniknęła w wyjściu ze żłobka.
— Nie wiadomo.
— Tseba jej poszukać! — zaproponował Szałwik, choć nie spotkało się to ze szczególnie pozytywnym odbiorem rodzeństwa. Och... Po tym na chwilę ucichł. — Ja nic z tego nie rozumiem... — przyznał ze zmartwionym wyrazem pyszczka.
— Spokojnie, maluchy — odezwała się nagle Kotewkowy Powiew, uciszając rozgadujące się kociaki. Jej głos brzmiał uspokajająco, choć gdyby przyjrzeć się dokładniej, odczuwała to samo, co jej podopieczni. Jej ogon nerwowo podrygiwał z lewej strony na prawą, a wzrok ciągle przenosił się na obóz, jakby czegoś wyczekiwała. — Mandarynkowe Pióro niebawem wróci.
— O co chodzi? — Dobił od razu do piastunki Szałwik. — Co się stało z Tuptającą Gęsią? — dopytał, wpatrując się w Kotewkę z ogromnymi oczami. Ta skrzywiła się nieco na pyszczku. Milczała przez dłuższą chwilę, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. W końcu wpatrzony w nią był nie tylko jeden kociak, ale i Murena, Łuska, Laguna i Piórko...
— Wasza ciocia poszła dziś na polowanie. Spotkała tam dwa bardzo złe koty... — miauknęła w końcu, próbując ugryźć ten temat jak najdelikatniej umiała. Malce słuchały jej w napięciu, w szczególności siedzący najbliżej kocicy Szałwik. — Poza klanami żyją samotnicy. Są niebezpieczni. Często przekraczają granice, zabierają zwierzynę i prowokują bójki — kontynuowała.
— Zrobili coś Tuptającej Gęsi? — przerwał jej Laguna.
— Tak — odpowiedziała z westchnieniem. Zanim zdążyła coś dodać, rozbrzmiał podniesiony głos Szałwika:
— Ale jest teraz u medyków? Wyleczy się, plawda? — miauknął. Kotewka spięła lekko mięśnie.
— Cóż...
— Wróciłam. — Z niewygodnej sytuacji uratował ją powrót Mandarynkowego Pióra, na którą przerzuciły swoją uwagę kociaki. Teraz to na nią spadł grad pytań, lecz nie odpowiadała na żadne z nich. Zamiast tego zwróciła się do swojej ciotki: — Musimy iść. Orszak już wyrusza na wyspę.
Kotewkowy Powiew skinęła głową.
— Co z nami? — Uniosły się głosy kociąt.
— Wy też idziecie — odpowiedziała zdawkowo Mandarynka, cierpliwie czekając, aż wszyscy zbiorą się i wyjdą ze żłobka, by dołączyć do czekającej na nich grupy.
Szałwik nie czuł się za dobrze. Patrzył na odwrócone do niego tyłem ciało Tuptającej Gęsi, która została uprzednio przygotowana do pogrzebowej ceremonii. Z jej futra zmyto wszelkie plamy krwi, natarto ją ziołami tak, by przykryć wszelkie nieprzyjemne zapachy, a także pomiędzy kosmyki sierści wpleciono śnieżnobiałe kwiaty. Kiedy tylko mógł (zresztą, nie tylko on), zadawał szeptem mamie pytania, na które ta nie potrafiła odpowiedzieć.
Po pysku jego matki spływały łzy. Tak samo wyglądała Srocza Gwiazda, a nawet gorzej. Jeszcze smutniej. Patrząc na nią, Szałwik czuł tylko pogłębiające się zmartwienie. Obserwowanie takiej rozpaczy swoich bliskich rozdzierało jego małe serce.
Zdążył pojąć tyle – Tuptająca Gąska miała już nigdy się nie obudzić. Nie pocieszało to w żaden sposób młodego księcia. Nie potrafił pojąć, dlaczego nie mogła wrócić. Nie chciała? Coś ją zatrzymywało? To, że wszystkie dorosłe koty wokół niego zdawały się wszystko rozumieć, pogłębiało w Szałwiku poczucie zagubienia. Czy on też powinien tak płakać? Nie potrafił się na to zdobyć i miał wrażenie, jakby tym samym odstawał od reszty swojej lamentującej rodziny. Pewien komfort przynosiło mu tylko podobne zachowanie swojego rodzeństwa. Dobrze, że chociaż nie był w tym całkiem sam.
— Niech Klan Gwiazd błogosławi twoją duszę i prowadzi Cię na Srebrną Skórę — rozległ się głos Kolcolistnego Kwiecia, który podszedł, by po raz ostatni zetknąć się nosami z ukochaną. Zwykle takie gesty wzbudzały w malcu niesmak, lecz teraz nie odwrócił wzroku. Przysłuchiwał się pożegnaniu.
— Czy Tuptająca Gąska jest już w Klanie Gwiazdy? — Raz jeszcze zapytał ściszonym głosem matkę, nieprzerwanie wpatrując się w ciało zastępczyni i siedzącego przy nim partnera.
<Mandarynko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz