BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Sprawa znikających kotów w klanie nadal oficjalnie nie została wyjaśniona. Zaginął jeden ze starszych, Tropiący Szlak, natomiast Piaszczysta Zamieć prawdopodobnie został napadnięty przez samotników. Chodzą plotki, że mogą być oni połączeni z niedawno wygnanym Czarną Łapą. Również główny medyk, przez niewyjaśnioną sprawę został oddalony od swoich obowiązków, większość spraw powierzając w łapy swojej uczennicy. Gdyby tego było mało, w tych napiętych czasach do obozu została przyprowadzona zdezorientowana i dość pokiereszowana pieszczoszka, a przynajmniej tak została przedstawiona klanowi. Czy jej pojawienie się w klanie, nie wzmocni już i tak od dawna panującego w nim napięcia?

W Klanie Klifu

Do klanu szczęśliwie (chociaż zależy kogo się o to zapyta) powróciła zaginiona medyczka, Liściaste Futro. Niestety nawet jej obecność nie mogła powstrzymać ani katastrofy, jaką była szalejąca podczas Pory Nagich Liści epidemia zielonego kaszlu, ani utraty jednego z żyć przez Srokoszową Gwiazdę na zgromadzeniu. Aktualnie osłabieni klifiacy próbują podnieść się na łapy i zapomnieć o katastrofie.

W Klanie Nocy

Srocza Gwiazda wprowadza władzę dziedziczną, a także "rodzinę królewską". Po ciężkim porodzie córki i śmierci jednej z nowonarodzonych wnuczek, Srocza Gwiazda znika na całą noc, wracając dopiero następnego poranka, wraz z kontrowersyjnymi wieściami. Aby zabezpieczyć przyszłe kocięta przed podzieleniem losu Łabędź, ogłasza rolę Piastunki, a zaszczytu otrzymania tego miana dostępuje Kotewkowa Łapa, obecnie zwana Kotewkowym Powiewem. Podczas tego samego zebrania ogłasza także, że każdy kolejny lider Klanu Nocy będzie musiał pochodzić z jej rodu, przeprowadza ceremonię, podczas której ona i jej rodzina otrzymują krwisty symbol kwitnącej lilii wodnej na czole - znak władzy i odrodzenia.
Nie wszystkim jednak ta decyzja się spodobała, a to, jakie efekty to przyniesie, Klan Nocy może się dowiedzieć szybciej niż ktokolwiek by tego chciał.
Zaginęły dwie kotki - Cedrowa Rozwaga, a jakiś czas później Kaczy Krok. Patrole nadal często odwiedzają okolice, gdzie ostatnio były widziane, jednak bezskutecznie

W Klanie Wilka

klan znalazł się w wyjątkowo ciężkiej sytuacji niespodziewanie tracąc liderkę, Szakalą Gwiazdę. Jej śmierć pociągnęła za sobą również losy Gęsiego Wrzasku jak i kilku innych wojowników i uczniów Klanu Wilka, a jej zastępca, Błękitna Gwiazda, intensywnie stara się obmyślić nowa strategię działania i sposobu na odbudowanie świetności klanu. Niestety, nie wszyscy są zadowoleni z wyboru nowego zastępcy, którym została Wieczorna Mara.
Oskarżona o niedopełnienie swoich obowiązków i przyczynienie się do śmierci kociąt samego lidera, Wilczej Łapy i Cisowej Łapy, Kunia Norka stała się więzieniem własnego klanu.

W Owocowym Lesie

Zapanował chaos. Rozpoczął się wraz ze zniknęciem jednej z córek lidera, co poskutkowało jego nerwową reakcją i wyżywaniem się na swoich podwładnych. Sprawy jednak wymknęły się spod całkowitej kontroli dopiero w momencie, w którym… zniknął sam przywódca! Nikt nie wie co się stało ani gdzie aktualnie przebywa. Nie znaleziono żadnego tropu.
Sytuację pogarsza fakt, że obaj zastępcy zupełnie nie mogą się dogadać w kwestii tego, kto powinien teraz rządzić, spierając się ze sobą w niemal każdym aspekcie. Część Owocniaków twierdzi, że nowy lider powinien zostać wybrany poprzez głosowanie, inni stanowczo potępiają takie pomysły, zwracając uwagę na to, że taka procedura może dopiero nastąpić po bezdyskusyjnej rezygnacji poprzedniego lidera lub jego śmierci. Plotki na temat możliwej przyczyny jego zniknięcia z każdym dniem tylko przybierają na sile. Napiętą atmosferę można wręcz wyczuć w powietrzu.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty



Miot w Owocowym Lesie!
(brak wolnych miejsc!)

Miot w Klanie Burzy!
(brak wolnych miejsc!)

Nowa zakładka z maściami została wzbogacona o kolejną już aktualizację! | Zmiana pory roku już 18 maja, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

26 grudnia 2015

Od Mintleaf (Opowiadanie konkursowe)

Beatrice!- usłyszałam głos. Kochany głos mamy, gotującą coś pysznego. No tak, przecież ona jest urodzoną kucharką.
  Odwróciłam się, i, bez śladu uśmiechu, zeszłam po schodach.
- Tak?- spytałam. Poprawiłam swoje białe włosy, pod którymi się kryło się miejsce, gdzie nie ma ucha.
- Zaraz obiad... idź zawołaj tatę!- powiedziała matka, lecz później ododała informację: Jest w swoim pokoju.
  Pogłaskała mnie po głowie, i uśmiechnęła się czule. Kiwnęłam głową, i poszłam do ojca.
Przechyliłam drewniane, lakierowane drzwi, i zaglądnęłam do środka. Jasna komnata, z niebieskim dywanem, karmazynową kanapą, fioletowymi zasłonkami w malownicze kolorowe kwiatki oślepiły mnie na chwilę. Później jednak wszystko się poprawiło.
- Tato?- spytałam cicho. Otworzyłam drzwi szerzej, od czego wydały one przeraźliwe skrzypnięcie.- Jesteś tam?
  Ojciec przeglądał jakieś "szare" papiery. W rzeczywistości, były szare.
- Tato?- spytałam, ciut głośniej. Ten nagle spojrzał na mnie, i schował papiery do środka brązowej koperty.
- Tak, córeczko?
- Obiad.
- A! Już idę!- uradowany, wyszedł z pokoju.
  Byłam ciekawa, co tam tata chował w tych papierach? Jednak nie chciałam być nazbyt ciekawska, i poszłam za ojcem do kuchni. Gdy już tam byłam, zjadłam szybko pomidorówkę i makaron z truskawkami i słodką śmietaną.
- Dziękuję.- mruknęłam cicho, i poszłam do swojego pokoju.
  Spakowałam się do szkoły, która była jutro, i usiadłam za biurkiem. Wzięłam mój zeszyt z Japonią... z tym krajem, do którego marzę polecieć.
  Zaczęłam rysować. Bazgrolić coś, czego nie można było nazwać "czymś". To był... kot? Biały kotek z niepospolitymi plamkami na łapach i z oderwanym uchem, które ma jakąś swoją historię.
  Do pokoju weszła mama, uśmiechnięta, jak zawsze, i tata, również ucieszony.
- Bet... mamy dla ciebie prezent...- zaczęła matka.
- Z jakiej to okazji?- spytałam, i uniosłam prawą brew.
- Po prostu chcemy, abyś była szczęśliwa...- odpowiedział ojciec, i wziął z torby...
Kimono! Czerwone, z sakurą na dole! Jednak nie umiałam uśmiechnąć się... dlaczego?
- Dziękuję!- powiedziałam, i wzięłam japońską suknię. Uściskałam rodziców, oni mnie, i szybko założyłam kimono.
  Nie dokończyłam swojego rysunku, poszłam od razu spać, w sukni...

~~~~~~~~~~~~~~~~~~

  Zadzwonił budzik. momentalnie usiadłam na łóżko, a czerwona japońska suknia była na mnie.
Szybko się uczesałam. Przypomniałam sobie, że dzisiaj jest w szkole festiwal Japonii! Pozostawiłam kimono na sobie. Szybko zeszłam ze schodów, weszłam do kuchni i wzięłam śniadanie. Pomachałam rączką mamie i tacie, i pobiegłam do szkoły. Nagle zderzyłam się z kimś. Upadłam na ziemię, po czym popatrzyłam na winowajcę.
Był to jakiś chłopak, trochę wyższy ode mnie, z ciemno-czerwonymi włosami. Dokładniej go nie widziałam, przez łzy obraz był rozmazany. Miał w ręce piłkę do football.
- Prz-przepraszam...- szepnęłam. Chłopak pomógł mi wstać. On spojrzał na mnie, a ja na niego...
Pobiegłam dalej, i, nie wiedzieć czemu, miałam łzy w oczach.
- Czekaj!- wykrzyknął brunet, jednak ja już byłam daleko od niego.
Pojawiłam się przed szkołą. Weszłam do niej. Inni mieli jakieś dziwne papierowe stroje.
Popchnęli mnie. Spadłam na podłogę, i skuliłam się. Ścisnęłam mocno oczy, czekają czegoś okrutnego.
  "Proszę bardzo! Zabijcie mnie! Droga wolna!" krzyczałam w myślach. Kopnęli mnie w plecy. Skuliłam się jeszcze mocniej.
- Proszę przestać!- kobiecy głos zadźwięczał nade mną. Otworzyłam oko. Potem drugie... Wstałam, trzymając się za głowę...-Panna Beatrice? Dobrze się pani czuje?
  Ten głos należał do pani Dyrektor. Ta się odwróciła do dręczących mnie chłopaków.
- Jeszcze jedno takie, i wydalam/tak bardzo wydalam♥/ was ze szkoły! Zrozumiano?!
- Tak, proszę pani...- powiedzieli, z ukrzyżowanymi palcami za plecami.
  Chciałam powiedzieć, że to już najwyższa pora, by usunąć ich ze szkoły... ile razy już tak mi robili?!
Jednak mój charakter na to nie pozwalał. Kiwnęłam głową. Zadźwięczał dzwonek. Zaczął się Festiwal Japoński. Poszłam do sali, w ogóle zapominając o Dyrektor i innych. Szłam, patrząc w dół. Nazbyt dobrze znałam drogę do sali gimnastycznej, która prowadzi nas do podwórza, gdzie będzie ten Festiwal.
Weszłam na dwór, i, poprawiając włosy, ruszyłam w stronę miejsca, gdzie mają siedzieć uczniowie. Usiadłam na szare krzesło, po czym patrzyłam w dal.
  Wreszcie zaczął się Festiwal! Na początku Japonki tańczyły, później gra z ogniem, a na końcu zapraszali jakiegoś ucznia na scenę.
- No to wybieramy...- zamyślił się Japoniec z jego narodowym akcentem.- Ciebie!- pokazał palcem...
Na mnie! Wstałam powoli, i, przechodząc ostrożnie między krzesłami, weszłam na scenę. Ukłoniłam się, jak to damom należy, i poprawiłam włosy, od czego Japończyk ujrzał to, czego nie mógł zobaczyć.
Widać, że żałował, iż mnie wybrał. Bał się mojej osoby... Od razu zrozumiałam - muszę zejść ze sceny jak najszybciej.
  Odwróciłam się, i, powstrzymując płacz, jak najszybciej wyskoczyłam ze sceny.
  Ten dzień był najgorszy z najgorszych, czyli ze wszystkich. Wytarłam łzę, i wpadłam znowu na kogoś. Była to blondynka.
- Przepraszam...- powiedziałam bardzo cicho, i szybko wstałam. Biegłam dalej.
  Nagle pojawiłam się przed moim domem. Weszłam do niego, i, patrząc w dół, weszłam po schodach.
- Kochanie!- zawołała mama z dołu.- Lekcje już się skończyły?
  Nie odpowiedziałam. No bo po co? I tak nie zrozumie niczego przez mój "szloch"...
  Zamknęłam oczy... i zasnęłam...
  Czekaj... czy to.. sen?
  Las... Znowu tej kolejarz...
  Nagle wszystko się jakby zatrzymało. Widziałam samą siebie, a przed moim gardłem był nóż. Człowiek się złowieszczo uśmiechał. Za nim ujrzałam... tego chłopaka? Tego z ciemno-czerwonymi włosami... Tak, to był on! Jednak już widziałam go wyraźniej. Miał rozczochraną fryzurę, zielone oczy, bluzę takiego samego koloru co jego włosy... Bladą twarzyczkę przyozdabiały rany.
  Widać było, że miał krzyknąć... Dlaczego?
  I wszystko się poruszyło, a ostry srebrny nóż wetknięto do mojego gardła... Krzyk rudego chłopaka przelatywało się echem...
  Odruchowo podniosłam głowę, i otworzyłam oczy. Tak, to był sen... Ale w sumie, dobrze by było, gdyby to się wydarzyło naprawdę...
  Zaraz.. co ja gadam?! Albo...
  Zrobiłam głęboki wdech i wydech, i usiadłam na łóżku. Wstałam, otworzyłam okno. Na końcu zeszłam na dół po drewnianych schodach, i wzięłam ciastko upieczone przez moją mamę.
  Poszłam na górę, położyłam się na łóżku, i spróbowałam zasnąć. Może się to udało...
  Nagle obudziło mnie światło... Otworzyłam słabo oczy, i je znowu zamknęłam od jasnego światła. Był słoneczny poranek... Usiadłam na łożu, i zasłoniłam rękoma oczy. Słoneczne promienie oświecały cały pokój. Podniosłam się z lekkim trudem, i ubrałam się już normalnie.  Nałożyłam na siebie miętową sukienkę z białymi kropkami  i uczesałam włosy tak, że końcówki były "zakręcone" /magia xdd/. Zeszłam po schodach, pożegnałam się z mamą, nakładając trampki. Wyszłam z domu, i podbiegłam do szkoły. Kiedy już dotarłam do celu, weszłam do placówki, i od razu się potknęłam, nie wiem jak... Okazuje się, że ktoś mi podstawił stopę, a ja upadłam na kogoś... Był to ten sam chłopak, którego widziałam wczoraj i we śnie!
- Emm... Lepiej na siebie uważaj...- powiedział, i popatrzył się na mnie. Kiwnęłam głową, i odsunęłam się od chłopaka. Już chciałam pójść, jak on złapał mnie za rękę.- Poczekaj! Jestem Jack. Kiedy się spotkaliśmy przedtem... chciałem ci to powiedzieć...
  Spojrzałam na niego, i, milcząc, patrzyłam w jego zielone oczy. Jednak, nie myśląc już o szczegółach, zrobiłam nieufny krok... do przodu? Podniosłam głowę do góry, i powiedziałam.
- Beatrice. Mam na imię Beatrice.
  Obróciłam się na pięcie, i poszłam w stronę sali, gdzie mamy lekcje. Później zadzwonił dzwonek. Weszłam do klasy. Była Matematyka... Nie wielbiłam jej za bardzo, szczególnie, jeżeli siedzę sama w ławce na końcu...
  Jednak Jack też wszedł do sali. Nauczyciel powiedział mu, żeby usiadł ze mną, bo innych wolnych ławek nie było. Z uśmiechem na twarzy od razu powędrował w moją stronę. Inni patrzyli na niego ze zdziwieniem. No tak, to przecież jedyny uczeń, który się ze mną zakolegował. Jakieś chichoty się rozniosły po klasie, a ja przesuwałam swoje książki, po prostu tak.
Jack podszedł, usiadł na krześle i rozłożył wszystko potrzebne do lekcji. Nauczyciel wziął podręcznik, i podszedł do tablicy.
- A więc... Dzisiaj zaczniemy temat o układzie współrzędnych.- zaczął.
  Nagle chłopak, który siedzi przy mnie wysłał mi karteczkę z ciepłym uśmiechem. Wzięłam papierek, a na niej było napisane dość ładnym pismem:

"Pójdziemy na lody po lekcjach?"

  Uśmiechnęłam się słabo, i od razu wzięłam się za odpisywanie. Potem dałam mu ten kawałek papieru.
Widocznie uradowany moją odpowiedzią, spojrzał z końca sali na pana. Tablica była rozpisana jakimiś czarnymi cyferkami. Napisałam to wszystko w zeszycie w kratkę, a Jack postąpił tak samo, tyle że później. Poprawiłam włosy, i narysowałam na końcu zeszytu znowu tego lisa...
  Dlaczego ciągle go rysuję?! Może... to znak?
  Nie... Na pewno nie...
  Jack zauważył moje zamieszanie, lecz nic nie zrobił. Spojrzałam na niego, i nagle...
  Zadzwonił dzwonek. Wyszliśmy z sali. Po Matematyce było jeszcze kilka lekcji.
Koniec szkoły na dzisiaj. Zatrzymałam się obok drzwi, i napisałam SMSa do rodziców, że idę z kolegą na lody. Zgodzili się. Poczekałam na Jack'a, a tego długo nie musiałam zrobić. Wybiegł ze szkoły jak opętany, i mnie zauważył. Podszedł do mojej osoby i się uśmiechnął.
- Idziemy?- spytał ciepło. Skinęłam głową w znak zgody. Chłopak wyszedł ze szkoły, a ja za nim.
  Po kilku minutach milczenia, nagle ten się odezwał:
- Jakie sobie wybierzesz lody?
  Zamyśliłam się, przyśpieszyłam krok tak, że porównałam się z Jack'iem.
- Raczej truskawkowe.-  odpowiedziałam cicho.
- Ja też!- powiedział radośnie. Pojawiliśmy się przed lodziarnią.
 Jack najpierw wpuścił mnie, a on wszedł do miejsca na końcu. Wziął pieniądze z kieszeni, i zauważyłam, że tyle to by starczyły na 2 loda. Podszedł do kasy, a ja stałam jak wryta. On zapłaci za moją porcję? Może to dlatego się mnie zapytał o smak?
  Po chwili przyszedł, trzymając w rękach lody, i kiwnął w stronę wolnego stolika. Poszłam tam powoli, a ten dał mi porcję. Truskawkowe.
  Usiedliśmy, i zaczęliśmy jeść. Pyszne były, wręcz znakomite.
- Dlaczego zapłaciłeś za mnie?- spytałam ściszonym głosem, spod łba patrząc na Jack'a.
- No...- zaczął nie pewnie. Pozbierał słowa w głowie, i powiedział:- Po prostu chciałem być uprzejmy... do tego jesteś moją koleżanką, więc wiesz...
  Skinęłam głową w znak zrozumienia.
- Jesteś moim pierwszym kolegą, albo nawet przyjacielem.- uśmiechnęłam się słabo.
Kiedy już skończyliśmy, musiałam iść do domu. Pomachałam mu "łapką", i poszłam w swoją stronę z ciepłym uczuciem na sercu.

  Była noc... Zasnęłam, i pojawiłam się znowu w tym lesie. Martwe ciała kotów leżały na leśnej trawie.
  Nagle byłam w jakimś jasnym pomieszczeniu. Gdzieś widniały blade, czerwone plamy krwi. Poszłam do przodu, i pojawiłam się w jakiejś przestrzeni, zapełnionym kartami...
  Zagubiłam się... Spadałam... Co miałam ze sobą zrobić? Otworzyłam oczy, i na chwilę dalej byłam w tym "karcianym świecie". Później coś się zaświeciło, mignęło...

  Obudziłam się nie tam, gdzie miałam, a dokładniej... na podłodze, obok łóżka. Był już dzień. Deszcz, ulewa. Wstałam, i, zostawiając kołdrę na podłodze, ubrałam się, uczesałam, umyłam. Byłam gotowa. Zjadłam omlet, i poszłam do szkoły.
  Tym razem nie było żadnych przeszkód ze strony innych. Ciekawe, dlaczego? Jednak nad tym już nie myślałam. Po chwili zadźwięczał dzwonek. Jack, ku mojemu zdziwieniu, stał pod szkołą. Na kogoś czekał...
- O! Jesteś!- wykrzyknął radośnie Jack z ciepłym uśmiechem na twarzy. Widocznie, jego słowa były adresowane do mnie... Podbiegłam do niego, z lekkim uśmiechem.
- Idziemy?- spytałam, patrząc na niego z dołu. Był wyższy ode mnie, więc jeżeli miałam mu dotknąć czubka głowy to zajęłoby dużo wysiłku.
- Idziemy!- odpowiedział, i weszliśmy do placówki.
  Dzwonek, lekcje, koniec. Przeciętny dzień... Ale czegoś mi tu brakowało...
  Nie było wyśmiewania się ze mnie. To było dziwne... A zarazem fajne.
 Deszcz lał jak z cebra. Nie miałam parasolki... Ale Jack, z ciepłym uśmiechem na twarzy, miał parasol. Podszedł do mnie.
- Idziemy?- spytał, i zaczął trzymać parasol nade mną.- Pójdę najpierw z tobą, a potem zmykam do swojego domu, hehe.- zachichotał. Uśmiechnęłam się, i kiwnęłam głową.
  Szliśmy pod deszczem. Czerwony parasol chronił mnie i Jack'a przed ulewą. Jeszcze kilka metrów, i będę tuż przed mym domem. Oczywiście, że po drodze skakaliśmy po kałużach i patrzyliśmy spod parasola, czy słońce już nie wyszło zza chmur. Było wesoło. Pierwszy raz się zabawiłam z PRZYJACIELEM.
- To ja już pójdę..- uśmiechnęłam się lekko Jack'owi, i weszłam do środka mego domu. Ten pomachał mi ręką na pożegnanie, i poszedł w swoją stronę.
  Nagle podbiegła do mnie mama, widocznie zmartwiona.
- Beatrice! Nie zamoczyłaś się?! Była straszna ulewa! Pewnie jesteś mokra do ostatniej niteczki!- po tych słowach matka dotknęła moje ubranie.- Sucha...! Bet, czy ktoś z tobą szedł?
- Em... Chyba...- odpowiedziałam.
- Czy to ten "kolega", który cię zaprosił na lody?- zaśmiała się mama.
  Kiwnęłam lekko głową, i odeszłam od niej. Matka stała dalej, śmiejąc się cicho. Weszłam do swojego pokoju i odrobiłam pracę domową. Wyciągnęłam mój zeszyt z rysunkami. Śladem od ołówka HB był znów ten kot.
  Rysowałam dużo szkiców z tym zwierzęciem. Od siadu do polowania na liczne mysze. Coraz szybciej i płynniej przesuwałam ołówkiem, i coraz bardziej wychodziły mi te rysunki. Aż nagle... Narysowałam tą kotkę w całości... To będzie tak jakby jej "projekt". Cała, łapki, mordkę, radosną, smutną...
  Nazwałam ją Mintleaf, sama nie wiem po co. Przestałam rysować, zamknęłam szkicownik i spakowałam się do szkoły. Założyłam na głowę słuchawki, i zaczęłam słuchać muzykę...
Nagle do mojego pokoju wszedł ojciec, z folderem. Cicho położył to na biurko, podczas gdy ja słuchałam muzyki, patrząc w ścianę i leżąc na boku. Drzwi od mojego pokoju się zamknęły, a ja lekko zamknęłam oczy.
  Krew, nóż, księżyc... w słuchawkach już nie było pięknego dźwięku spokojnej melodii, a psychopatyczny śmiech mężczyzny... Uciekałam, a wokół mnie był ogień...
  Otworzyłam znów oczy. Co się stało?
  Usiadłam na łóżku, i zauważyłam brązową kopertę z napisem "IMPORTANT".
 "Co to?" pomyślałam, wstając. Podeszłam do mojego biurka i wzięłam folder. Otworzyłam to... a tam... jakieś papiery.
  Moje zdjęcia z dzieciństwa, data urodzenia i powód mego brak ucha. Ale niczego prawie tam nie było. Same "Powód nie znany" itp. itd. Dziwne
  Wyśmiewają mnie przez to. AHAHAHAHA, BEATRICE NIE MA UCHA! Nie lubię tego. Naprawdę.
  Lecz później spotkałam Jack'a. Dobry przyjaciel, ale nie wiem, co do niego czuję. Załóżmy, że tylko jest przyjacielem. Nic więcej. Stałam, patrząc na jeden punkt. Dopiero teraz się zorientowałam, iż na jednym z dokumentów jest coś skreślone zielonym atramentem... Co tam było napisane? Coraz więcej zagadek, o tak.
  Zeszłam na dół po coś do picia. Chciało mi się coś wypić. Napiłam się soku pomarańczowego, i nagle...
  Zaczęłam się dusić. Trzymałam się za szyję, i przyklękłam na kolanach.
- Bet?!- do kuchni wbiegła zatroskana matka, i od razu wzięła telefon.- Halo?! Moja córka się dusi..!
Po 5 minutach przyjechała karetka, która mnie uwiozła do szpitala jak najprędzej. Coraz bardziej brakowało mi powietrza, i się mi wydawało, że się uduszę...
Zrobili wszystko co mogli... Nie widziałam, co ze mną robili, ponieważ zemdlałam...

~~~~~~~~~~~~~~~~~

- Beatrice... Beatrice...?- ktoś mnie szturchnął w ramię. Otworzyłam słabo oczy, a przede mną pojawiła się postać chłopięca. Był to Jack.- Na reszcie! Już myślałem, że cię straciłe... straciliśmy!- powiedział.
Złapałam się głowy dłoniami, i spróbowałam usiąść na łóżku. Udało mi się po kilku próbach, a ostatnia, i udana, powtórka była z pomocą przyjaciela.
- Co ja tu robię?- spytałam, lecz to pytanie było retoryczne...
- No... oddychasz, żyjesz. Chyba.- zamyślił się chłopak. Uśmiechnęłam się słabo.
Nagle do pokoju w szpitalu wparowała pielęgniarka.
- Panna Beatrice powinna odpocząć.- akcent doktorki był trochę sztuczny.- Proszę, niech pan Jackson wyjdzie stąd.
  Jack westchnął, i wyszedł z pokoju, w którym byłam. Pielęgniarka od razu zaczęła badania.
- Wszystko dobrze... ale panna musi odpocząć.- oderwała się ode mnie, i wyszła stąd.
  Zauważyłam moją torbę. Wzięłam ją, była na wyciągnięcie ręki, i wydostałam mój szkicownik. Otworzyłam na stronie gdzie był projekt Mintleaf. Zaczęłam coś nucić pod nosem...
Zapisałam to, co było w mojej głowie, na kartce w linijkę:
Come 
Lullaby
I can see your eyes
Deep inside
Dhining in the dark
You and I 
Falling in the stars 
Burn desire 
We will fight the night 
And all the lies
Riding thru the fire
We'll be free to fly 
Never-ending light
In the darkest night
You're the reason why
I don't wanna die
Away from the deep shadow 
We fly
Away from the deep shadow 
We fly 
Away from the deep shadow 
We fly 
We fly
We fly
Riding thru the fire
  Uśmiechnęłam się mimo woli, i zaczęłam skrobać obok tekstu jakieś szkice Mintleaf. Zaczęłam myśleć, a to nie było trudne. Słowa same mi się pisały pod moim ulubionym cienkopisem...
Dalej pisałam słowa, jakie przychodziły mi do głowy. Nagle do pokoju weszła mama, i podeszła do mnie.
- Dziecko ty moje... Na szczęście, że ciebie nie straciłam!- przytuliła mnie, bo siedziałam, opierając się plecami o poduszkę. Uśmiechnęłam się lekko, i też ją przytuliłam. Później ta odeszła, zostawiając mnie w białym pokoju.
  Zamyśliłam, poprawiając poduszkę pod plecy. Wzięłam moją torbę, i pogrzebałam w niej trochę. Znalazłam tam swoje lusterko. Spojrzałam przez nie na siebie i westchnęłam - brak ucha zmienia mój cały wygląd... na gorszy.
  Położyłam się. Nakłoniło mnie do snu, prawie zamykałam oczy. Lecz wszedł do mojego pokoju doktor z rodzicami.
- Nie wiemy, co się z nią stało.- przyznał pielęgniarz, trzymając w ręku clipboard.- Pewnie napój, który spożyła był otruty, bądź był w jakimś przypadku przeterminowany. Co pańska córka piła przed uwiezieniem ją do szpitala?- zapytał doktor, kręcąc wytwornie swoje równie obcięte wąsy.
- Sok...- odpowiedziała moja mama. Odwróciła się w moją stronę.- Jaki piłaś, kochanie..?
- Pomarańczowy.- z lekką chrypką odpowiedziałam, przysłuchując się rozmowie pomiędzy dorosłymi.
- Czyli, może spleśniał...- z zadumą mruknął "Wytworniś" (piękna nazwa, nieprawdaż?).
- Kupiliśmy go dzień przed... No...- zaczęła matka, jednak doktor jej przerwał.
- Zacznijmy od początku.- nerwowo powiedział ten.- Ona wypiła pomarańczowy sok, Pani zadzwoniła do nas, przyjechaliśmy, ona się dusiła, a teraz jest tutaj.- wskazał na mnie swoim z-manicure'owanym palcem.
- Tak...- powiedziała mama, patrząc na swoje odbicie w podłodze.
- A więc, czy w tym soczku było coś podejrzanego, na przykład... Jakiś Ninja wlał tam miksturę dla, otruty?!- zrobił dziwną minę i, wyrzucając gdzieś podkładkę na papiery i długopis, ustawił się jak na karate.
- Pan się chyba nie nadaje na doktora...- mruknęła moja mama. Pielęgniarz szybko poprawił krawat i wziął swoje rzeczy.
- Emm... Czyli, jakie są podejrzenia na temat tego chwilowego zaduszenia się?- spytał, zakładając jeszcze raz swoje okulary na nos.
- Nie wiemy...- powiedziała mama, siadając na łóżku, kątem oka patrząc na mnie. Również, z lekkim trudem, usiadłam na białym prześcieradle.
  Ten jednak kiwnął, i, westchnąwszy, zapisał coś na papierach.
- Khm... Napisałem, iż nie wiadoma przyczyna jej chwilowego zaduszenia się.- powiedział ten już bardziej "po Doktorsku".- W jak najszybszym czasie postaramy się już znaleźć te przyczyny. Panna Lucille jutro powróci do domu.
  Mama kiwnęła, i, z lekko zatroskanym wzrokiem, spojrzała na mnie, jednak później się uśmiechnęła. Popatrzyłam się na nią i ją przytuliłam. Tak. To była MOJA mama.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

  Wreszcie minął ten dzień. Sen był tym razem normalny - bez żadnej krwi, śmierci i torów. I to, w sumie, było dziwne... Ale dobra, bez szczegółów.
  Obudziłam się w szpitalu. Tak, spałam długo, jednak powitał mnie ciepły uśmiech Jack'a. Ten powiedział, że już wyjeżdżamy. Z lekkim trudem wstałam, ubrałam się, kiedy już wszyscy wyszli z pokoju. Potem pozbierałam swoje rzeczy, poprawiłam włosy i wyszłam na korytarz. Kroki rozlatywały się wokoło, jakieś rozmowy, jeżdżące wózki...
  Rozejrzałam się. Nie widziałam swoich rodziców... Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Wzdrygnęłam i spojrzałam za siebie. Był to doktor.
- Rodzice panny Lucille są na podwórzu.- wyjaśnił.- Przed budynkiem.
 Skinęłam lekko głową i pomaszerowałam w stronę schodów, wiodących na dół. Wyszłam, i od razu podniosłam głowę do góry. Włosy się rozwiały, oczy powoli zamykały, i na chwilę ujrzałam ciemność. Znowu to... Ten realistyczny obraz, przedstawiający moją śmierć... Otworzyłam szybko oczy a wizja zniknęła. Zamiast niej się pojawił Jack, z mamą i tatą. Rozmawiali ze sobą. Rudowłosy przyjaciel to mówił, to się serdecznie śmiał. A rodzice uważnie przysłuchiwali się opowiadaniom Jack'a.  Uśmiechnęłam się słabo i podeszłam do nich.
- Pomogę ci.- powiedział do mnie Jack i wziął moją torbę. Chciałam odmówić, lecz ten już włożył ją do samochodu. Wsiadłam do czerwonego auta i jechałam, śpiąca, do domu. Kiedy już tam dotarliśmy, od razu poszłam do swojego pokoju, skacząc na biało-błękitne łóżko. Zapomniałam o tym, że Jack jechał z nami.
  Spałam kilka godzin. Może tak z około... 3-4 godziny..? W szpitalu było nie wygodne łożo. Zeszłam na dół w mojej piżamie w kotki i pieski. Zastałam tam Jack'a, gadającego z rodzicami. Podobno ma niezłe historie - pomyślałam i zostałam zauważona przez te trzy osoby.
- Wreszcie się obudziłaś!- powiedziałam mama, podbiegając do mnie i przytulając. Kolega ze szkoły zachichotał, a ja się słabo uśmiechnęłam.
- To ja już pójdę.- powiedział wkrótce Jack, jednak mama nalegała, aby został.
- Powiemy twoim rodzicom, że jesteś u nas.- pomilczeniu wreszcie mój tata.
Rudowłosy kiwnął, wziął telefon i zadzwonił gdzieś, klikając w cyferki na klawiaturze.
- Halo..? Mamo? Yyy... Tak, żyję... Jestem w domu u... Koleżanki. Nie! Nie jest moją... Yyy... Dobrze... Tak, jej rodzice mi pozwolili zostać. Nie, nic mi nie jest. Ok, dzięki...
  Zrozumiałam z tych rozmów Jack'a z jego rodzicem, iż może u nas zostać jeszcze. Ucieszyłam się w sumie, jednak trochę się bałam... Dotychczas pamiętam ten sen, gdzie mnie ktoś zabił, a Jack chciał wykrzyknąć... Ale ufam mu, to na pewno.
- Może herbatki?- zapytałam wkrótce cicho. Ten spojrzał na mnie i się ciepło uśmiechnął.
- A jaka jest?- usłyszałam ciche chichoty rodziców i jakieś szepty.
- No... Jest miętowa, czarna...
- Można miętową?- spytał Jack.
- Oczywiście!- powiedziała wnet mama i pobiegła od razu do kuchni, by zrobić napój dla kolegi. Tata ciągle na nas patrzył uważnie, podczas gdy ja wtedy zauważyłam, że mam na sobie dalej piżamę.
- Emm... Ja zaraz przyjdę...- zaszeptałam i rzuciłam się na górę do pokoju. Wkrótce założyłam czarne leginsy, czarną, puchatą bluzę z kocimi uszami i białą koszulkę w paski-zebry. Nie wiem, czy wyglądałam ładnie - po prostu chciałam coś założyć. Nie interesował mnie wygląd.
Jack, mama i tata już siedzieli przy stole i o czymś rozmawiali.
- Coś ominęłam..?- zapytałam wkrótce, siadając przy stole. Nagle zadzwonił telefon u matki. Ta podbiegła, by wziąć komórkę. Ojciec poszedł wnet do swojego pokoju, sprawdzić, czy nie przyszedł do niego list, i czy nic nie dzwoniło. Cóż, w te czasy jakby nie było elektronicznych telefonów - dom był drewniany w środku, a od czasu do czasu światło się wyłączało u nas.
Zostałam sama z Jack'iem. Ten zaczął rozmowę.
- W szkole będą zmiany. Zobaczymy, w jakim sensie mówił radiowęzeł.
-Tak.- powiedziałam. Poczułam wzrok na mnie, zatem usłyszałam siorbanie gorącego miętowego napoju. - Podoba ci się herbata..?- zapytałam nieśmiało. Jack się uśmiechnął.
- Oczywiście! Miałaś dobry pomysł, żeby zrobić miętową herbatę.- powiedział.
- Cieszę się.- słabo się uśmiechnęłam.

~~~~~~~~~~~~~~~~

  W ten moment szłam do szkoły. Coraz bardziej moje sny były krwawe i bardzo realistyczne. Nie mogłam uwierzyć, że odgrywałam w nim niemałą rolę. Cóż, a w szkole jakoś sobie radziłam.
Zmiany w tym miejscu były nawet spore. Szczególnie na placu i w klasach. Ustawiono ławki tak, że było po cztery miejsca w każdej. Akurat wtedy zakolegowałam się z Sakurą i Luhanem. To było tak:
  Wchodząc do szkoły, zauważyłam Jack'a i jakąś dziewczynkę z długimi, czarnymi włosami. Widać było, że ta płakała, zarazem trzymając prawe oko. Przyjaciel wziął ją do pielęgniarki. Nie wiedziałam, co było dalej, ale wiem, że od tamtego dnia siedziałam nie tylko z Jack'iem, z Angelą - tą czarnowłosą dziewczynką-,  i z (jak się okazało) jednym chłopakiem z również kruczoczarną fryzurą.
  A te zmiany na placu? Posadzono dużo kwiatów. I drzew.
  Dziś po szkole spotkałam się z Jack'iem.
- Idziemy?- spytał chłopak, uśmiechając się. Skinęłam głową.
  Ten mnie odprowadził do domu. Przy starej szkole Jack'a, gdzie się zetknęłam z nim pierwszy raz, pojawił się mężczyzna z zieloną czapką kolejarza, a włosy miały odcień tej brunetu. Jack wolał nie zwracać na niego uwagi, więc poszliśmy dalej. Jednak pan cicho się zaśmiał, i zatrzymał nas, ciągnąc za me włosy.
- Beatrice Watson...- odezwał się z mrocznym uśmiechem.- Zabić was teraz, czy póżniej? Bo trochę mi szkoda takich ładnych dzieci...
- Co pan robi..?- spytałam cicho, powstrzymując łzy od bólu.
- Zostaw ją!- "warknął" Jack, i pociągnął za rękę mężczyzny. Efekt był nie taki, jaki przewidział przyjaciel, jednak ten wyciągnął nóż z kieszeni i zrobił ranę na policzku chłopaka. Narzędzie błysnęło w słońcu, które się spuszczało za domami i drzewami.
  Jack, trzymając się za ranę, nogą nacisnął na stopę mężczyzny.
- Cholera!- zakrzyknął dorosły i przypadkowo upuścił broń.
  Chłopak szybko wziął nóż i pociął nim dłoń, która trzymała za moje włosy. Uciekliśmy, jednak ten zdążył mi zostawić rankę na szyi.
  Rozeszliśmy się po domach. Mama jak zwykle się spytała, jak było w szkole, nie podejrzewając o tym, co się zdarzyło przy placówce obok. Nie opowiedziałam jej o tym, a po prostu odpowiedziałam: "Tak jak zwykle, nic nowego.". Nie lubiłam, jak mama się martwi, więc po odpowiedzi poszłam na górę do swojego pokoju. Wyciągnęłam z torby mój szkicownik, i od razu wzięłam się za rysunek. Narysowałam wszystko, co widziałam we śnie - najmniejsze szczegóły zostały oznaczone na nim. Pokręciłam głową i zerwałam stronę, po czym zgniotłam. Papier z rysunkiem okazał się teraz w śmietniku, więc mogłam odetchnąć z ulgą. Wzięłam notatnik z tekstem piosenki, którą wymyśliłam i zaczęłam coś skrobać, nucąc piosenkę. Znudziło mi się i odłożyłam cienkopis na miejsce.
Oparłam się o rękę i powoli zamykałam oczy. Przypomniałam sobie, że mogą mi się pokazać te sceny... Natychmiast podniosłam powieki i westchnęłam. Ziewnęłam i się pociągnęłam, podnosząc ręce do góry.
- Bet, kolacja!- wykrzyknęła mama z dołu, a ja zeszłam ze schodów do jadalni.
- Co dzisiaj jemy?- zapytałam, poprawiając włosy.
- Pure ziemniaczane ze schabowym.
- Fajnie.- usiadłam do stołu i popatrzyłam na rękę, która postawiła przede mną talerz z jedzeniem. Mrugnęłam, a na mej twarzy zawitał lekki uśmiech.- Dziękuję.
  Po kolacji wyszłam na dwór, uprzedzając przed tym moich rodziców. Pogoda była piękna. Za niedługo lato, koniec danej klasy i przemieszczenie się o jeden stopień trudności do góry. Ciekawe, może wtedy się skończą te moje... Wizje?


JESIEŃ, 1987 ROK

  Ptaki ćwierkały, słońce oświetlało mi okna. Otworzyłam oko, i wzrok od razu powędrował na kalendarz. O, 31 października. Jutro moje urodziny. Jak na razie dzisiaj mogę się cieszyć Halloween'owym nastrojem, którego, no niestety... Nie ma. Mimo tego potarłam oczy rękoma i usiadłam na łóżko, pociągając się jak kot. Dzień jak dzień, prawie nic się nie zmieniło.
  Wstałam na równe nogi i zdjęłam piżamę, po czym nałożyłam jakąś "randomową", czarną sukienkę. Lubiłam ją. Szczególnie w te dni, kiedy dzieci chodziły po domach i żebrały o cukierki, bo zrobią psikusa, który również jest badziewny. Nie lubię Halloween, i chyba niektóre osoby się podzielą moimi słowami.
  Podobno mieliśmy jutro spędzić urodziny w lesie. Trochę się bałam, jednak rodzice nie chcieli mnie męczyć, gdzie chcę pojechać. Zeszłam na dół do kuchni. Dzisiaj dzień wolny. Fajnie, nie muszę opowiadać klasie setny raz, jak spędziłam wakacje. Chociaż nigdy tego nie robiłam.
- Mamo, masz może jakieś cukierki czy coś?- zapytałam wreszcie po niezręcznej ciszy spotkania się z mamą przy p a t e l n i.
- Mam, są w szafce.- pokazała na drewniane, lakierowane drzwiczki. Naturalnie, podeszłam do szafki i od razu zostałam zawalona lukrecją i czekoladą. Również mnie zawitały żelki z cukrem na wierzchu i z nadzieniem owocowym. Wzięłam paczki w ręce i położyłam je na stole, patrząc, czy nie ma jakiejś okrągłej torebki. Od razu spojrzałam na torebkę mamy. Niee... Przecież ona się nie zgodzi na to, by w jej torebce, w pracy zastała na żelki z lukrecji lub okurzone i roztopione czekoladki. Musiałam więc wymyślić co innego.
  Wzięłam paczki i weszłam na górę po drewnianych schodach, a potem pomaszerowałam do mojego pokoju. Ułożyłam cukierki według swoich rodzajów na podłodze i wyjęłam z szafy kartonowe pudełka. Wzięłam nożyczki i wycięłam niepotrzebne fragmenty, po czym pokolorowałam na pomarańczowy i dodałam trójkąty jako oczy i zębatą buźkę. Uśmiechnęłam się.
  Otworzyłam paczki i nasypałam do środka pudełka cukierki. Będę je trzymała, cóż. Wstałam i wzięłam w ręce sztuczną, kartonową dynię i zeszłam ponownie na dół.
- To ja pójdę żebrać o cukierki.- powiedziałam, podrzucając a potem łapiąc pudełko.
- A tego się nie robi wieczorem?
- Wolę, kiedy jest jasno.- odpowiedziałam cicho i wyszłam z domu.
  Pobiegłam tak szybko jak mogłam do alei, gdzie mieszka Jack. Na pewno gdzieś tu jest, bo widziałam, jak się ze mną żegnał i szedł tam. Spojrzałam kusząco na cukierki, jednak wybiegłam w głąb ulicy. Było pełno domów, do tego dwa bloki. Czy on może nie podawał mi swojego adresu? Pogrzebałam w kieszeni mojej kurtki. Jakaś karteczka jest. O! I jego adres! Aleja Biała. Nieźle, poszłam nie w tą stronę. Ale skąd miałam tą karteczkę? Oto jest pytanie. Może mi podłożył, chrzan wie.
  Skierowałam się w stronę ulicy, gdzie mieszka przyjaciel. Dokładnego numeru nie dał. Przekeciłam karteczkę na drugą stronę i otrzymałam odpowiedź - dał. Aleja Biała 10. Czyli mam iść dalej, okej. Spojrzałam w bok, i tam był niewielki, biały dom. Zatrzymałam się u drzwi domu. To pewnie jego mieszkanie. Nacisnęłam na guzik i usłyszałam dzwonek. Przede mną otworzyły się drzwi.
- Cukierek albo psikus!- powiedziałam. Przede mną stał Jack.
- O, cześć, Beatrice.- uśmiechnął się chłopak.- Czekaj, zaraz wrócę.
  Odwzajemniłam uśmiech. Po minucie zielonooki wrócił z paczką landrynek. Wsypał je do pudełka.
- Dzięki.- odparłam. Popatrzyłam na dół.- Wiesz, jaki jest jutro dzień?- zapytałam.
- No.. No nie... Nie wiem.- odpowiedział niezręcznie ten.
- Jutro moje urodziny!- uśmiechnęłam się szeroko. Och, nie poznaję samą siebie.
- Gratuluję...- odparł.- Dobra, ja już pójdę pomagać mamie.
- O`kej.- odwróciłam się na pięcie i podbiegłam z pudłem w rękach do domu.
  Zostawiłam pudło na blacie, ukradłam stamtąd kilka cukiereczków i podbiegłam na górę. Rzuciłam się na łóżko zaraz po tym, jak zawitałam swój pokój. Usiadłam na łóżku i zaczęłam się niespodziewanie śmiać. Znowu się na nie położyłam i śmiałam się coraz głośniej.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

  Zadzwonił budzik. Równo 9:00. Dzisiaj jest... 1 Listopada 1987 rok
  Pierwszy listopad.
  Wstałam na równe nogi i poleciałam na dół z piżamą w koty. Wiedziałam, mama już piecze w kuchni tort, a tata próbuje udekorować prezenty. Nie będę im przeszkadzała. Weszłam z powrotem do pokoju i przebrałam się, po czym stanęłam przy lustrze. Miałam długie, białe włosy, zielono-niebieskie oczy i bladą cerę. Poprawiłam włosy najpierw z lewej strony, a potem z prawej. Brak ucha. Mrugnęłam podeszłam do szafeczki. Tam były lokówki. Lubię loki. Wyszłam po cichu do łazienki i po dwóch godzinach męczenia się z włosami, wyszłam z niej. Podbiegłam do kuchni.
- O, Bet, jesteś!- tata wstał ze stołu. Przytulamy się, tata ucałował mnie w czoło, mama również i się pakujemy do lasu. Podobno ma być fajnie. Wyjeżdżamy wnet o 12:00. Po drodze mijaliśmy dużo ludzi, między innymi ze świeczkami i sztucznymi kwiatami. Wszyscy mi mórią, że mam "Dar rozpoznywania kwiatów". Przecież to błahostka. Ten sztuczny kwiatek to żonkil, ten drugi to biała róża, trzeci tulipan, czwarty dzwoneczek. Nie wiedziałam, że takie kwiaty się kładzie na pogrzeby. Przyjechaliśmy półgodziny później i od razu zaczęliśmy szukać miejsca. W sumie, nawet nie wiedziałam, co rodzice zamierzają zrobić.
- Ej, spójrzcie...- ojciec pokazał palcem na coś, co jest przed nami. Pomaszerowaliśmy tam, słuchając chrustu suchych patyczków pod nami.
  Od razu weszliśmy na polanę. O dziwo, miała zieloną, soczystą trawę, gdzie-nie-gdzie rosły kwiaty. Promienie jesiennego słońca padały na moją bladą cerę i me prawie ze śniegu włosy z lekkimi lokami. Popatrzyłam na niebo. Nie było ani chmurki. To jest chyba cud.
- Cóż, pora na piknik.- wypowiedziała mama, kładąc na trawę koc, koszyk i jakąś niezidentyfikowaną torbę. Rodzice usiedli na trawie.
- Mogę zwiedzić "okolice"?- zapytałam, patrząc w jeden punkt. Coś mnie tam kusiło, jednak nie mogę tam pójść bez zgody rodziców.
- Och... Tak, możesz. Tylko nie za daleko.- odpowiedziała matka.
- Będziesz wiedziała, gdzie jesteśmy?- zapytał tata.
- Raczej tak.- odparłam i poszłam wgłąb lasu.
  Przede mną była różna roślinność - od małych sadzonek wkrótce wielkich drzew do spadającego, suchego liścia z korony kasztanowca. Wzięłam jeden w dłonie, pogłaskałam i poszłam dalej. Zauważyłam coś świecącego. Nie, to na pewno nie szkło, przecież wtedy by było... Mniejsze. To coś wielkiego. Podbiegłam w stronę światełka i zauważam to coś ponownie. Jakiś huk z daleka, niesłychany wiaterek rozdmuchuje mi włosy. Zrobiłam krok do przodu, jednak nagle biegnę w tamtą stronę. To są tory. Zatrzymałam się, patrząc na nie wmurowana. Z prawej strony jedzie pociąg, aż wkrótce...
  Spadam na tory i czuję ostry ból wszędzie, gdzie się dało. Moje wnętrzności /używam funkcji +18 c:/ pewnie poleciały po stronach. Wykrzyknęłam i... Ciemność.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

- Witaj w Gwiezdnym Klanie.- odezwał się do mnie jakiś głos. Co? Gdzie ja jestem?
- Emm...- mój głos zabrzmiał piskliwie. Podskoczyłam i podniosłam sierść na plecach.
- Spokojnie, Minty. Dzisiaj jest dzień twych narodzin u Lovestorm i Loyalheart. 
- U kogo? Co? Jakie narodziny? Kim wy w ogóle jesteście?!- wpadałam w większe zdziwienie, a zarazem furię. 
- Umarłaś, i teraz będziesz żyła jako kotka. Pozostałego dowiesz się sama.- echo rozniosło się w mojej głowie. Koty zaczęły znikać, a ja miałam przed oczyma jakieś plamki.



  Kto by pomyślał, że odrodzę się jako moja wymyślona postać - jako Mintleaf.

THE END

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz