- Cześć mamo! - miauknął Virus, wskakując na parapet i przy okazji ocierając się o brązowooką.
- Dzień dobry, kochanie. - odpowiedziała pieszczoszka i uśmiechnęła się do kocura, który przez chwilę zastygł w bezruchu, patrząc w jeden punkt. Gdy pieszczoszka spojrzała w tamtą stronę, już nic nie było, jednak czarny młodzik coś do siebie powiedział, po czym odwrócił łepek do matki.
- Wybacz, Mamo, że tak szybko odchodzę, ale obiecuję, że zaraz wrócę! - mruknął i polizał ją w czoło. Nim kocica otworzyła pyszczek, by zapytać gdzie, jej syna już nie było. Pręgowany ogon znikł w pobliskich krzewach, nie zostawiając żadnych śladów. Łaciata ciężko odetchnęła i zaskoczyła z jej dotychczasowego siedziska, kierując się do swoich już dwu księżycowych kociąt. Oba jeszcze spały, wraz ze swoim tatą, bo tak właśnie nazywały Karzełka - dawnego ucznia Klanu Wilka. Kotka przysiadła obok drapaka i wpatrzyła się w tą szczęśliwą rodzinkę. Nareszcie byli razem. Nareszcie wszyscy byli... szczęśliwi. Mieli rodzinę, dom, jedzenie. Jednakże w jej serduszku z każdą minioną chwilą rósł niepokój. Położyła się i zamknęła oczy. Całe jej ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
- Tunia...? - zapytał zaspany głos starszego kocura. - coś się stało?
- N...nie... to znaczy, martwię się o Virusa. - mruknęła.
- Czemu? - zapytał, wychodząc z drapaka.
- Przed chwilą wyszedł, boję się, że coś mu się stanie. - powiedziała nieco nerwowym tonem.
- Jest już dorosły, z pewnością za chwilę wróci z jakimś liściem dla dzieciaków, nie musisz go tak niańczyć. Wiesz, jak je kocha i jak mu na nich zależy.
- Wiem... ale po prostu... dopiero go odzyskałam. Nie chcę go znowu stracić. - odpowiedziała munchkinka. Kocur polizał ją za uszami i nieco uspokoił.
- Ma-mamo?! - pisnął przestraszony głos Maleństwa, który już zdążył się wyturlać z ciepłego legowiska, budząc przy okazji Fenixa i swoją siostrę. Marysia fuknęła oburzona i odwróciła się tyłem do pozostałych kotów.
- Nic się nie dzieje, kochanie, jestem tu. - matka kocięcia polizała go po mordce.
- Nie za duży jesteś? - zażartował rudzielec, na co malec się rozpłakał.
- Fenixie, tak nie wolno. - odrzekł poważnie Karzeł.
- Ale on jest jakiś nadwrażliwy... - burknął.
- Dosyć. - syknęła kocica. - Proszę, zachowujcie się, nie każdy jest taki jak wy, Maleństwo jest przez to unikalny i jedyny w swoim rodzaju. Gdyby wszyscy byli identyczni, świat nie miałby sensu. Jedni lubią kurczaka, inni rybę, a jeszcze inni zwykłą karmę. Nikt nie jest taki sam. Nawet jeśli jesteście podobni z wyglądu, druga osoba już nie musi lubić tego samego, co wy. - na tym rozmowa się skończyła, tak samo, jak argumenty zielonookiego. Wszyscy wrócili do swoich codziennych zajęć, a czas leciał nieubłaganie.
Kotka ponownie spoglądała przez okno. Jej syn wciąż nie wracał. Tak bardzo chciała go teraz zobaczyć i przytulić. Coś poruszyło się w krzewach. Tunia uradowana odwróciła się przodem do szyby, jednak widok jeszcze bardziej ją zdołował. Zamiast czarnej znajomej kity, ujrzała białego kocura, ze srebrzystymi pręgami o złocistych oczach i różowym nosie, który najwyraźniej jej nie zobaczył, bo poszedł dalej, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Błękitne niebo powoli było zastępowane czarną nocą, ozdobioną świetlistymi gwiazdami.
- Tuniu, powinnaś już wracać... - szepnął Karzełek.
- NIE! - syknęła kocica. - On... on dalej nie przychodzi.
- Ale... - zaczął kocur.
- NIE MA ŻADNYCH ALE! JEGO NIE MA! - wrzasnęła kotka i wybiegła przez uchylone okno na trawnik. Pieszczoch po paru biciach serca odpuścił i zniknął z parapetu.
- Ty... ty już nie wrócisz... prawda, Virusie? Nie zostawiłbyś nas... nie zostawiłbyś mnie... - szepnęła łaciata.
- Ja... ja - po policzkach kotki zaczęły ciec łzy. - ja... będę tęsknić... ja... ja nie chciałam... a-ale mam... mam nadzieję, że tam, gdzie jesteś jest...j-jest... - Tunia zaczęła wydawać z siebie coś na wzór skowytu, pociągając nosem i wpatrując się w księżyc. - jest ci dobrze... Z Veroną... nie jesteś już sam. Teraz będziesz nad nami czuwał, tak? Wiesz... ja... będę tęsknić i... mam nadzieję, że tam, na małym obłoczku żyje Ci się dobrze. Tak... trudno jest mi się z tym pogodzić... nawet nie wiesz jak trudno! Po prostu... myślałam, że-że to ja pierwsza odejdę... nie wy.
- Mam-mamo? - tuż za kotką rozległ się zaniepokojony, cienki głosik. - Co-co się stało, gdzie Virus?
- Mamo, mówiłam mu, żeby nie przychodził, bo tata powiedział - mamo...? - do rozmowy wtrąciła się długowłosa Marysia.
- On... on już nie wróci. - jęknęła pieszczoszka.
- K-kto? - zapytały naraz kocięta.
- Virus... Virus, dzieci... - Tunia przygarnęła do siebie łapą maluchy.
- C-co? Jak? - puchatka zaczęła dopytywać.
- Przyszedł na niego czas... - na ziemię spadały coraz większe łzy. - Ale... on będzie strzegł nas z chmur... wraz z Veroną.
- Kim...?
- Waszą siostrą... odeszła dawno przed waszymi narodzinami... - nie chciała okazywać słabości przed dziećmi. Chciała udawać, że wszystko jest dobrze, choć nie potrafiła. Zawiał zimny wiatr. Trochę pyłu z roślin uniosło się w powietrze, układając się w dwie postacie, bardzo podobne do zmarłego rodzeństwa. Uśmiechały się, a kroplę lekkiego deszczyku ułożyły się w łzy.
- Widzicie? - zapytała dorosła kotka, niewyraźnym tonem.
- C-c-co mamy widzieć? - miauknął kocurek.
- Czyli... nie... argh...
<Maleństwo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz