Czekoladowa kotka wyskoczyła ze żłobka, a jej wzrok na moment powędrował za siebie, w stronę matki Pchełki. Wciąż czuła się nieco zmieszana jej sposobem wychowywania kociaka. Nie podobało jej się to — w głębi duszy aż się gotowała — ale przecież to nie jej dziecko, więc milczała. Ona sama nigdy nie miała kociąt. Ta myśl osiadła jej ciężarem na sercu. Poczuła nagle dziwne ukłucie… pustkę. Jakby brak, który wcześniej potrafiła ignorować. Przez krótką chwilę zatęskniła za czymś, czego nigdy nie miała — własną rodziną. Pragnieniem, które pojawiło się razem z uczuciem do tej jedynej, ukochanej kotki. Westchnęła cicho, wiedząc, że to marzenie prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Otrząsnęła się jednak szybko z melancholii i wskoczyła do legowiska wojowników. Przemknęła przez jaskinię wprost do swojego posłania, gdzie zaczęła przeglądać swoją małą kolekcję: piórka, fragmenty owadzich skrzydełek, kawałki korzeni i liści o ciekawych kształtach. Niestety, nic nowego, nic co przykułoby jej uwagę. Bez tracenia czasu wybiegła z legowiska i popędziła w kierunku Pogorzeliska. Ostatnio widziała tam kilka wyjątkowo barwnych ptaków i miała nadzieję znaleźć po nich jakieś ślady. Gdy dotarła na zniszczoną, spaloną ziemię, zatrzymała się i spuściła głowę w geście szacunku. Przemierzała cmentarz cicho, niemal bezszelestnie. W ciszy tego miejsca jej myśli znów zaczęły dryfować, lecz zaraz je uciszyła — dziś była tu w konkretnym celu. Zatrzymała się przy kępie trawy, która wbrew wszystkiemu wyrastała z wypalonej ziemi. Nachyliła się ostrożnie, zaglądając do środka. Powietrze przesycone było lekkim, znajomym zapachem — ptaki. Gdzieś tu musiały być. A może i jakieś pióra się znajdą? W trawie, w małym gnieździe, dojrzała je — drobne jajka, spokojnie spoczywające wśród źdźbeł. Na pysku kotki pojawił się delikatny uśmiech. Podniosła głowę, nasłuchując, wypatrując gdzieś w koronach drzew ptasich rodziców. Ale dookoła panowała cisza — żadnego śpiewu, żadnego trzepotu skrzydeł. I wtedy — klekotanie. Kotka zamarła, a jej uszy poruszyły się czujnie. Spojrzała w górę w samą porę, by dostrzec, jak z nieba opada pióro — długie, białe, z czarną końcówką. Bocianie. Złapała je delikatnie w pyszczek, a serce zatrzepotało jej w piersi szybciej niż zwykle. Kiedyś słyszała, jak starsze kotki szeptały, że bociany zwiastują nowe życie. Kocięta. Wzrok wojowniczki podążył za lecącym kluczem ptaków. Czy to... znak od samego Klanu Gwiazd? Bez chwili wahania zawróciła do obozu. Zsunęła się ze zbocza, przeskoczyła przez kłodę i popędziła do żłobka. Wślizgnęła się do środka i cicho przysiadła przed małą Pchełką, składając pióro tuż obok niej.
— Przepraszam, że to tyle trwało — zamruczała cicho. — Ale znalazłam coś wyjątkowego. Pióro bociana. Dla ciebie.
Położyła się, podwijając łapy pod siebie, by nie onieśmielać kociaka. Zawsze starała się rozmawiać z maluchami z ich poziomu. Pchełka wyciągnęła łapki, ostrożnie dotykając prezentu.
— Ladne! Dlenkuje, Petluszko! — zapiszczała z radością, przyciskając pióro do futerka.
Pietruszkowa Błyskawica zerknęła na Jastrząba, matkę kociaka, ale nim tamta zdążyła cokolwiek powiedzieć, odezwała się z ciepłym tonem:
— Coraz lepiej ci idzie mówienie! — zamruczała. — Jestem pewna, że już niedługo będziesz mówić jak każdy z nas. A nawet jeśli nie — to nic! Jesteś wyjątkowa tak czy inaczej.
Rzuciła wymowne spojrzenie matce, jakby chciała powiedzieć: Zobacz. Tak się z nią rozmawia. Ale Jastrząb patrzyła gdzieś w bok, udając, że nie widzi.
— Tlak myslis? — zapytała nieśmiało Pchełka, a w jej oczach pojawiła się iskierka nadziei.
— Oczywiście, że tak! — przytaknęła kotka miękko. — A kiedy dorośniesz… kim chciałabyś zostać?
Pietruszka opuściła głowę na łapy, gotowa wysłuchać marzeń małej, bo przecież to w takich momentach rodzą się przyszłe wojowniczki… i uzdrowicielki.
<Pchełko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz