Tryskająca krew, tworząca na ziemi mroczne malowidło. Strzępki kociej sierści, lawirujące z niesionym je jak dmuchawce wiatrem. Ten przerażający blask, oślepione wściekłością oczy. Oblicza kotów, których nigdy nie znał.
Te myśli przysłonił inną. Gdzie mógł być Perkoz? Na to pytanie nie Gęgawa nie potrafił znaleźć odpowiedzi, ale w swym chłodnym rozumowaniu szybko przeczuł, że cokolwiek stało się z wojownikiem to nie było niczym dobrym. Maczek i Lisówka szły u jego boku, również wypatrując kocura. Listowie i drzewa odpowiadały jednak ciszą i ciągnącą się między pniami pustką. Przecież nie mógł uciec zbyt daleko... Ugh... Gęgawa nie czuł się dobrze z pozostawieniem obozu samemu sobie, choć trząsł się wewnętrznie na myśl o kolejnym spotkaniu z chorymi. Przerywał wciąż projekcję obrazów rozszalałych, wbijających zęby we wszystko zakażonych. Odpychał od siebie te wspomnienia sprzed chwil, mimo że nadal czuł w nozdrzach zapach świeżej, kociej krwi.
Nieważne. Musieli znaleźć Perkoza, doprowadzić go do porządku i tam wrócić. Nie zajmie im to przecież nie wiadomo ile czasu, prawda?
— Gdzie on może być? — Uciekło z ust wojownika, który bacznie się rozglądał po okolicy. Miał nadzieję na dojrzenie pomiędzy młodymi pędami tej charakterystycznej rudej sierści.
— Nie wiem... musiał nie wytrzymać tego wszystkiego — odparła cicho Maczek.
— Nic dziwnego. Każdy kocur zgrywa swoją odwagę, a później okazuje się, że kotki mają większe jaja niż oni — syknęła Lisówka, przewracając oczami. Po chwili jednak westchnęła, widząc nieprzychylny wzrok zwiadowczyni. — Po prostu to dodatkowa praca, a co jak co, ale teraz w obozie przydałoby się parę dodatkowych łap.
Maczek wolno jej przytaknęła, również wzdychając.
— Masz rację. Zróbmy to szybko.
Gęgawa zawęszył w powietrzu. To było coś znajomego... ślad był jednak wątły. Zmarszczył nos, próbując zidentyfikować woń. Bez wątpienia była kocia, ale zdawała się być dziwna. Miał w sobie nutkę ostrego, gryzącego zapachu. Było w niej coś, co przykuło jego uwagę.
— Chyba złapałem trop — oznajmił towarzyszkom, które momentalnie odwróciły się w jego stronę zaciekawione. Pochwaliły wojownika, który tylko coraz bardziej marszczył nos. Coś tu było nie tak… Podszedł do zdobionego cierniami krzewu jeżyny, do którego prowadził go wyziew. Nie urywał się, ale stawał się coraz intensywniejszy. Podszedł bardzo blisko.
Nim zdążył dobrze się zastanowić prędki trzask sprawił, że impulsywnie odskoczył na bok, w pędy młodego czosnku. Uderzenie serca po tym w miejsce, w którym wcześniej stał czarny skoczył syczący, rudy kocur. Gęgawa wbił pazury w ziemię w szoku i przestraszeniu, patrząc na agresora, który szybko oblizał pysk i spojrzał na grupkę nieco zlękniony.
— Perkoz? To tylko my! — miauknęła wycofana Maczek. Rudy nastroszył sierść na całym ciele, jakby samo słyszenie jej głosu go podjudzało. Źrenice w jego oczach były ogromne, jakby zobaczył ducha, ale przy tym błyskały złowrogo.
— Czy on… również? — wymruczał Gęgawa, robiąc krok w tył. Rudy gwałtownie odwrócił łeb, niemal nienaturalnie wykrzywiając szyję.
— J-ja… nie wiem… — Drżał nerwowo, jakby próbował coś powstrzymać. Cokolwiek to było, nie potrafił. Wystrzelił w stronę Gęgawy, którego jednak ominął szczękami o kocięcy krok. Słyszał puls własnej krwi w uszach z przerażenia. Czarny cofnął się, muskając jabłoń, na którą niemal wpadł. Perkoz próbował dosięgnąć go kłami, lecz Gęgawa wypalił szybko łapą w jego kierunku, zostawiając na jego policzku małą ranę. Kocur jednak ani drgnął i jedynie kolejny unik sprawił, że o mały włos nie został ugryziony. Na najeżony grzbiet rudego naskoczyła Lisówka, chwytając go pazurami. Większy i silniejszy Perkoz zrzucił kocicę i przycisnął ją parą mocarnych łap do ziemi. Gęgawa zacisnął powieki, gdy oszalały wojownik wbił w bok jej szyi, sprawiając, że kotka zaczęła syczeć. Nie mógł na to patrzeć! Wyskoczył, zwinnie przeskakując nad gąszczem pokrzyw i przejechał pazurami po barku Perkoza. Z pyska rozjuszonego nie wyszło ani jedno, nawet ciche warknięcie. Ból i spływająca po jego ciele krew zdawały się nie robić na nim żadnego wrażenia.
Szarpał głową, trzymając się nadal uścisk na Lisówce, jak gdyby próbował złamać kark zwierzynie. W końcu oderwał się od zwiadowczyni, a jego zainteresowanie przeniosło się na podgryzającego go wojownika, który napuszył ogon. Czarny uderzył go łapą, jednak nie spodziewał się, że zostanie przyduszony do ziemi. Wił się pod uściskiem, ale pazury Perkoza tylko wbijały się głębiej, sprawiając przyszłemu zwiadowcy kłujący i gryzący ból. Rozrywał bardziej brzegi jego rany, przygotowując się do ugryzienia.
Szylkretka podniosła się z ziemi i wraz z Maczkiem u boku zepchnęła rudego z Gęgawy. Czarny zaczął ciężko dyszeć, lecz zanim zdążył podziękować trójka zbiła się w kulę, z której jedynie jak dym wypływała lub wylatywała krew i powyrywana sierść. Czarny zamarł, czując płynące strugi krwi z jego ran. Próbował dołączyć do walki, jednak w szybko zbijającej się gęstwinie warkotów i wrzasków to nie był najlepszy pomysł.
Po kilku długich minutach rudy, obezwładniony wojownik leżał na ziemi, przyciśnięty przez Lisówkę. Była poraniona na całym ciele i wyczerpana, jednak pomimo ciężkiego dyszenia trzymała kark kocura z całą siłą, jaka w niej została. Jucha kapała na plecy Perkoza, który nie miał wystarczająco siły, by się podnieść, a tylko jego oczy, przerażone i wściekłe zarazem upewniały patrol w przekonaniu, że należy zachować ostrożność.
Maczek nadal trzymała w pysku oderwany kawałek skóry i futra, który rzuciła na ziemię obok. Zakaszlała ciężko, wypluwając czerwone krople. Wszyscy wyglądali na równie zlęknionych.
— M-musiał również być ofiarą Cyprysu — powiedział Gęgawa, nadal przyjmując do siebie co się stało. Wbijał wzrok w Perkoza, który zdawał się być teraz całkiem nieobecny myślami.
— Musimy go zaprowadzić do obozu — wymruczała cicho Maczek. — Do rowu — dodała, ponownie kaszląc.
***
Bryza ściskał Gęgawę tak mocno, że wojownik nie mógł prawie oddychać. Jakby się przeraźliwie bał, że jego ukochane rodzeństwo ponownie ponownie pod zęby zarażonych, gdy tylko go puści. Jego zwykle wesoło brykające ciało drżało w przerażeniu. Świergot również była blisko, stała prosto i w bezruchu. Mimo, że czarny nie patrzył jej w pysk wiedział, jaki był jego wyraz – zmartwiony i zszokowany, czekający w niepokoju na słowa ich przywódcy.
Gęgawa również się nie poruszał. Trudno było odgadnąć ile myśli w tej chwili biegło między fałdami jego mózgu, ile obrazów przelatywało mu w tej chwili przed parą nie mrugających brązowych ślepi, jaki lęk skurczał i rozkurczał jego prędko bijące małe serce. Gęgawa wpatrywał się tępo przed siebie. Jedynie szybkie unoszenie się klatki piersiowej zdradzało, że żyje. Krew z jego ran zaschnęła, tworząc na futrze miedziane smugi.
— Owocowy Lesie… — Zachrypnięty głos poniósł się po obozie, wzbudzając zainteresowanie wszystkich kotów, jakie się po nim snuły. Każda zmęczona głowa podniosła się i odwróciła w stronę Komara. Miał śmiertelnie poważny wyraz pyska. Każdy najcichszy szept ucichł, ale kocur urwał. Wodził przez chwilę wzrokiem po zgromadzonym klanie i zamknął na moment oczy. — Każdy z was zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, której nie muszę przytaczać. Wiem, że to, co ostatnio się stało potrzebuje być rozwiązane, by zapewnić wszystkim bezpieczeństwo. Wraz z Fretką i Agrestem podjęliśmy decyzję.
Koty wbijały żądne wiedzy spojrzenia w siedzącego na wysokiej gałęzi lidera. Wątła nadzieja na możliwość wyleczenia rannych nadal w nich płonęła. Jak ognik wypalającej się świecy.
— Wszystkie koty, które zostały pogryzione zostaną humanitarnie zabite, by zapobiec dalszej ekspansji zarazy.
Wszystkie oczy w obozie momentalnie się rozszerzyły, przestraszone. Wojownicy na chwilę całkiem zamarli. Ciszę przerwały niczym brzęk roztrzaskującego się szkła wrzaski. Nawet Gęgawa, który nie pokazywał tego co czuje jęknął, wbijając w ziemię pazury. Wokół niemrawych rannych zebrało się biegiem koło kotów, łącznie ze Świergotem, która natychmiast rzuciła się w stronę grupy. Krzyki wszystkich zlały się w jeden głos, tworzący symfonię rozpaczy i sprzeciwu.
— Nie, nie pozwolę na to! — miauczała Lisówka, ze źrenicami zajmującymi niemal całe oczy. Patrzyła z przerażeniem na przyciśniętego przez wojowników do ziemi oszalałego partnera i swoje własne łapy. Ten, który zawsze wpatrywał się w nią z miłością, teraz jedynie obarczał ją ciężarem swego gniewu. Do kotki dołączyło wielu innych. Gęgawa rozglądał się po wszystkich kotach w obozie, które na językach miały wykrzykiwane słowa sprzeciwu. Słowa Komara były przerażające… ale czy była inna możliwość? Medycy zgodnie powiedzieli, że nie ma na to żadnego lekarstwa, pomyślał Gęgawa, nagle zdając sobie sprawę, że i Bryza zniknął w rozszalałym tłumie. Zaczął się panicznie rozglądać, mając nadzieję, że kocur nie robi w tej chwili niczego głupiego, ale szybko zrozumiał, że to było bezsensowne. W tej chmarze pędzącego, wrzeszczącego chaosu ani znalezienie go nie było możliwe, ani zapobiegnięcie głupiemu pomysłowi, jeśli się pojawi w jego głowie. Widział, jak zastępcy próbują uspokoić tłum, jednak bez większego skutku. Wszyscy odrzucali śmierć bliskich, nawet jeżeli mieli się stać (albo już się stali) agresywnymi stworzeniami, które dłużej nie poznają nawet swych partnerów i dzieci.
— Jestem świadomy, że to kontrowersyjne działanie — odezwał się ponownie z topoli Komar, sprawiając, że głosy nieco ucichły — a rodzinom chorych przesyłam najszczersze wyrazy współczucia. Jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, jak ta sytuacja jest poważna. Zostanie to zrobione w najbardziej humanitarny sposób, jaki tylko jest możliwy.
Gęgawa spojrzał w stronę zgorzkniałych wojowników, którzy zamiast z gniewem patrzyli już w stronę Komara z rozpaczą i prośbami o litość. Gęgawa stał obok, nie zajmując żadnej ze stron. To było na niego za dużo…
***
— Że… ja? — zapytał, niedowierzając, skanując od góry do dołu ciało Komara. Chyba się przesłyszał... Niemożliwe…
— Potrzebujemy więcej wojowników. Dla względów bezpieczeństwa i by być pewnym, że uda nam się pokonać tą chorobę jak najszybciej.
Mówił to w sposób, jakby był medykiem mówiącym o epidemii białego kaszlu. Nie jak o tym, co naprawdę mu proponował. Ścisnęło go w gardle na uderzenie serca.
To służba dla Owocowego Lasu.
— Dobrze — odparł Gęgawa, świdrując wzrokiem przywódcę, który skinął mu głową. Jego głos nie zdradzał narastającego w nim niepokoju. Nie czuł, że to dobra decyzja. A tym bardziej nie miał dobrych przeczuć.
***
Przed nim przemknął Szpak, krzątający się i sprawdzający ilość zebranych. Gęgawa wpatrywał się w ziemię, pozwalając by mroźny wiatr rozwiewał jego sierść delikatnymi podmuchami. Uspokoił się, oswajając powoli z myślą o swoim zadaniu. Jego ciało musnął przechodzący obok Borsuk, który prędko przeprosił Żbika, któremu nadepnął na ogon. Dalej od kocurów siedziała Witka, z garścią bliżej niezidentyfikowanych przedmiotów pod łapami. Wodziła wzrokiem po nocnym niebie, podrygując co jakiś czas końcówką łaciatego ogona. Gęgawa widział, jak kotka próbowała ukryć swój strach, ale nic nie powiedział. Komar natomiast stał najbliżej dziur, z których nie dobiegały żadne dźwięki. Jego ciężkie spojrzenie zatrzymało się na najmłodszym ze zgromadzonych, sprawiając, że po plecach Gęgawy przebiegły ciarki.
— Witka przygotowała dla nas zioła na eutanazję — mruknął Komar, odrywając wzrok od czarnego. — To najbezpieczniejszy sposób.
— Jak zamierzamy im to podać? — zapytał Żbik, przechylając łeb.
— Wcisnąć w pyski. Czekanie na to, aż zjedzą je dobrowolnie byłoby bezsensowne.
— I tak odmawiają jedzenia — dodała szeptem Witka.
Gęgawa spojrzał w stronę rowów. Czuł, że zaraz zaczną wrzeć jak gotująca się woda, oczami wyobraźni obserwował już łapy chorych kurczowo wbijające pazury w twardą ziemię, byle się wydostać, byle ugryźć, byle zabić. Zacisnął zęby. Zatapianie się w czarnych scenariuszach nigdy nie było niczym dobrym…
— Szpaku, zacznij — rozkazał Komar, na co niebieski mu tylko przytaknął, podchodząc w ciszy do pierwszej z dziur - tej z chorymi w zaawansowanym stadium. Wraz z pomocą Żbika wytargał na powierzchnię najeżonego kota o rzadkim, powyrywanym futrze. Gęgawa momentalnie rozpoznał w nim Lulka, ale istota, która leżała przyciśnięta do ziemi lisią odległość od niego wyglądała na cień kocura, którego znał. Gdzie ten atut, pewność siebie? Z jego pyska kapała gęsta ślina, mieszając się z resztkami krwi na jego jasnym podbródku. Nie poznawał towarzyszy, z którymi wyszedł na setkę patroli, z którymi się śmiał, dzielił języki. Nie wyglądał nawet, jakby dłużej pamiętał… mowę.
Szpak o mały włos uniknął ugryzienia i przycisnął wraz ze Żbikiem głowę kocura do ziemi. Przyszły zwiadowca stał w gotowości, by w razie czego wkroczyć do walki. Patrzył na czekoladowego chłodno, bez sentymentów. Stał się zagrożeniem, dlatego czarny nie podniósł nawet brwi, gdy to kipiące z agresji ciało bezwolnie opadło po podaniu jagód. Żbik jedynie przepchnął je na bok, by zrobić miejsce dla następnych.
Identycznie postąpiono z Bzem – kocur jednak przyjął na swe barki śmierć... łagodnie. Nie stawiał żadnych oporów. To nie było trudne, by sprawić, że przełknie momentalnie jagody śmierci.
— Będziesz tu stał, jakby cię tu nie było? — mruknął Żbik w stronę czarnego, który zamrugał, jakby wyciągnięty ze snu. Przyjął jednak z powrotem kamienny wyraz twarzy.
— Przepraszam. — Gęgawa podszedł do kocurów i zaczął odciągać martwe już ciało Bza obok Lulka. Stanął bliżej dziur i zajrzał do nich. Dziesięcioro oczu spojrzało się w jego stronę. Niektórzy próbowali syczeć i odciągać siebie od nieuniknionego, inni stali sparaliżowani strachem. Szpak również wpatrywał się w zacienioną wyrwę. Z pogardą.
Prędko pochwycił w szczęki za kark Żurawinę, który pomimo, że był przytomny nie potrafił się oprzeć jego uściskowi. Był zbyt słaby na jakąkolwiek obronę. Gdy jego wątłe ciało zostało wywleczone na powierzchnię otworzył szerzej powieki w przerażeniu.
— Błagam, ja — wycharczał, zanim ciemne, błyszczące jagody utkały mu w gardle, wepchnięte przez Borsuka. Nie pozwolili, by trutka zaczęła działać. Żurawina dławił się, patrząc na resztę kotów z paniką i błaganiem o pomoc. Głośno starał się łapczywie pochwycić choćby odrobinę powietrza, ale zamiast tego wydawał z siebie płaczliwe odgłosy. Czarny nie mógł tego znieść. Wcisnął twarz zaskoczonego starszego w ziemię, przyduszając. Czekoladowy jeszcze chwilę wydawał z siebie niezrozumiały, przygłuszony bełkot, jednak szybko zupełnie zamilkł. Ponownie najgłośniejszą pieśnią była ta grana przez wiatr.
Na osty i ciernie, co ja robię? — pomyślał Gęgawa, odsuwając się od zabitego. Zdawało mu się, że nadal słyszy ten desperacki głos starszego kocura. Odwiedzał jako uczeń jego legowisko, pozostawiając świeży posiłek… Co się z nim działo? Właśnie zabił… dobił… Pokręcił głową. Powinien się od tego odciąć. I tak nie cofnie już wiecznego bezwładu Żurawiny.
Lisówka i Maczek patrzyły na niego jak na zdrajcę. Próbowały coś do niego powiedzieć, albo prosić o życie albo obrzucać przekleństwami, ale Gęgawa tylko stał prosto, niezłamany. Wierzył, że to wszystko jest słuszne. Musiało być. Wkrótce i tak kotki dołączyły do swoich współklanowiczów na formującym się stosie.
Rudy kocur stawiał opór, ale Gęgawa wiedział, że już dwie kotki przez niego skończyły zainfekowane. Nie czuł się winny, gdy patrzył, jak teraz czerwone owoce w kilka chwil pozbawiają go życia. Cicho westchnął, odkładając truchło Perkoza jak najdalej od tych należących do Maczka i Lisówki. To było jedyne, na co było go stać dla tej dwójki. W dole pozostała dwójka kocurów, ostatnich. Komarnica wodził wzrokiem szaleńca po tych, którzy mieli się go pozbyć. Wcale nie wyglądał, jakby to wścieklizna była powodem tej wściekłości.
— Jak ty śmiesz własnemu bratu wbijać szpony w plecy! — wypalił w stronę Witki, której uszy schowały się w futrze, tak wywinięte ze stresu do tyłu. Borsuk starał się go wyciągnąć z dziury, jednak czarny się mu wyślizgnął, nie pozwalając sobie przerwać. — Nie wstyd ci? Tak biernie się przyglądać, gdy ginę? Twoją trucizną, jak byle szczur?!
Witka próbowała nie odwrócić wzroku, jednak wbiła go we własne łapy. Komarnica prychnął, zawiedziony. Przeniósł się na szarego kocura o białym pysku i momentalnie coś się w nim zmieniło.
— Ojcze… — Wzrok, który skierował w stronę Komara nawet Gęgawie sprawił dreszcze. Ten błagalny wyraz, szukający gdzieś w liderze Owocowego Lasu łaski, na wpół złamany głos, jakby mógł zacząć płakać w każdej chwili. Jak wygłodniałe kocię, proszące o choć jedną kroplę mleka. Kontrastujące z sykami skierowanymi przed chwilą w stronę siostry. — Jestem z twojej krwi. Nie możesz mnie zabić, prawda? Prawda? — Panikował. — Nie jestem żadnym psycholem, przysięgam! Zrobię wszystko, by to udowodnić. Jestem zdrowy! Ja…
Komar nie zdawał się być jakkolwiek wzruszony. Gęgawa, czując że to jego moment, złapał za skórę łaciatego kocura i jak wszyscy inni wyciągnął na powierzchnię. Nie spodziewał się jednak, że ten się mu wyrwie, zostawiając na pysku ślad pazurów. Wszyscy momentalnie ustawili się w kole wokół niego, a zarażony przyjął bojową postawę, sycząc.
— I ty też?! — zawarczał gardłowo, przebijając jak kłami duszę Gęgawy wzrokiem. Ponownie zamienił się w czysty gniew. — Kto cię nauczył tego wszystkiego? Kto cię bronił, gdy sam byłeś małym kocięciem? Kto sprawił, że tu teraz jesteś? — Niespodziewanie rzucił się w stronę byłego ucznia, który pisnął, gwałtownie próbując się mu wyrwać. Łapami odsuwał jego zęby jak najdalej od siebie, z widocznym przerażeniem w oku. — Ja! Ja to zrobiłem!
Szpak wgryzł się w jego szyję, zrzucając Komarnicę z czarnego. Ten jednak był zwinniejszy. Wyszarpał się od starszego wojownika i przemknął, niemal złapany przez Borsuka. Nim się obejrzeli kocur rzucił się do ucieczki, przemykając między drzewami i znikając w odmętach ich cieni. Wszyscy na moment zastygli w szoku.
— Musimy go złapać — wymamrotał w końcu Żbik, gdy się ocknął.
— Gdziekolwiek jest, musi być już daleko — odpowiedział Szpak. — Ale to i tak najlepszy moment, gdy zapach jest świeży…
— Deszcz — wymruczał Gęgawa, wpatrując się w chmury, które już od jakiegoś czasu zasnuwały nocne niebo.
— Deszcz? — zapytał Borsuk, wyglądający na zdezorientowanego.
— Jeszcze chwila, a zacznie padać. Nim ktokolwiek go znajdzie każdy trop zostanie zmyty.
— Na osty i ciernie… — Szpak cicho przeklnął pod nosem.
Sadza jako jedyny ostał się ze wszystkich chorych. Komar skierował wzrok w jego stronę. Ostatni do zabicia, by Owocowy Las był już wolny.
— Wyciągnijcie go — zlecił, a Żbik natychmiast porwał się, by wyjąć szylkreta z nory.
Zgodnie z przewidywaniami Gęgawy, pierwsze krople zaczęły spadać na ziemię. Przez chwilę dwójka patrzyła na siebie w ciszy, jakiej nikt nie miał czelności przerwać.
— Wasza praca jest już skończona. Zostawcie nas samych.
Te słowa zaskoczyły czarnego, ale nic nie powiedział, podobnie jak cała reszta wojowników. Nie kwestionowali jednak rozkazów przywódcy. Przytaknęli niebieskiemu i wszyscy zaczęli odchodzić do własnych legowisk. Gęgawa jednak obejrzał się. Jedyne co zobaczył, to szary ogon zatapiający się w bezkresną czerń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz