Leżał. Łapa za łapą, niemal bez udziału woli dotarł w to miejsce. Nie patrzył, dokąd idzie. Byle dalej. Byle głębiej w samotność.
Brązowe oczy tępo patrzyły przed siebie, pustym wzrokiem. Umrzeć. Zapaść się w nicość, oderwać od absolutnej pustki.
Niewiele rozmyślał. Zaledwie jedną myśl poświęcił Wróblowemu Śpiewowi, która nadużyła jego zaufania, jedną Cętkowanemu Liściowi, którą skrzywdził. Jedno uderzenie serca dziwnej medyczce, Turkawiemu Skrzydłu i jedno butnej Sroczce. Przez czas krótszy niż mrugnięcie myślał o awanturze, Spopielonej Paproci, Iglastym Krzewie, Błotnistym Pysku.
Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Nie miał już nikogo.
I wtedy, gdy jego umysł pogrążał się w mroku, przypomniał sobie truchło Płonącego Grzbietu. Swój gniew, gdy zaatakowano jego klan. Przypomniał sobie wykrzywioną w triumfalnym uśmiechu mordę Lisa.
Nie wiedział, ile czasu tak spędził. Nie miało to żadnego znaczenia. Jak wszystko po śmierci Borsuka. Ale myśl o Lisiej Gwieździe stawała się coraz wyraźniejsza. Bardziej nagląca. Boleśniejsza. W jego myślach pojawił się nowy, kuszący głos: ,,To wszystko jego wina”.
Ziarno powoli kiełkowało. Obezwładniająca rozpacz zmieniała formę, krystalizowała się. Powstawał gniew. I chęć zemsty.
W brązowych oczach zapłonął ogień. Być może była w nim iskra szaleństwa, kto wie…
Wilcze Serce wstał, walcząc z zawrotami głowy. Musiał coś zjeść. Żeby mieć siłę. Żeby zabić Lisią Gwiazdę.
<Yay, to moje pięćdziesiąte opko na tym blogu! Świętujmy :')>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz