BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

po wygranej bitwie z wrogą grupą włóczęgów, wszyscy wojownicy świętują. Klan Nocy zyskał nowy, atrakcyjny kawałek terenu, a także wziął na jeńców dwie kotki - Wężynę, która niedługo później urodziła piątkę kociąt, Zorzę, a także Świteziankową Łapę - domniemaną ofiarę samotników.
W czasie, gdy Wężyna i jej piątka szkrabów pustoszy żłobek, a Zorza czeka na swój wyrok uwięziona na jednej z małych wysepek, Spieniona Gwiazda zarządza rozpoczęcie eksplorowania nowo podbitych terenów, z zamiarem odkrycia ich wszystkich, nawet tych najgroźniejszych, tajemnic.

W Klanie Wilka

Klan Wilka przechodzi przez burzliwy okres. Po niespodziewanej śmierci Sosnowej Gwiazdy i Jadowitej Żmii, na przywódcę wybrany został Nikły Brzask, wyznaczony łapą samych przodków. Wprowadził zasadę na mocy której mistrzowie otrzymali zdanie w podejmowaniu ważnych klanowych decyzji, a także ukarał dwie kotki za przyniesienie wstydu na zgromadzeniu. Prędko okazało się, że wilczaki napotkał jeszcze jeden problem – w legowisku starszych wybuchła epidemia łzawego kaszlu, pociągająca do grobu wszystkich jego lokatorów oraz Zabielone Spojrzenie, wojowniczkę, która w ramach kary się nimi zajmowała. Nową kapłanką w kulcie po awansie Makowego Nowiu została Zalotna Krasopani, lecz to nie koniec zmian. Jeden z patrolów odnalazł zaginioną Głupią Łapę, niedoszłą ofiarę zmarłej liderki i Żmii, co jednak dla większości klanu pozostaje tajemnicą. Do czasu podjęcia ostatecznej decyzji uczennica przebywa w kolczastym krzewie, pilnowana przez ciernie i Sowi Zmierzch.

W Owocowym Lesie

Społecznością wstrząsnęła nagła i drastyczna śmierć Morelki. Jak donosi Figa – świadek wypadku, świeżo mianowanemu zwiadowcy odebrały życie ogromne, metalowe szczęki. W związku z tragedią Sówka zaleciła szczególną ostrożność na terenie całego klanu i zgłaszanie każdej ze śmiercionośnych szczęki do niej.
Niedługo później patrol składający się z Rokitnika, Skałki, Figi, Miodka oraz Wiciokrzewa natknął się na mrożący krew w żyłach widok. Ciało Kamyczka leżało tuż przy Drodze Grzmotu, jednak to głównie jego stan zwracał na siebie największą uwagę. Zmarły został pozbawiony oczu i przyozdobiony kwiatami – niczym dzieło najbardziej psychopatycznego mordercy. Na miejscu nie znaleziono śladów szarpaniny, dostrzeżono natomiast strużkę wymiocin spływającą po pysku kocura. Co jednak najbardziej przerażające – sprawca zdarzenia w drastyczny sposób upodobnił wygląd truchła do mrówki. Szok i niedowierzanie jedynie pogłębił fakt, że nieboszczyk pachniał… niedawno zmarłą Traszką. Sówka nakazała dokładne przeszukanie miejsca pochówku starszej, aby zbadać sprawę. Wprowadziła także nowe procedury bezpieczeństwa: od teraz wychodzenie poza obóz dozwolone jest tylko we dwoje, a w przypadku uczniów i ról niewalczących – we troje. Zalecana jest również wzmożona ostrożność przy terenach samotniczych. Zachowanie przywódczyni na pierwszy rzut oka nie uległo zmianie, jednak spostrzegawczy mogą zauważyć, że jej znany uśmiech zaczął ostatnio wyglądać bardzo niewyraźnie.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Znajdki w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Znajdki w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 3 sierpnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

30 czerwca 2025

Od Bożodrzewnego Kaprysu

Kaszel wstrząsnął ciałem Bożodrzew. Przystanęła, łapiąc powietrze w obolałe płuca. Chrząknęła i potrząsnęła łbem. Co się z nią działo?
– Długo ci nie przechodzi. – Zielone Wzgórze zlustrowała ją zmartwionym spojrzeniem. Wojowniczka parsknęła, przewracając oczami.
– Jakbym się martwiła jakimś kaszlem – prychnęła, starając się nie przypominać sobie o kaszlu, który niemal zabił ją wiele księżyców temu. Czułaby, gdyby działo się coś naprawdę złego. Być może na starość po prostu dopadły ją powracające duszności? Machnęła ogonem ku partnerce. – Chodźmy bliżej Złotych Kłosów – mruknęła, ocierając ogon o bok drugiej kotki. Zielone Wzgórze zamruczała cicho.
– Złotych Kłosów? – zapytała, przekrzywiając głowę. – Zwykle chodzimy polować bliżej Sowiego Strażnika.
Bożodrzewny Kaprys strzepnęła uszami.
– Każdemu przyda się zmiana – rzuciła. Odgłos kroków Zielonego Wzgórza ustał. Bożodrzew podwróciła głowę w stronę partnerki. – Wszystko w porządku? Jeśli nie chcesz iść polować przy Złotych Kłosach, możemy iść gdzie indziej. Słyszałam, że Mroźny Wicher widział tam mnóstwo myszy, dlatego zaproponowałam. Poza tym pomyślałam, że możesz chcieć zobaczyć się z Taniec.
Cień niepewności przemknął przez pysk Zielonego Wzgórza.
– O nie, to nie problem, po prostu… Chyba nie chcę się z nią dzisiaj widzieć – wymruczała, ważąc każde słowo. Szybko podniosła głowę, a na jej pysku ponownie zalśnił radosny uśmiech. – Poza tym, to miał być nasz dzień! Nie uciekniesz ode mnie tak łatwo. – Mrugnęła okiem, a Bożodrzew poczuła, jak gorąco wkrada się pod jej futro. Wymamrotała coś niewyraźnego w odpowiedzi. Zielone Wzgórze zaśmiała się cicho i wyszła na prowadzenie. Przez chwilę szły w ciszy, a ich krokom akompaniował jedynie szczebiot ptaków.
Coś jednak nie dawało spokoju Bożodrzewnemu Kaprysowi.
– Nie byłyście kiedyś przyjaciółkami?
Zielone Wzgórze przystanęła. Przez chwilę milczała, wpatrując się w rozciągającą się przed nią równinę. Bożodrzew zrobiła krok w jej stronę, jednak zatrzymała się. Czy powiedziała coś złego? Myślała, że kotce będzie zależeć na odnowieniu znajomości z Taniec. Kto miał podołać takiemu zadaniu, jeśli nie ona? Przecież wszyscy ją kochali.
Kotka odwróciła głowę w kierunku partnerki. Uśmiechała się, jednak nie biła od niej radość, do której Bożodrzewny Kaprys była tak przyzwyczajona. Zielone Wzgórze uśmiechała się smutno. Z żalem. Z tęsknotą. Z emocjami, których Bożodrzew nie potrafiła nazwać.
– Kiedyś tak.
Niewypowiedziane słowa wisiały w powietrzu.

Od Dzwonkowego Świstu CD. Skowroniego Odłamku

Spojrzał na niego z ciekawością, posyłając mu jednocześnie lekki uśmiech. Kątem oka dostrzegł pozostawione na ziemi opatrunki, a następnie zabandażowaną łapę swego brata. Nieco zmarszczył brwi, ale widocznie skoro dał radę samemu się opatrzyć, to nie mogło być nic groźnego, prawda? Wszedł do środka, a do jego nozdrzy dostał się specyficzny, a zarazem tak znajomy zapach mieszaniny różnych ziół.
— Co się stało? — zapytał, siadając obok niego. W jego głosie dało się wyczuć lekką nutę zaniepokojenia.
Brat rudego jedynie cicho prychnął w odpowiedzi, jakby nie było to nic ważnego.
— Nic poważnego. Sam dobrze wiesz, jak to jest o tej porze. Te małe pszczoły potrafią być bardziej zawzięte niż niejeden kot z klanu — mruknął z lekką irytacją, poprawiając opatrunek.
Dzwonkowy Świst roześmiał się cicho, mimo nieco napiętej miny, która widniała na pysku jego brata. Westchnął cicho, patrząc na liliowego, który uparcie trzymał łapę jak najbliżej siebie, jakby próbował ukryć nie tylko ranę, ale i to, że w ogóle ją odniósł. To było dla niego dość typowe. Bywał czasem niemal samowystarczalny, jakby przyjęcie jakiejkolwiek pomocy było dla niego oznaką słabości. Choć wojownik sam wiedział, że w tej sytuacji, on zachowałby się podobnie i ukryłby wszystko za swoim szerokim uśmiechem.
— Cieszę się, że tego nie zlekceważyłeś. Wiesz co by się działo, gdybyś na to zmarł? Byłbyś pierwszym kotem, który przeszedłby do historii klanu z tak spektakularnym końcem — rzucił, tym razem śmiejąc się już głośno, nie kryjąc swojego rozbawienia. Po chwili jednak spoważniał i spojrzał bratu w oczy. — Ale na poważnie... Wszystko w porządku?
Tamten jedynie przewrócił oczami, nie mogąc powstrzymać jednak tego jak jego kąciki pyska wędrują ku górze.
— Tak, dziękuje za troskę, Dzwonku — odparł cicho.
Kocur spędził jeszcze chwile w towarzystwie Skowronka, a następnie pożegnał się ze względu na zbliżający się patrol. Wychodząc z legowiska, rudy zatrzymał się jeszcze w przejściu, rzucając ostatnie spojrzenie w stronę brata. Skowroni Odłamek zdążył już zająć się układaniem ziół. Uśmiechnął się pod nosem i bez słowa wyszedł na zewnątrz. Słońce przebijało swe promienie przez liście krzewów, dając tym przyjemne ciepło, które czuł na swoim miękkim futrze. Starał się skupić na obowiązkach i nadchodzącym patrolu, lecz w głowie wciąż miał obraz zmartwionej miny swego brata.

***
Ekscytacja mieszała się z lekkim niepokojem na wieść o tym, że jego mama została wybrana na zastępcę klanu. Po ostatnich niezbyt przyjemnych zdarzeniach martwił się o nią. Nie chciał jej stracić. Wiedział, że kiedyś starość i choroba mu ją odbiorą, ale póki trzymała się dobrze, a nawet bardzo dobrze na swój obecny wiek, nie zamierzał, aby cokolwiek innego ją odebrało — ani walka, ani żadne intrygi.
Obserwował ją teraz, jak z godnością przyjmowała nowe obowiązki, jakby noszenie tej całej nowej odpowiedzialności na swych barkach było dla niej czymś wręcz naturalnym.
Przeciągnął się nieco w swoim legowisku, przygotowując się powoli do porannego polowania. Uśmiech nie schodził z jego pyska, ale był w nim zawarty ukryty, delikatny smutek. Mimo tej dumy nie potrafił pozbyć się uczucia, że coś się właśnie zmienia. Nie wiedział tylko w którą stronę, czy pozytywną, czy jednak negatywną.
Westchnął, kierując swe kroki ku wyjściu. Gdy tylko jego głowa wyjrzała ze środka, dostrzegł w oddali Skowronka. Bez większego namysłu podbiegł do niego. Nie miał żadnej, z góry zaplanowanego powodu. Po prostu czuł, że musi podzielić się z kimś swoimi odczuciami co do tego wszystkiego.
— Hej! — Przywitał się, stając kocurowi niemal przed jego przednimi łapami. Ostatnio rzadziej ze sobą rozmawiali ze względu na swoje obowiązki. On wojowniczymi, a jego brat niemal prawie całe dnie spędzał w legowisku medyków. W głębi serca brakowało mu tych beztroskich, kocięcych czasów, gdzie cieszyli się wolnością bez żadnych zobowiązań. — Masz chwilę, by porozmawiać?


<Skowronku?>

Od Świegotka do Zmierzchnicowej Łapy

Czas mijał, dni stawały się coraz dłuższe, a młode kociaki czuły się znacznie swobodniej i śmielej. Z początku obezwładniająca ilość nowych zapachów, z każdym kolejnym wschodem słońca zdawała się w pewien sposób porządkować i układać w spójną całość. Intensywna, czasem wręcz gryząca woń ziół stała się stałym elementem ich nowego życia, a także wskazywała, gdzie znajduje się legowisko medyków, kotów odpowiedzialnych za ich zdrowie. Świergotek zaczynał też rozumieć, że im więcej zapasów, tym większy dobrobyt panuje w klanie. Cokolwiek to znaczy.
Nie wszystkie bowiem czynności czy tradycje były na ten moment zrozumiałe dla jego małego móżdżku, jednak kocur nie przejmował się tym zupełnie. Jednakowy rytm dnia całkowicie mu odpowiadał, a z czasem nauczył się on również dzielić szczęście klanu z udanego polowania, czy także lenistwo w upalne dni, kiedy to dzielili języki. Tak jak i teraz, gdy królowa czyściła Płomykówkę, a reszta rodzeństwa niemrawo o czymś rozmawiała, z wpół przymkniętymi powiekami. Drzemlik wydawał się drzemać, choć Świergotek doskonale wiedział, że są to jedynie pozory, na co wskazywały czujne uszy, obracające się w poszukiwaniu nowych opowieści. Oboje niezwykle chętnie chłonęli słowa innych kotów, a także zaczynali pojmować, że ich bliscy nie ograniczają się zaledwie do kilku kotów, a do całego klanu. Tej niecodziennej społeczności, którą koty zbudowały wspólnie, pośród krętych korytarzy jaskiń.
Z czasem jednak Świergotkowi przestały wystarczać przypowieści, legendy i tradycje. Jego ciekawość domagała się większej ofiary. Jego zdrowe łapki aż świerzbiły, żeby gdzieś wyjść, a organizm prosił o odrobinę promieni słonecznych. Chciał móc biegać, ćwiczyć, zwiedzać i przekonać się o wszystkim, co tylko skrywał ten nowy świat. Chociaż opowieści starszych co i rusz wspominały o czyhających na niego niebezpieczeństwach, to w oczach rudzielca były one jedynie straszakiem dla kociąt. A on już przecież nie był taki mały!
Świergotek pamiętał, jak nie tak dawno temu dostali oni pozwolenie na uczestniczenie w mianowaniu nowego ucznia. Cała jaskinia wypełniła się kotami, zapachami oraz dźwiękami, odbijającymi się od każdej napotkanej ściany i powracającymi do nich w nieco stłumionej wersji. Pośród tego wszystkiego nowy uczeń wydawał się niewielki niczym pchła, nieśmiało wychodząc do przodu i niemal trzęsąc się na swoich nie w pełni wyrośniętych łapach. Świergotek był pewien, że byłby z niego równie dobry uczeń, co z tej kotki i wewnętrznie czuł niemal zazdrość, choć bliżej było temu do rozczarowania, że wciąż nie może uczestniczyć w treningach. On i jego rodzeństwo byli jedynymi młodymi w klanie.
Świergotek niemrawo pacnął kulkę mchu, odwracając się w kierunku swoich braci i siostry. Rozmowa już jakiś czas temu ucichła i większość jego rodzeństwa faktycznie zdawała się zapaść w drzemkę. Było zbyt gorąco na zabawę i nawet Świergotek powoli oddawał się w objęcia snu, gdy jego uszy drgnęły, wyłapując dźwięk łap. Koty wracały z polowania o różnych porach, więc trudno było je przewidzieć, ale na ogół któryś z nich kierował się prosto do żłobka, jak teraz. Rude kocię zaczęło węszyć, próbując zgadnąć przybysza po zapachu lub chodzie, ale tym razem przegrał w swoją własną grę, gdyż niepewny krok nie kojarzył mu się z nikim. Na pewno nie był to Postrzępiony Mróz, która lubiła ostatnio do nich wpadać. Nagła ciekawość wypędziła sen z powiek kocura, a on odwrócił się w kierunku wejścia.
Dokładnie naprzeciwko niego stała wspomniana wcześniej uczennica, o pulchnej posturze, krótkich łapach i niecodziennym umaszczeniu. Słyszał jak inni plotkują o jej niespotykanej łacie na pysku i co takiego mogła ona znaczyć, ale dla niego była takim samym kotem, jak wszyscy inni. Każdy przecież wyglądał trochę inaczej od reszty, prawda? Nawet jego rude rodzeństwo posiadało pewne różnice, nie mówiąc już o zupełnie różnych zapachach.
— O, Ty jesteś Kukła? Czy tam… Zmierzchnicowa Łapa, albo coś takiego? — Spytał, wciąż do końca nie orientując się w zwyczajach odnośnie imion.
Większość jego rodzeństwa otrzymała od klanu nowe imię, ale Trójka postanowił zachować swoje i nikt nie miał w związku z tym pretensji. Ba, dumny braciszek uwielbiał szczycić się swoim imieniem oraz mówić o tym na lewo i prawo. Czemu jemu pozwolono na stare imię?
— Jesteś tu nowa, prawda? — Spytał, podbiegając do kotki i ucząc się jej zapachu, zupełnie niewzruszony zwierzyną, którą przyniosła. — My też jesteśmy tu nowi! Mie-, księżyc temu odebrali nas rodzicom i trafiliśmy do nowego domu, tak jak mówiła nam mama. Jest tu inaczej niż tam, gdzie byliśmy, ale wciąż jest super. No i wcześniej to my byliśmy najnowsi, teraz to Ty jesteś! — Wskazał na nią łapą, a jego ogon uniósł się lekko do góry w ekscytacji. — A Ty skąd się tutaj wzięłaś? Większość kotów jest przecież z tego klanu, a Ty pojawiłaś się znikąd.

(Zmierzchnicowa Łapo?)

Od Szczawiowej Łapy

*TW: samookaleczanie, atak paniki*

Był wstrząśnięty śmiercią swojego brata. Nie potrafił tego przetrawić. Patrzenie na jego zimne ciało sprawiało, że przechodziły przez niego ciarki. Czuwanie było dla niego specjalnie okrutne. Płakał całą noc, wtulając nos w futro Szczypiorkowej Łapy, modląc się do Klanu Gwiazdy, że jednak się obudzi. Nie wiedział co by zrobił, gdyby nie to, że Iskrząca Nadzieja tak wiele nauczyła go o przodkach żyjących na srebrnej skórze. Szeptał do ciała brata słowa, które może i jeszcze byłyby w stanie zaprowadzić tam jego duszę. Nikt inny nie mógł go tam poprowadzić, jedyna nadzieja była w nim. Podczas tej nocy został przy ciele sam, wszyscy inni już opuścili czuwanie. Wstał powoli i zdecydował się na spacer poza obozem. Na jego szczęście miał to już wypracowane, bo często potrzebował chwili dla siebie. Jednak dzisiaj było inaczej, nie chciał spaceru dla oczyszczenia myśli, wręcz przeciwnie. W głowie buzowało mu od złych myśli, jego łapy same rwały się do ucieczki, choć trzęsły się jak szalone. Szedł pomiędzy drzewami, czasem intencjonalnie ocierając się o krzaki, które mogły go zranić, aby mógł poczuć jakikolwiek ból, który przywróciłby mu poczucie życia. Był otępiony, nawet nie wiedział, gdzie jest. Zatrzymał się na polanie, chwiejąc się lekko. Spojrzał do góry, na niebo usłane gwiazdami.
— Dlaczego… Dlaczego on..? Dlaczego mi go zabraliście?! — wykrzyczał, w desperacji miotając ogonem o ziemię. — Powinien żyć, powinien teraz spać w legowisku uczniów, ze mną, z Dyniową Łapą, mógłby jeszcze tu być! Chciał być wojownikiem, miał tak wiele przed sobą…
Jego łapy odmówiły posłuszeństwa i runął na ziemię. Trząsł się chyba bardziej niż wtedy, gdy przeżywał swoją próbę w lesie. Położył swoją głowę na trawie, pomiędzy łapami, nie mając już siły na konfrontację z Klanem Gwiazdy.
— Czemu nie odpowiadacie… Czy naprawdę istniejecie, czy inne klany naprawdę w was wierzą i przemawiacie do nich..? — jego słowa nic nie dawały. Nie mógł nic zrobić, jedynie bezsilnie leżeć na trawie. Jego myśli odbiegały w różne strony. Chciał je zagłuszyć, wyrzucić, nie czuć już nic. Spojrzał w stronę krzewu, który miał kolce. W świetle księżyca wyglądał wręcz hipnotyzująco. Przypomniał sobie, jak sam znalazł kolec w swoim legowisku. Podniósł się, chwiejąc się z boku na bok i podszedł do niego, jakby nie widział nic innego. Wszystko oprócz tego jednego krzewu zniknęło, miał nadzieję na ukojenie, na cokolwiek, co pomogłoby mu poczuć ulgę od myśli, więc złapał zębami za gałąź, wyciągnął łapę do przodu, i…

***

— Szczawiowa Łapo, słuchasz mnie w ogóle? — spytała Iskrząca Nadzieja, na co kocur wzdrygnął się.
— Tak, tak… Przepraszam, ja po prostu… Chyba mam zły dzień, nie wyspałem się. — odpowiedział jedynie. Kotka skinęła, lecz nadal wyglądała na zmartwioną.
— Tak jak mówiłam, tą ranę powinna obejrzeć Cisowe Tchnienie. Jak to się w ogóle stało, skąd ją masz? — spytała, oglądając jego łapę. Od łokcia w dół rozciągała się dość pokaźna rana, przez którą czuł ból przy chodzeniu.
— Sam nie wiem. Musiałem jej nie zauważyć…
— Jakim cudem? Przecież jest świeża, musiała choć trochę boleć… — kocur zabrał od niej łapę, którą prześwietlała wręcz wzrokiem.
— Nic mi nie jest. Dostanę coś na ból i możemy trenować, nic wielkiego. — odpowiedział na jej zmartwienie i ruszył w stronę medyczki. Gdy ta natomiast zobaczyła ranę, sama była zdziwiona, ale zdecydowała się nie przeciągać kuracji. Pajęczyny lepiły się do jego futra kołtuniąc je, ale dobrze trzymały opatrunek. Podziękował jej za pomoc, po czym nie czekają na jej odpowiedź wyszedł z legowiska. Był gotowy na zakończenie swojego szkolenia, nie miał ochoty na zbyt długie czekanie.
— Możemy już iść? Nie chcę przebywać zbyt długo w obozie… — tak naprawdę miał ochotę zakopać się pod mchem w legowisku uczniów i opłakiwać Szczypiorkową Łapę, ale nie mógł. Musiał się wziąć w garść, w końcu ma szkolenie do zakończenia.
— Słuchaj, dzisiaj może jednak odpocznij. Tak będzie najlepiej, wiesz? A jutro, jak twoja łapa chwilę odpocznie, to zapolujemy. — uśmiechnęła się delikatnie, a zanim zdążył się sprzeciwić, polizała jego ucho i odeszła.

***

Po tylu księżycach pewnie zdążyłby zapomnieć o całej sytuacji ze swoim bratem, jednak gdy do obozu weszła Gąsiorkowy Trzepot z ciałem Pajęczynki, wspomnienia zalały go na nowo. Dlaczego cały czas musiały umierać kolejne i kolejne koty? Choć to nie było jeszcze najgorsze. Najgorsze było spojrzenie matki Pajęczynki na wojowniczkę trzymającą jej zmarłe dziecko w zębach. Srebrzysta Łuna w panice podbiegła niedowierzając w to, co widzi.
— Nie, błagam, wszystko tylko nie to! — płakała, lizała zaschnięte już rany, próbując obudzić córkę, jednak bezskutecznie. Nie wstawała. Nie mogła, nawet jeśli sam Szczawiowa Łapa tego pragnął. Wiedział doskonale, jak czuła się w tym momencie Srebrzysta Łuna. Nikła Gwiazda wyszedł z legowiska widząc piski i wycie karmicielki.
— Co tu się dzieje? — spytał, ale widząc ciało kotki zdążył już wywnioskować czemu jedna z jego wojowniczek łkała. Srebrzysta Łuna odwróciła się gwałtownie w jego stronę, gdy go usłyszała.
— Ty… To wszystko twoja wina! Gdyby nie ty, nadal by żyła! — splunęła w stronę lidera, który odsunął się od niej lekko.
— O czym ty mówisz?
— Gdyby nie ta cała tradycja, posyłanie bezbronnych kociąt na pastwę losu do lasu, nadal by żyła! Ktokolwiek wymyślił tak okrutne tortury powinien zostać karmą dla wron! — jej głos łamał się gdy przez łzy wyzywała lidera.
— Uspokój się, bo będę zmuszony zrobić to za ciebie. — syknął w jej stronę Nikła Gwiazda. Kotka jednak nadal spluwała w jego stronę obelgami.
— Nie, dobrze wiesz, że to twoja wina. Masz bezbronne kocię na sumieniu, jak się z tym czujesz, co?! — już miała zawalczyć czymś więcej niż słowami, jednak w końcu Sowi Zmierzch odsunął ją od lidera, aby temu zapobiec. Tej nocy skończyła w izolatce. Szczawiowa Łapa tak bardzo współczuł jej straty własnego dziecka. Jego łapy trzęsły się a oddech stawał się szybszy przypominając sobie o ciele Szczypiorkowej Łapy leżącym przed nim. Jak to się mogło stać? Dlaczego Klan Gwiazdy najpierw odbiera jemu brata, a potem niewinnej karmicielce dziecko? Wycofał się z miejsca, w którym leżało ciało Szczypiorkowej Łapy a teraz Pajęczynki. Przechodząc obok izolatki słyszał szlochy kotki, które łamały jego serce. Gdy wszedł do legowiska uczniów nerwowym krokiem skulił się w legowisku, próbując uspokoić swój oddech. Miał jedynie nadzieję, że Klan Gwiazdy istnieje i będzie czuwał nad Klanem Wilka, że zaprzestanie niepotrzebnym śmiercią.

[1002 słowa]

[przyznano 20%]

Od Kosaćcowej Grzywy

Tamten dzień był niezwykle duszny i gorący. Jedyny cień znajdował się w lesie iglastym, choć pod drzewami nie było lepiej. Najgorzej dla długowłosych kotów… takich jak Kosaćcowa Grzywa. Upał mu najbardziej doskwierał, tak samo jak marudzenie innych kotów; gdziekolwiek nie był, tam już latały sobie beztrosko jego długie, śnieżnobiałe kłaki. Nawet pewien jeden kocur mu rzekł, że: ,,Nie powinien spać w legowisku wojowników, bo zaraz każdy się udusi jego sierścią!”. Był to niejaki Topielcowy Lament, a bardziej Lament Marudy, jak określa go Kosaciec. Niszczyciel dobrej zabawy i pogromca uśmiechów kociaków. Nie dowierzał, że Miodowa Kora mógł mieć Topielca za ojca! Pewnie Cisówka go zdradzała, pomyślał, gdy spoglądał na niego. Brzydki i marudny; zrozumiałbym ją. Tego dnia Kosaciec chował się w cieniu, patrząc, jak Po-ziomek pokazuje mu techniki łowieckie w lesie. Zamiast mu pokazać, mówił mu, co nie tak; uczeń go nie zrozumiał, więc zaplątał się i runął na ziemię bezradny. Kosaciec tylko prychnął z zirytowaną miną, podszedł do niego z niechęcią i ustawił go poprawnie. 
Dziwił się, że Poziomkowi tak źle szło; w końcu Kosaciec naprawdę się starał! A może to upał go tak wykańczał? Być może, choć Kosaćcowa Grzywa był strasznie wymagającym mentorem. Pozwalał tylko na krótkie przerwy, po czym albo spędzali czas na pogadankach lub udoskonaleniu technik łowieckich, albo na walce i polowaniu. Mentor zaczął się zastanawiać od pewnego czasu, czemu futro Po-ziomka ma dwa kolory, zamiast jednego, skoro jest kocurem. Pytanie to jednak zostawi na później, gdy dojrzeje. Może mu się jeszcze zmieni…
Gdy skończyli, pozwolił uczniowi się zdrzemnąć, podczas gdy sam mentor ruszył do legowiska wojowników. Drogę zagrodził mu… Topielcowy Lament. Zaczął kaszleć, więc biały wojownik od razu odskoczył, zdziwiony.
- Co ty, już łzawy kaszel dostałeś? - zapytał ostrożnie, doszukując się jakichś innych symptomów. Pewnie od Zalotnej Krasopani, pomyślał.
- Nie, ty głupi… - zakaszlał w połowie zdania - Bachorze!
Kosaćcowa Grzywa jednak nie był na tyle głupi; siostra mu coś gadała lub podsłuchiwał od czasu do czasu. Przekrzywił głowę w zamyśleniu, wpatrując się swoimi ciemnymi, brązowymi oczami na złote, zirytowane tęczówki Topielca.
Uśmiechnął się tajemniczo.
- No dobra, w takim razie chodźmy do medyczki, aby cię obejrzała… musimy być pewni, abyś nie zaraził innych! - rzekł Kosaćcowa Grzywa.
Topielec burknął coś w odpowiedzi, ale Kosaciec nie słuchał. Starzy tylko marudzą, jak on jeszcze jest na posadzie mistrza!?
Zjawili się tuż przy legowisku medyka. Kosaciec zaczerpnął powietrze i je wstrzymał, wchodząc do ich pieczary. Zdziwił się bardzo, gdyż było u nich zimno! Kocur obejrzał się, aby mieć pewność, że ten idzie za nim.
- No chodź, nóg ci chyba jeszcze nie oderwa…
- Zamknij się!
A więc się zamknął, choć trzepnął go ogonem w pysk. Zaczął po tym szukać wzrokiem wrotyczu, przyglądając się detalom ziółek. Dziwił się, że Dyniowa Łapa się do nich nie dobrała.
Nagle coś go trzepło w policzek. Kosaćcowa Grzywa mozolnie szedł wzrokiem po dobrze mu znanym kocie, wiercąc w nim dziurę. Patrzył na niego tak przez kilkanaście uderzeń serca, w głębokiej ciszy. Nie złej, ale też niezbyt dobrej. Właśnie go uderzył! Chciał mu oddać, ale coś mu nie pozwalało. Przyglądał mu się swoimi brązowymi oczyma, podczas gdy Roztargniony Koperek patrzył na niego z tlącym się ogniem w oczach. Nagle one złagodniały. Kosaciec zamrugał kilka razy zdziwiony, ale nie odezwał się. Cisza między nimi trwała dosyć długo, dopóki nie odchrząknął Topielcowy Lament.
- No, więc? - powiedział ochrypłym głosem z tyłu dwójki, którzy od razu na niego spojrzeli. - Gdzie te zioła? - burknął.
Kosaciec ostrożnie zrobił boczne, krótkie spojrzenie na asystenta medyczki.
Koper odwzajemnił to spojrzenie, choć bardziej z gniewem na białego wojownika.
Medyk rzucił mu w pysk wrotycz, po czym odszedł. Dał mu krótkie, tajemnicze spojrzenie. Kosaciec tylko zmarszczył brwi w zdziwieniu, ale nic nie rzekł. Odwrócił się po prostu do Topielcowego Lamentu, który niecierpliwie czekał.
- No to co, mamy ziółko… - rzekł cichutko Kosaciec z uśmieszkiem.
- Mam nadzieję, że wiesz, jak się tego czegoś używa - powiedział Topielec.
Kosaćcowa Grzywa zaśmiał się nerwowo.
- Ależ oczywiście, że wiem! - odrzekł mu z entuzjazmem i machnął przy tym łapą. - Mam siostrę medyczkę! Czemu miałbym nie wiedzieć? Tylko… trzeba to pozbierać z ziemi.
Zażenowany starszy patrzył, jak mozolnie szła praca Kosaćcowi. Przewrócił tylko oczami.
Kocur zebrał w kupkę płatki, które odpadły, po czym je wziął na łapę… i wsadził głęboko w paszczę nieświadomego mistrza. Ten zakrztusił się. Kosaciec zdziwiony przekrzywił głowę.
- Ty… ty chcesz mnie zabić, idioto!? - zapytał zdenerwowany starszy.
- Nie, nie, coś ty!
- No, ja myślę… szczeniaku!
Kosaciec przewrócił oczami, po czym bardziej ostrożniej wsadzał mu do pyska zioło, kawałek po kawałku, aż w końcu zjadł cały. Trochę mu to zajęło, gdyż Topielec był bardzo marudny. Podczas podawania leku o mało, co się nie pobili w legowisku medyka… ale jakoś się udało. Tylko parę wyzwisk poleciało, więc nic takiego.
Kosaciec zniósł gorsze konwersacje.
Gdy Topielec kasłał, ten odskakiwał jak poparzony. Nie chciał się zarazić przecież!
Kosaćcowa Grzywa po tym dniu uznał, że mistrzowie nie są zabawni. I że on powinien tam zasiąść, aby było zabawniej! W końcu te wilki nie znają pojęcia ,,zabawa”.

Wyleczony: Topielcowy Lament

Od Mamrok

*dawno, dawno temu*

— Meszku, poczekaj! — krzyknęła w stronę swojego fretkowego, młodszego brata. Fretka zatrzymała się z poślizgiem, zostawiając za sobą lekkie smużki kurzu. Obróciła głowę w kierunku Mamrok. Szylkretka wstała i podeszła do niego. — Czapla zgubiła swoje materiały na pokaz — odparła, wskazując łapą na głowę i Czaplę, która gorączkowo szukała czegoś pod legowiskiem kotki. Miała nadzieję, że tak jej braciszek zrozumie. Komunikacja była między nimi utrudniona, ale przez między innymi gesty jej rodzina zaczęła rozumieć, co chciała im przekazać. Tak samo, jak ona, patrząc na to, iż zawsze, gdy podchodzili do niej, wymachiwali swoimi łapkami. Musieli sobie jakoś poradzić przez tę trudność, jaka musiała ich dotknąć. Gdyby mogli rozmawiać bez ograniczeń... Wszystko byłoby łatwiejsze.
Meszek zamrugał raz i spojrzał na swoją siostrę modnisię. Potem pokiwał główką. Od razu podbiegł do Czapli i zaczął coś do niej mówić. Bura dołączyła do nich, gdy dwie pary ciemnych oczków spojrzały w jej kierunku. Jej siostrzyczka machnęła w jej stronę łapką, a potem podeszła do wielkiego, miękkiego głazu, na którym spała Jaskierka. Łapą wskazała na Mamrok i dziwne drzewo z wieloma dziuplami.
— Wiecie, że Jaskierka tak słodko śpi... — mruknęła, przyglądając się brązowymi oczami w obraz śpiącej i zwiniętej w kłębek fretki. — Aj...wybaczcie za rozproszenie. Już szukam — dodała po chwili, podchodząc do wyznaczonego wcześniej miejsca.

29 czerwca 2025

Lodowa Sałata urodziła!

 Lodowa Sałata urodziła dwa silne, jednak nietypowo wyglądające kociaki, wywołując tym samym w Klanie Wilka niemałą sensację!



Od Gołębiej Łapy

Kotka szła lisią długość od liliowego kocura. Prowadził ją w nieznanym jej kierunku. Wszystko poza znanym jej małym światem zdawało się takie tajemnicze i obce, zbyt jasne, wietrzne i niespodziewane w porównaniu do warunków panujących w obozowisku. Pogrążona w półmroku jaskinia, zawsze chłodna i wilgotna. Stabilna. Była kompletnie inna niż mocna morska bryza targająca jej futro. Powietrze na szczycie było natomiast suche, a słońce grzało ich grzbiety przyjemnie. Ziemia mokra, niefajnie klejąca się do poduszek łap. Jakby próbowała zatrzymać ją w miejscu. Musiała zmrużyć ślepia, nieprzyzwyczajona do jasnego światła. 
— Gołębia Łapio, to co tu widzisz... — wskazał łapą na połacie zieleni ciągnące się przed nimi. — To tereny naszego klanu. Polujemy na nich. Patrolujemy je. Chyba proste, nie?
Kiwnęła grzecznie łbem, nie czując się na tyle pewnie by odpowiedzieć. Obcy niemal jej kot miał od teraz dzielić z nią każdy dzień. Będą spędzać więcej czasu razem niż Gołąbek ze swoimi siostrami. Niezbyt radowała ją ta wizja. Nie chciała opuszczać znajomych kątów kociarni. Być rzuconą w ten wir niepewności. Liliowy spoglądał na nią co jakiś czas. Obserwował jej zachowanie. A ona czując na sobie jego wzrok zdawała się potykać o własne łapy. Strasznie nie chciała wygłupić się przed kocurem. Tym bardziej, że rzekomo ten był jej wujem. Nie potrafiła ogarnąć rozumem rodzinnych powiązań łączących ją z poszczególnymi kotami. Jednak frajersko byłoby wyjść na kompletnego mysiego móżdżka w oczach jedynego wujka. Mógłby naskarżyć mamie. Albo pośmiać się z niej wraz z jej siostrami. Zażenowana spuściła uszka. 
— Wydajesz się strasznie napięta. — stwierdził liliowy, marszcząc brwi. 
Nie czekając na reakcję uczennicy, uniósł ogon. 
— Wiesz chyba, że nie jesteśmy jedynym klanem na tych terenach?
Gołąbek pokręciła niepewnie łebkiem. Powinna o tym wiedzieć? Może kiedyś coś jej wpadło do ucha, ale szybko wyleciało drugim... Teraz było jej głupio. Nie sądziła, że już wcześniej powinna się przygotowywać do przyszłego treningu. Pamięć o jej dzieciństwie była strasznie zagmatwana. 
— Eh. No trudno. Co powiesz na wierszyk? Może dzięki temu zapamiętasz? — zaproponował, choć z jakiegoś powodu jego głos nie brzmiał za miło. 
Pokiwała lekko łebkiem. Kocur zmrużył oczy, kładąc także uszy. 
— Przepiórcza Łapa odgryzła ci język? — parsknął, zatrzymując się by spojrzeć na koteczkę. 
— Nie...? — miauknęła zaniepokojona tym pytaniem. 
Czyli powinna się jednak częściej odzywać? W środku załamywała łapki. Nie wiedziała jak powinna się zachowywać przy wujku, który był jej bardziej obcy niż mech w legowisku starszyzny. Zatrzymała się, widząc jak kocur przysiada na kamieniu. Uniosła łeb, wpatrując się niepewnie w mentora. 
— Eh, nieważne. Słuchaj. Wilczaki to śmiecie... — wycedził przez zęby i uniósł łapę wskazując na nią. — Jeden zły ruch i nie żyjecie. Burzaki to słabiaki, mają w zadach robaki, Nocniaki śmierdzą glonem, no i ciągle miętolą jęzorem, a ta sekta od owoców, to banda debili obrońców...
Nie wiedziała za bardzo o co chodzi i co się dzieje, więc jedynie wpatrywała się pustym spojrzeniem w mentora. 
— No i czemu się nie śmiejesz? — prychnął kocur, uderzając ogonem w powietrzu. 
Zaśmiała się nerwowo. Chyba brzmiało zbyt sztucznie, bo mima liliowego nie była zadowolona. Cały czas wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami. 
— Eh, nieważne. Idziemy dalej. — burknął i nie patrząc na nią ruszył do przodu. 


[trening słów 510]

Od Kruszynki

[Przeszłość]

Słońce powoli wspinało się ponad horyzont, oświetlając skraj zagajnika należącego do Owocowego Lasu. Złote promienie przebijały się przez gęstwinę liści, rozlewając ciepłe światło na gałęzie, gdzie spała zwinięta w kłębek Kruszynka. Jej drobne futerko połyskiwało w słońcu, a miękki mech, którym była częściowo przykryta, poruszał się delikatnie przy każdym powiewie wiatru.  Noc, którą właśnie przetrwała, była jedną z wielu – kolejna bez matki u boku. Mimo że coraz lepiej radziła sobie sama, w głębi duszy nadal pragnęła ich obecności – jej i ojca. Czuła się samotna. Obojętność i chłód innych uczniów przytłaczały ją bardziej, niż chciałaby przyznać. Byli dla niej niemili – zbyt często. Oskarżali, wyśmiewali, szeptali za plecami. Nawet jej własna siostra nie stawała w obronie – przeciwnie, nierzadko sama dokładała swoją łapę do raniących słów. Kruszynka udawała, że nic ją to nie obchodzi. Ale łzy, które zbierały się w jej oczach, i nastroszone futro zdradzały prawdziwe uczucia. Dlatego większość czasu spędzała albo u boku Orzeszka, swojego mentora, podczas szkoleń, albo głęboko wśród liści starego kasztanowca. To właśnie na tym drzewie mieściło się legowisko uczniów – gęstwina gałęzi i liści dawała im schronienie. Kruszynka, nieporadna jeszcze w sztuce wspinaczki, ulokowała swoje posłanie najniżej, na grubej, nisko rosnącej gałęzi. Nie chciała ryzykować upadku – ani spotkania z innymi. Zawsze wychodziła wcześniej lub znacznie później niż pozostali. Robiła wszystko, by nie natknąć się na nikogo. I tym razem było podobnie.
— Kruszynko! — rozległ się z dołu znajomy głos. — Czas na trening!
Kotka natychmiast zerwała się na łapy, chociaż nie spała dobrze. Nocne dźwięki – hukanie sów, szelest liści, niespodziewane trzaski – nie pozwalały jej zaznać spokojnego snu. Często budziła się z przyspieszonym oddechem, nasłuchując zagrożenia, które nigdy się nie pojawiało. Przeciągnęła się sennie na posłaniu, po czym niezgrabnie zeskoczyła na ziemię. Ku własnemu zdumieniu – pierwszy raz nie wylądowała na pysku! To już jakiś sukces.
— Witaj, Kruszynko. Jak nastrój na dzisiejszy trening? — przywitał się radośnie Orzeszek, wesoło poruszając wąsami. Za jego uchem powiewał delikatny kwiatuszek – ozdoba, którą Kruszynka uważała za wyjątkowo urokliwą. Sama również próbowała przyozdobić swoje futerko, ale jak na razie kończyło się to liśćmi i gałązkami przypadkowo zaplątanymi w jej puchaty ogon.
— W-witaj. C-chyba dobrze — wymiauknęła niepewnie, starając się brzmieć pewnie. Niestety, kolejny szelest gdzieś za jej plecami sprawił, że lekko się wzdrygnęła.
— To dobrze. Dziś nauczę cię wspinać się na drzewa i tworzyć legowiska — odparł, ruszając powoli w stronę wyjścia z zagajnika. Jego ogon musnął suche liście, które zaszeleściły cicho. Kruszynka ominęła je ostrożnie i dogoniła mentora. W brzuchu jej zaburczało, ale nie odezwała się ani słowem – nie chciała okazać braku szacunku ani sprawiać wrażenia, że narzeka. 
Z każdym dniem zapuszczali się coraz dalej w tereny należące do ich społeczności. Kruszynka obserwowała uważnie otoczenie, zapamiętując najmniejsze detale. Zauważała, gdy jakaś szyszka zniknęła, gdy gałązka została złamana, gdy coś było nie na swoim miejscu. Każda taka zmiana wywoływała w niej niepokój, ale u boku Orzeszka czuła się bezpieczniej – może dlatego, że nie miała wyboru, a może po prostu zaczęła go lubić. Nie mówił wiele. Często wydawał się zatopiony we własnych myślach, jakby błądził wśród chmur. Ale był łagodny i wyrozumiały. Nigdy jej nie poganiał, nie krzyczał. Dawał jej przestrzeń. Kruszynka poznała już dobrze owocowy lasek i Upadłą Gwiazdę. Szopę Strachu widziała jedynie z daleka – i to w zupełności jej wystarczało. Miała wrażenie, że bije od niej jakaś dziwna, mroczna energia. Krążyło wokół niej wiele teorii – pełnych niepokoju, a nawet grozy. Dziś jednak poszli wyjątkowo daleko – aż do Śliwkowego Gaju. To miejsce znajdowało się naprawdę daleko od obozu, a z każdym krokiem Kruszynka coraz mocniej stroszyła sierść. Obawiała się, że zabłądzi i nie znajdzie drogi powrotnej. Chciała zapytać Orzeszka, czy nie mogą wrócić bliżej, ale kocur znów wydawał się pogrążony w myślach. Przemierzali właśnie przestrzeń pozbawioną drzew – tylko wysokie trawy i gdzieniegdzie gęste krzewy. W tej chwili Orzeszek nagle uniósł uszy i napiął mięśnie. Coś zaszeleściło w zaroślach obok. Kruszynka natychmiast przykleiła się do ziemi niczym młoda sarna i zamarła, nie ruszając nawet wąsami. Serce biło jej jak oszalałe. Na szczęście po chwili znajome miauknięcie przerwało napięcie. Z trawy wyłonił się kremowy kocur. Uniósł brew, spoglądając na parę strażników.
— Nie martwcie się, patrolujemy tę okolicę — oznajmił krótko i wymienił spojrzenie z Orzeszkiem, jakby obawiając się o stan Kruszynki, która nadal leżała przy ziemi.
Po chwili jednak odwrócił się i odszedł, zapewne dołączając do reszty patrolujących. Dopiero gdy zniknął wśród traw, szylkretka powoli podniosła się, mocno wciągając powietrze. Wpatrywała się jeszcze przez moment w miejsce, gdzie zniknął, jakby coś w niej się rwało, by za nim podążyć. Szybko jednak zorientowała się, że Orzeszek już zaczął się oddalać. Bez słowa wskoczyła za nim w gęste trawy, a ich łodygi zaszeleściły cicho pod jej łapami. Po jakimś czasie znów znaleźli się wśród drzew. Jasne promienie słońca sączyły się przez liście, rzucając migotliwe cienie na miękki mech. Przy jednym z drzew Orzeszek usiadł i spojrzał wyczekująco na uczennicę. Kotka przysiadła przed nim, rozglądając się z zachwytem po okolicy. Drzewa wyglądały tu inaczej — ich korony były bardziej rozłożyste, a zapach w powietrzu był słodki i ciężki od dojrzałych owoców. Gdzieś w oddali dało się słyszeć cichy świergot ptaków i szelest poruszanych wiatrem gałęzi. Na moment przeszło jej przez myśl, czy zjedzenie jednego z owoców nie zaszkodziłoby jej.
— Dobrze, Kruszynko. Nie musisz od razu wspinać się jak zawodowiec — powiedział Orzeszek, kiwając głową. — Ale podstawowe umiejętności bardzo ci się przydadzą. A więc: wysuwasz pazury i wskakujesz na pień. Potem, rytmicznymi ruchami, wspinasz się ku górze. Opierasz lekko ciężar na tylnych łapach, chowasz pazury i jednocześnie wybijasz się wyżej. Gdy chcesz zejść, możesz po prostu zeskoczyć lub zejść tyłem, puszczając się pazurami i chwytając na zmianę.
Po tych słowach kocur podszedł do drzewa i z gracją wskoczył na najniższą z gałęzi. Usadowił się wygodnie i machnął ogonem, dając znak, by Kruszynka do niego dołączyła. Kotka przełknęła ślinę. Nagle świat zaczął jej wirować przed oczami, a w głowie rozbrzmiały dziesiątki obaw.
Co jeśli złamie pazur? A jeśli spadnie? Albo... co jeśli drzewo ożyje i ją zje?! Przecież to możliwe. Na pewno możliwe!
Stała tak przez chwilę, wpatrując się w pień, jakby miał zaraz przemówić. W końcu ostrożnie podeszła i dotknęła kory łapą. Przecież już wcześniej wspinała się na drzewa! Ale tamte były inne — rosły w obozie, były znane, przyjazne. A to? To było dzikie. Nieznane. Potencjalnie niebezpieczne. Wzięła głęboki oddech i skoczyła. Zapomniała jednak wysunąć pazury. Zderzenie z pniem było bolesne i niespodziewane. Kruszynka spadła na plecy, wzbijając w powietrze tuman liści. Szybko się podniosła, wiedząc, że pokazywanie brzucha może być niebezpieczne. Tym razem skoczyła z wysuniętymi pazurami. Chwyciła się kory i zawisła, dysząc ciężko. Próbowała przełożyć ciężar na tylne łapy, ale jej ciało zaczęło się rozciągać, a pazury powoli traciły przyczepność. W końcu puściła i spróbowała odbić się od drzewa. Niestety, nie zdołała ponownie chwycić się kory. Zaszorowała brzuchem po pniu i runęła z powrotem na ziemię. Westchnęła ciężko i spojrzała w górę. Orzeszek wpatrywał się w nią nieprzerwanie. Nie mówił nic, ale jego wzrok był spokojny, cierpliwy. Dawał jej czas. Pozwalał, by sama znalazła sposób. I Kruszynka próbowała. Raz za razem. Pazury ślizgały się po korze, mięśnie bolały, futro się potargało, a serce waliło jak oszalałe. W końcu — po długim czasie i wielu nieudanych próbach — z trudem wciągnęła się na gałąź obok Orzeszka. Zadychała, łapiąc powietrze, ale mimo zmęczenia na jej pyszczku zagościł uśmiech. Wypięła dumnie pierś, czując dumę i satysfakcję. Przez chwilę poczuła się zwycięska. A potem… znów się skuliła. Bo przecież nie wypada się za bardzo cieszyć, prawda?
— Dobrze ci poszło! Widzisz? Jak chcesz, to potrafisz — wymruczał Orzeszek z zadowoleniem i zgrabnie zeskoczył z drzewa.
Kruszynka poczuła lekki zawód. Tyle się namęczyła, wspinając się na tę gałąź, a teraz miała od razu schodzić? Najchętniej by zaprotestowała, ale nie chciała sprzeciwiać się mentorowi. Machnęła ogonem i również zeskoczyła. Na szczęście znów wylądowała na równe łapy — ciągłe spadanie na pysk w końcu czegoś ją nauczyło.
— Wracajmy już. Po drodze opowiem ci, jak buduje się legowiska, a w obozie pokażę ci, jak to zrobić — wyjaśnił, ruszając przodem.
Dochodziło południe, a brzuszek Kruszynki głośno domagał się posiłku. W dodatku strasznie zaschło jej w gardle — mogłaby wypić całą rzekę! Na szczęście Orzeszek wpadł na pomysł, by podejść do wody. Schylił się i zaczął pić, łapczywie chłeptając chłodną ciecz. Kruszynka ostrożnie sprawdziła, czy w wodzie na pewno nic się nie czai, po czym również zaczęła się nawadniać. Wkrótce ruszyli dalej, tym razem żwawym kłusem.
— A więc — zaczął Orzeszek — posłania budujemy z mchu, gałązek i piór. Powinny przypominać ptasie gniazda. Na początku najlepiej uczyć się tego na ziemi, a dopiero potem przenosić się na gałęzie. Często trzeba poprawiać legowiska już zawieszone na drzewach, więc dobrze znać technikę. Można użyć żywicy do lepszego przymocowania. Gałąź, na której ma leżeć posłanie, musi być mocna – najlepiej, jeśli kilka znajduje się blisko siebie. Kładzenie legowiska na samym skraju to proszenie się o kłopoty. Może się złamać i…
Urwał, widząc, że Kruszynka rzuca mu spojrzenia pełne dezorientacji. Było jasne, że niewiele zrozumiała z jego wykładu.
— Nauczysz się w praktyce — mruknął z lekkim uśmiechem.
W końcu dotarli do obozu. Kruszynka niemal od razu rzuciła się na stos z jedzeniem i porwała dwie myszy. Pochłonęła je dość łapczywie, a potem zaczęła wylizywać swoje futerko, próbując je doprowadzić do ładu. Czekała, aż Orzeszek również skończy przerwę. Nie lubiła siedzieć sama — zbyt łatwo wtedy padało się ofiarą docinków rówieśników. Na szczęście większość z nich była akurat zajęta treningami albo dopiero wychodziła z obozu. Po około godzinie Orzeszek wreszcie się zjawił i zabrał Kruszynkę do innych stróży.
— Okej, a więc. Układasz gałązki w ten sposób, potem nadbudowujesz posłanie, dodajesz trochę mchu i piórek — tłumaczył spokojnie.
Kruszynka jedynie mrużyła oczy, kiwając lekko głową. Choć próbowała słuchać, jej uwagę co chwilę odciągało coś innego: szum liści, przelatująca ćma, własne zmęczenie… Trening trwał dłużej, niż się spodziewała. Orzeszek zdołał upleść jedno ładne, porządne legowisko — wyglądało na gotowe, by którykolwiek z kotów mógł się w nim od razu ułożyć i zasnąć. Kruszynce poszło... znacznie gorzej. Miała trudność w utrzymaniu gałązek łapami, a trzymanie ich w pysku też nie ułatwiało sprawy. Ostatecznie udawało jej się stworzyć dość stabilne podstawy, ale klejąca się do futra żywica i pajęczyny były istną udręką. Kiedy tylko próbowała powiększyć posłanie, dodać więcej mchu albo unieść ścianki — wszystko się rozsypywało. Co najwyżej powstawało coś na kształt ptasiego gniazda… ale niestety zbyt małego, by zmieścił się w nim jakikolwiek kot. Orzeszek zapewnił ją, że jak na pierwszy trening to zupełnie normalne, że nie poszło idealnie. Ale Kruszynka i tak wróciła do legowiska ze smutnym pyszczkiem. Ułożyła się na swoim posłaniu i przykryła nos ogonem. Bardzo chciała zasnąć i zanurzyć się w swoich snach — tych, w których była kimś ważnym, kimś, kto naprawdę potrafi i zasługuje na uznanie.

[1755 słów do wojownika; wspinaczka na drzewa]

[przyznano 35% + 5%]

Od Czereśniowego Pocałunku CD. Zorzy

Czereśniowy Pocałunek wpatrywała się w samotniczkę ze zdziwieniem i rosnącą nieufnością. Spodziewała się, że ta również okaże się równie wredna i fałszywa jak Wężyna. Nie potrafiła pojąć, jakim cudem klanowe koty tak łatwo zapomniały, kim Wężyna była – jakby cały jej mroczny rozdział przeminął bez echa. Nie tylko pozwolono jej swobodnie przechadzać się po obozie, ale niektórzy nawet zdawali się ją... lubić. Czereśnia nie ufała ani jej, ani jej kociętom. Czuła, że w powietrzu wisi coś złowieszczego. Mimo to, wewnętrzne napięcie nieco zelżało, gdy tylko zaczęła rozmawiać z czarną kotką o imieniu Zorza. Spodziewała się kogoś chłodnego i złośliwego, a tymczasem... prawda okazała się inna. Zorza wydawała się zadziwiająco pogodna, niemal dziecinna w swoim zachowaniu – bardziej przypominała ciekawskie kocię niż potencjalne zagrożenie. W przeciwieństwie do Wężyny, w tej kotce było coś rozbrajającego. Czereśnia, mimo wewnętrznych oporów, zaczęła dostrzegać tę różnicę. Spojrzała przez ramię na dwóch wojowników stojących przy wyjściu z wyspy, która – choć otoczona jedynie wodą i trawami – w ich oczach wciąż była więzieniem. Kocury z nastawionymi uszami wyraźnie podsłuchiwali rozmowę, choć próbowali udawać, że tak nie jest.
— Nazywasz się Zorza, z tego co pamiętam — mruknęła Czereśnia, cofając się nieznacznie o krok. Jej ogon swobodnie unosił się nad ziemią, a promienie słońca złociły jej ciemną, połyskującą sierść. Zorza wpatrywała się w nią z podziwem, a w jej oczach błyszczała dziecięca ciekawość.
— Tak! A ty jak się nazywasz? — zapytała znowu, przechylając głowę z zainteresowaniem. Jej futerko było czarne niczym nocne niebo, usiane białymi plamkami niczym gwiazdy – na grzbiecie i ogonie tworzyły istną konstelację. 
Czereśnia zmierzyła ją uważnym spojrzeniem. Milczała przez chwilę, jakby ważąc, czy powinna zdradzać swoje imię. W końcu jednak odpowiedziała:
— Czereśniowy Pocałunek — rzekła krótko, spoglądając gdzieś ponad głową kotki, ku odległym trzcinom.
Zapadła cisza. Wojowniczka skinęła głową i odwróciła się, gotowa opuścić wyspę. Jednak Zorza nagle podskoczyła, zagradzając jej drogę. Strażnicy aż się wzdrygnęli, strosząc sierść, lecz nie zareagowali bardziej zdecydowanie – tylko wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Czereśnia uniosła brew, nie kryjąc zdumienia. Nadal nie mogła pojąć, dlaczego klan tak bardzo obawia się tej jednej kotki, a prawdziwe zło swobodnie krąży po obozie.
— Nie idź jeszcze! — zawołała Zorza z entuzjazmem, jakby podekscytowana samym faktem, że ktoś zechciał z nią rozmawiać. A może po prostu była... zahipnotyzowana obecnością Czereśni? — A więc... Czereśniowy Pocałunek... — miauknęła cicho, niemal szeptem. — Czereśniowy... Pocałunek — powtórzyła rozmarzonym tonem, przeciągając słowa z dziwną miękkością w głosie. — Śliczne imię! Ciekawi mnie, komu te pocałunki posyłasz? — zażartowała, rzucając kotce przelotne spojrzenie spod półprzymkniętych powiek.
Szylkretka zamrugała kilka razy, marszcząc lekko czoło. Zauważyła, że Laguna spogląda na nią spod przymrużonych powiek, jakby czegoś od niej oczekiwał. W tej jednej chwili zrozumiała. Kocur przyglądał się, chcąc się upewnić, czy pozostaje wierna jego siostrze.
— Czyhającej Murenie — odparła spokojnie, oblizując puchatą grzywę.

<Nie masz tu czego szukać, Zorzo.>

Od Jarzębinowego Żaru

Epidemia wciąż trwała, choć z dnia na dzień chorych było coraz mniej. W obozie zapanowała ostrożna ulga – wiele kotów odetchnęło, jakby zrzucając z siebie ciężar niepewności i strachu. Nadzieja powoli zakwitała w sercach, choć niepewność wciąż czaiła się w cieniu legowisk i w spojrzeniach czujnych wojowników. Patrol, który miał wyruszyć po większą ilość wrotyczu, powoli się zbierał. Każdy ich ruch był wyczekiwany niczym obietnica uzdrowienia. Jarzębinowy Żar miała szczerą nadzieję, że wyprawa zakończy się sukcesem... i że Głupia Łapa nie planuje żadnej zasadzki ani podstępu. Nie mogła pozwolić sobie na rozproszenie – zbyt wiele żyć było na szali. W lecznicy zapasy ziół kurczyły się w zastraszającym tempie. Medyczka dobrze wiedziała, że wystarczy ich już tylko dla jednego kota. A potrzebujących było znacznie więcej. To była najtrudniejsza decyzja, przed jaką mogła stanąć – komu dać szansę na przetrwanie, a komu nie? Jarzębinowy Żar nie czuła się gotowa, by samodzielnie rozstrzygać o życiu i śmierci. Dlatego pozostawiła ten ciężar w łapach Cisowego Tchnienia. Oczywiście wciąż służyła jej pomocą – w razie potrzeby była tuż obok – ale sama przyznała wprost, że nie ma sił, by decydować, kto ma przeżyć. To przekraczało granice jej wytrzymałości. Większość dnia spędzała, opiekując się swoją matką i Lodowym Omenem. Obmywała im oczy, dopilnowywała, by były najedzone i nawodnione. Mimo zmęczenia, starała się zachować pogodny wyraz pyszczka – nie mogła sobie pozwolić na załamanie. Choć była wyczerpana, wciąż przemierzała obóz, rozglądając się za ewentualnymi objawami choroby. Jej uwaga najczęściej kierowała się ku żłobkowi i młodym uczniom – najsłabszym i najbardziej narażonym. Pewnego ranka dostrzegła jednak coś niepokojącego. Nikła Gwiazda nie wyglądał najlepiej. Jego ruchy były cięższe, spojrzenie mętne, a kroki niepewne. Jarzębinowy Żar postanowiła obserwować go przez cały dzień – może to tylko zmęczenie, może skutki stresu i długich, bezsennych nocy? Przecież na jego barkach spoczywało tak wiele. Niestety, już kolejnego dnia nie miała wątpliwości – przywódca był chory. Próbowała podejść do niego i nakłonić do pójścia do lecznicy, ale kocur jej unikał. Znikał w swoim legowisku lub wychodził z obozu z mistrzami, nie dając się schwytać. A Jarzębina nie miała sił, by walczyć z jego uporem i dumą – ani z pośrednim murkiem lojalnych wojowników, który zdawał się rosnąć wokół lidera. Poprosiła więc Kopra, by spróbował przechwycić Nikłą Gwiazdę. Niestety, bez skutku. Kocur był zbyt uparty albo zbyt przerażony tym, co może się okazać. W końcu Jarzębinowy Żar udała się do Cisowego Tchnienia i opowiedziała jej o wszystkim. Przekazała sprawę w jej łapy, przyznając, że w lecznicy zostawi specjalnie dla przywódcy ostatnią dawkę wrotyczu – chyba że wcześniej ktoś inny zacznie umierać. Jarzębinowy Żar była przekonana, że Nikła Gwiazda otrzymał swoje dziewięć żyć od Mrocznej Puszczy. Skoro Klan Gwiazd mógł ich udzielać, to czy Miejsce Gdzie Brak Gwiazd nie miało takiej samej mocy? W jej głowie ta logika miała sens, choć serce szeptało, że prawda może być bardziej skomplikowana. Sumienie medyczki mówiło jedno: przywódca powinien sam chcieć się poświęcić dla dobra klanu. Zwłaszcza jeśli miał dziewięć żyć. Dlatego też całą swoją uwagę skupiła na żłobku i pozostałych członkach klanu – obserwowała uważnie, wypatrując choćby najmniejszych oznak choroby. Nie mogła pozwolić, by epidemia znów rozlała się po obozie jak dym duszącego ogniska.

Od Kruszynki

[Przeszłość, pierwszy dzień po ceremonii]

Mała kulka jasnego futra leżała wtulona w matkę. Jedynie ogon, łapki, uszy i pyszczek miała ciemniejsze. Z jej morskich oczu cicho sączyły się łzy. Pod jednym z gęstych, kwitnących krzewów siedziały dwie kotki. Starsza z nich, o łagodnym spojrzeniu i delikatnych ruchach, przesuwała językiem po głowie swojej córki, próbując ułożyć niesforne kosmyki futra, które sterczały jak gałązki leszczyny po burzy. Wiatr szumiał nad ich głowami, poruszając korony drzew. Dookoła roiło się od kotów. Cały obóz tętnił życiem. Wojownicy wracali z patrolu, niosąc świeże łupy w pyszczkach – wonie myszy i ptaków mieszały się w powietrzu. Inni właśnie ruszali na kolejne warty. Zwiadowcy rozmawiali po cichu, dzieląc się zdobytymi informacjami i planując, gdzie udadzą się po krótkim odpoczynku. Większość ignorowała zachowanie dopiero co mianowanej uczennicy, a młodsi towarzysze podśmiechiwali się z jej niezgrabnych ruchów, ruszając na pierwsze treningi. Kruszynce jednak do śmiechu nie było. Drżała z niepokoju, tuląc się do boku matki. Serce tłukło się w jej piersi niczym uwięziony wróbel, a każda myśl o rozstaniu wywoływała w niej niemal panikę. Chciała zostać przy mamie jeszcze przez kilka księżyców. Nie czuła się gotowa na dorosłość, a nowa rola, jaką jej przydzielono, tylko potęgowała ten strach. Młoda szylkretka została mianowana stróżem. Najniższą rangą. Według wszystkich była bezużyteczna – nie nadawała się ani do walki, ani do polowania. Była, jak to mówiono złośliwie, równie przydatna jak martwy konar leżący na ścieżce… a nawet i on czasem potrafił zatrzymać wroga.
— Kruszynko, musisz iść na trening. Orzeszek obiecał ci dziś pokazać tereny, zaraz tu przyjdzie — powiedziała łagodnym, matczynym głosem Migotka.
— N-nie mogę! — pisnęła Kruszynka, wtulając się mocniej w bok matki. — Jestem za mała! Na pewno porwie mnie jakiś ptak… albo zaczepię się o krzaki i tam umrę!
— Witajcie — rozległ się nagle przyjazny głos.
Kruszynka zamarła w bezruchu, niemal wstrzymując oddech. Migotka uniosła wzrok, kierując go na nowo przybyłego kocura.
— Orzeszku, już jesteś. — Miauknęła bez większego przekonania, zerkając na córkę. — Kruszynka nie może się wręcz doczekać.
W końcu wstała i delikatnie popchnęła córkę nosem w stronę nauczyciela. Kruszynka, zawstydzona, przez chwilę zakrywała pyszczek łapkami, lecz w końcu uniosła swoje morskie oczy. Spojrzała na Orzeszka – wyglądał przyjaźnie, a kwiatek za jego uchem fascynował ją niemal hipnotycznie. W jego spojrzeniu nie było złości ani zniecierpliwienia – tylko łagodność i ciepło. Nim zdołała zareagować, matka zniknęła już między gałęziami jednego z drzew. Kruszynka spojrzała za nią błagalnie, ale gdy tylko dostrzegła poruszenie w pobliżu, natychmiast zbliżyła się do mentora, szukając u niego schronienia.
— Nie bój się — miauknął zachęcająco Orzeszek. — Pokażę ci nasze tereny… Em, przynajmniej część.
Ruszył ścieżką prowadzącą przez Owocowy Lasek. Kruszynka niemal przykleiła się do jego łap, trzymając się blisko, jakby w każdej chwili mogła zniknąć. Szli powoli, niespiesznie. Nad głowami tańczyły liście w lekkim wietrze, a gdzieś w oddali słychać było ćwierkanie ptaków. Orzeszek patrzył przed siebie, zamyślony. Od czasu do czasu otwierał pysk, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie wydobywał się z niego żaden dźwięk. Jakby jego myśli znajdowały się daleko stąd, w zupełnie innym świecie. Kruszynka szła z podkulonym ogonem i przyciśniętymi do głowy uszami. Co chwilę ocierała się o białe łapy mentora, odbijając się od nich jak kulka futra rzucana przez wiatr. Po kilku chwilach jej ciekawość zaczęła nieśmiało wygrywać ze strachem – nastawiała uszy, węszyła powietrze, analizowała zapachy i dźwięki. Mimo to otaczający ją las nadal wydawał się złowrogi. 
Ciemne pnie drzew, cieniste zagajniki, zarośla pełne dziwnych szelestów… Wszystko to wyglądało jak fragment koszmaru. Każdy trzask gałązki, każdy szelest liści pod łapami budził w niej panikę. Futro jeżyło się przy najmniejszym dźwięku – nie miało znaczenia, czy był to spadający liść, tupot mysich łapek czy wiatr szeleszczący w koronach. Wszystko wydawało się groźne. Prawdziwie straszne były dla niej jednak ptaki. Gdy ich cienie przelatywały nad nią, kotka momentalnie kryła się pod Orzeszkiem, kuląc się ze strachu. W jej wyobraźni ogromne pazury już wyciągały się ku niej z nieba. Z każdym drgnięciem, z każdym podskokiem coraz lepiej rozumiała, dlaczego została stróżem. Jak miałaby polować czy walczyć, skoro drżała na każdy, nawet najcichszy dźwięk? Może i miała dobry węch, może słuch też był wyjątkowy, ale mikra postura i ciągły lęk czyniły ją bezbronną. Tak naprawdę nawet mysz mogłaby ją zaatakować! Nagle zamarła. Poczuła coś na grzbiecie. Coś niespodziewanego. Jej ciało zadrżało, ogon się napuszył, a serce przyspieszyło. To „coś” poruszyło się.
— Aaaa! — krzyknęła z przestrachem i pognała przed siebie, niczym strzała wypuszczona z łuku.
Orzeszek wyrwał się z zamyślenia, jakby właśnie wrócił z innego świata. Błyskawicznie pobiegł za uczennicą i zdołał stanąć przed nią, blokując drogę.
— Kruszynko, nie powinnaś tak odbiegać — pouczył ją łagodnie Orzeszek, spoglądając na nią z troską.
— Ale... coś na mnie było! — pisnęła, otrzepując się nerwowo. Mimo to, uczucie obcego dotyku wciąż nie znikało z jej futerka.
Kocur zmrużył oczy i zbliżył pysk do jej kremowego grzbietu. Dmuchnął lekko, a wtedy z sierści opadł na ziemię mały, zasuszony liść.
— To tylko liść — wyjaśnił spokojnie.
— Może trujący! — oburzyła się, patrząc na opadły fragment rośliny z widocznym obrzydzeniem, jakby był czymś nieczystym i niegodnym kontaktu.
— Na pewno nie — zaśmiał się cicho Orzeszek i ruszył dalej ścieżką wśród traw i mchów.
Kruszynka rzuciła ostatnie podejrzliwe spojrzenie na liść, po czym szybko dogoniła mentora, choć łapki wciąż lekko jej drżały.
— Możemy już wracać? — zapytała błagalnym tonem, niemal skamlącym. Jej ogon ciągnął się za nią przyciśnięty do ziemi.
— Nie jesteśmy nawet w połowie drogi — odparł kocur, jakby nieobecny, znów tonąc w swoich myślach.
Choć milczał, sama jego obecność dawała Kruszynce namiastkę bezpieczeństwa – jak światło księżyca wśród ciemności. Niestety, nawet przez chwilę nie zdołała się zrelaksować. Cała droga, choć spokojna i pozornie cicha, wydawała się jej bardziej wyczerpująca niż jakakolwiek walka. W końcu dotarli do owocowego lasku, gdzie powietrze było ciężkie od zapachu dzikich jabłek i dojrzałych malin. Promienie słońca przedzierały się przez liście, tworząc świetliste plamy na mchu. W tej sennej ciszy panował względny spokój... przynajmniej na pierwszy rzut oka. Obok ścieżki leżał olbrzymi, metalowy wrak. Połówka starego samolotu – powyginana, zardzewiała, pochłonięta częściowo przez ziemię i korzenie. Kruszynka zamarła. Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w to dziwne, obce "stworzenie", jakby z innego świata.
— To Upadła Gwiazda. Nie jest żywa — odrzekł spokojnie Orzeszek, siadając na trawie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w maszynę dwunożnych, jego ogon drgał niespokojnie.
— C-co ona tu robi? Kiedy wróci na niebo? — zapytała cicho Kruszynka, nie odrywając wzroku od ogromnego kształtu. Przypomniała sobie, że przecież gwiazdy mieszkają na niebie…
— Podobno — zaczął Orzeszek, przybierając nieco teatralny ton — wiele księżyców temu była najpiękniejszą kocicą w całym Owocowym Lesie…
Kruszynka spojrzała na niego, zaintrygowana. Kocur mówił z ciepłym uśmiechem, którego nie było jeszcze chwilę wcześniej.
— Była mądra, dobra, a jej futerko srebrne i lśniące niczym gwiazda. Wszyscy ją uwielbiali. Ale pewnego dnia... sama Wszechmatka postanowiła ją zabrać. Przyleciała pod postacią wielkiego, jasnego ptaka. Zabrała ją wysoko, wysoko... aż poza chmury. Kotka jednak nie chciała opuszczać swojego domu. Chwyciła się księżyca, ale... spadła. Nie mogła się utrzymać. Zawisła na niebie i została jedną z najjaśniejszych gwiazd. Nawet księżyc jej pozazdrościł! Gdy Owocowy Las przeżywał ciężki czas, ta kotka zapragnęła zejść z nieba i pomóc. Chciała uratować swój dom. Wyrwała się więc ze szponów gwiazd, spadła z wysokości... ale upadła z taką siłą, że roztrzaskała się o ziemię. I tak tu leży — zakończył Orzeszek, wskazując łapą na połowę samolotu. Spojrzał przy tym ukradkiem na swoją uczennicę.
Kruszynka stała wciąż bez ruchu. Jej źrenice były rozszerzone, a oddech płytki i szybki. Patrzyła przed siebie jak zahipnotyzowana.
— Czyli... możemy zostać porwani? Przez Wszechmatkę? Wzlecieć aż do księżyca... spaść i... umrzeć? — wyszeptała, jakby mówiła do samej siebie.
Położyła drżącą łapkę na piersi, czując pod nią szybkie, niespokojne bicie serca.
— Spokojnie. Wszechmatka wybiera tylko wybranych – tych o srebrnym futrze bez skazy — dodał szybko Orzeszek, chcąc uspokoić kotkę.
Kruszynka skinęła głową. Jej spojrzenie oderwało się od metalowego cielska Upadłej Gwiazdy. Czuła, jak napięcie w jej ciele powoli ustępuje miejsca zmęczeniu. Cały dzień był jak niekończący się koszmar – pełen nieznanych zapachów, niepokojących dźwięków i lęku, który nie opuszczał jej ani na moment. Chciała wrócić do domu. Natychmiast. Może i nie minęło jeszcze wiele czasu, a jej rodzeństwo pewnie zostanie poza obozem aż do zmierzchu, ale ona... ona miała dość.
— Dobrze. Możemy wracać — odparł spokojnie Orzeszek, dostrzegając jej wyczerpanie. Wiedział, że dalej dzisiaj nie zajdą – i nie musieli.
Szli powoli tą samą ścieżką, którą wcześniej przemierzali z niepokojem.  Całą drogę powrotną Kruszynka milczała. Jej myśli krążyły wokół opowieści, którą usłyszała. Obraz srebrnej kotki, porwanej przez jasnego ptaka i spadającej z księżyca, nie chciał zniknąć z jej głowy. Drżała, ilekroć wyobrażała sobie, co by zrobiła, gdyby to ją wybrała Wszechmatka. Czy próbowałaby się wyrwać? Czy złapałaby się księżyca, jak tamta? A może dałaby się porwać... jeszcze wyżej? Poza gwiazdy. Poza niebo. Do ciemności... albo może do światła? Nie chciała znać odpowiedzi. Nie chciała się przekonywać. W głębi serca nie wierzyła, że sama Wszechmatka wybrałaby właśnie ją. Przecież były inne koty – silniejsze, odważniejsze, bardziej zasłużone. Ale mimo to... niepokój nie opuszczał jej ani na chwilę. Co jeśli Wszechmatka wybierze kogoś innego, kogo Kruszynka kocha? Co jeśli zabierze jej mamę? Albo tatę? Nie, nie! Kruszynka nie odda swoich rodziców. Nigdy! 
Kruszynka, ledwie przekroczywszy granicę polany, natychmiast rzuciła wzrokiem wokół. Zobaczyła ich. Jej serce zabiło szybciej. Migotka i Miodek stali obok siebie, rozmawiając cicho z innym wojownikiem. Kruszynka nawet nie spojrzała już na Orzeszka – jedynie skinęła mu z szacunkiem głową i pobiegła ile sił w łapach. Wpadła w objęcia swoich rodziców, tuląc się do ich miękkiego futra z całą siłą, jaką miała w drobnym ciele. Z jej oczu wypłynęły łzy. Zaczęła mówić przez szloch, niemal bez tchu, przerywając co chwilę, by złapać powietrze. Opowiedziała im wszystko. O tym, jak las był przerażający, jak cienie ptaków zdawały się nad nią krążyć, gotowe do ataku. O tym, jak się bała, jak bardzo nie chciała być stróżem, i o tym, jak historia o Upadłej Gwieździe zagnieździła się w jej myślach.
— Ja... ja nie chcę być porwana przez Wszechmatkę... — wyszeptała w końcu. — I nie chcę skończyć jak tamta kotka. I nie chcę, żebyście wy zniknęli... bo... bo ja was nie oddam. Nikomu!
Migotka spojrzała na Miodka. W ich oczach pojawił się smutek, ale i czułość. Usiadła, obejmując córkę ogonem, a Miodek przytulił się do niej z drugiej strony.
— Już dobrze, kochanie — powiedziała Migotka cicho. — Jesteśmy tu. Jesteśmy z tobą.
— I nigdzie się nie wybieramy — dodał Miodek.
Kruszynka zwinęła się między nimi w kłębek. Czuła się znów mała. Bezpieczna. W ich cieple i zapachu znajdowała spokój. W końcu jej oddech zwolnił. Oczy się zamknęły. Zasnęła wtulona w nich, a na jej pyszczku pozostał cień zmartwienia. Ten dzień był naprawdę straszny.

[1733  słów; procenty do wojownika]

[przyznano 37%]

Od Przepiórki

TW: Próba samobójcza i samookaleczanie

Od Gołąbka (Gołębiej Łapy) Do Pietruszkowej Błyskiawicy

Spoglądała na kłócące się siostry, nie wiedząc za bardzo co poczynić. Próbowała trochę schować się w czekoladowym ogonie. Zginąć wśród ciepłego odcieniu brązu.  Czuła się źle, gdy głos decydujący leżał w jej łapach. Zbyt duże brzemię. W tak ważnej sprawie. Przepióreczka była pełna niekończącej się energii, gotowa wyciągnąć do niej łapę i zawsze radośnie się uśmiechała, więc nie chciała jej sprawiać jej przykrości. Kukułka była także taka ciepła, miła i oh. Gołąbek także nie chciała jej sprawiać zawodu. Skierowała wzrok ku podłożu, przytłoczona procesami zachodzącymi w jej łebku. Nie chciała stracić żadnej z sióstr. Już i tak tylko je miała...
— Gołąbku...? — usłyszała zmartwiony głos siostry. 
Położyła uszka zaskoczona. Brakiem decyzji też sprawiła problem? Owinęła się ogonkiem, czując rosnące poczucie winy. 
— To może pobawimy się w chowanego? — zaproponowała Kukułka, zrzucając w końcu Przepiórkę z siebie. 
Uszka czarnej kotki powędrowały ku górze. Może to faktycznie był fajny pomysł? Niezbyt widziała swój pojedynek z cynamonową kotką. 
— A kto będzie szukał? Nie ja. — szybko miauknęła Przepiórka. 
— Nie ja. — dodała zaraz po niej Kukułka.
Gołąbek spojrzała na swoje łapki. Czyli padło na nią. Poczuła lekkie dotknięcie w grzbiet. Spojrzała zaskoczona na czekoladową kotkę. Kiwnęła łebkiem w stronę jej sióstr. 
— Nie ja... — miauknęła cichutko zawstydzona. 
— Czyli padło na mnie. — zaśmiała się Pietruszka. — Lepiej dobrze się schowajcie. Zaczynam liczyć!
Kukułka i Przepiórka zaczęły się rozglądać wokół siebie. Czarna wiernie podążyła za nimi. Lecz próbując się wcisnąć do ich kryjówek została odganiana. W końcu zawiesiła łebek. Nie miała pojęcia gdzie się schować. Wszystko zdawało się już być zajęte. A czekoladowa kotka powoli zbliżała się do końca odliczania. Zdesperowana Gołąbek czmychnęła pod ogon przybranego rodzica. Zamknęła mocno ślipia, stosując się do zasady, że jeśli ona kogoś nie widzi to on także. 
— Szukam! — dotarło do jej uszek. 

<Pietruszka?>

28 czerwca 2025

Od Miodowej Kory CD. Iskrzącej Nadziei

Sesja, jak poprzednia, dzieje się w przeszłości w Porze Spadających Liści, gdy jeszcze nie wybrano lidera i zastępcy Klanu Wilka. Dzieje się to krótko po wygnaniu Śnieżnego Wichru, gdzie po jego wyroku udali się do lasu.

Koty wyszły z obozu, podziwiając różnorodne, kolorowe liście. Pora Opadających Liści była bardzo przyjemna, a spacerek wokół rzeki byłby ciekawą aktywnością. Popatrzył, jak liść spada na Iskrzącą Nadzieję, był brązowy.
— Bardzo pasuje do twojego futra. Jest w takim samym kolorze. — Podziwiał te kolory, które zapierały dech w piersiach, były takie ciepłe, dlatego lubił tę porę roku. —Jak dobrze, że możemy na chwilę być sami i zapomnieć o klanowej codzienności, która jest chaotyczna. — Powiedział zamyślony, patrząc w drzewa jesienne.
— Czytasz mi w myślach. Wreszcie możemy na chwilę odetchnąć i pobyć… Mh — przerwała, lekko chichocząc.
Stanęłam tak, żeby być pyszczkiem na poziomie Miodka i szepnęła. — Tylko we dwoje.
Potem czule go polizała.
Mruknął z radością i tylko zdołał dodać od siebie.
— Oczywiście, tylko ty i ja, i ten święty spokój. Czego tu chcieć? — Przyczepił się do jej puchatego futerka i szedł w stronę obiecanej, gdzie mieli spokojnie spędzić czas.
Zaczęli iść wtuleni w siebie, a kotka czuła się, jakby nic nie mogło pobić tej chwili. Było idealnie. Szli tak przez las. — Może zapolujemy? — mruknęła.
Popatrzył tylko na swoją partnerkę, upolowanie czegoś na pewno, by ich zajęła pozytywnie.
— A może zrobimy zawody, kto upoluje więcej? Co ty na to? — Był już gotowy zaimponować czekoladowej w łowach, może upoluje więcej ssaków? Chociaż ptaki wydawały się lepszą opcją, po nich można było wziąć pióra, więc dałby je w prezencie Iskrzącej Nadziei. Ozdabiały jej puszyste zimowe futro.
— Jasne! — mruknęła, starając się z całych sił nie dopuszczać do siebie jednej myśli, która mogłaby to zepsuć. Nie chciała, żeby ktokolwiek, a już w szczególności Miodek wiedział o jej zmartwieniach czy kompleksach. Drżenie łap bardzo dobrze ukrywało gęste futro; chociaż jedyna rzecz, za którą była wdzięczna dla tego futra. Brak energii tłumaczyła zmęczeniem lub niewyspaniem się, a dzięki puchatej szacie, nie było widać, jak chudnie z dnia na dzień. Aczkolwiek to jednocześnie dobrze i źle.
— Dobrze to na miejsca, gotowi, start! — Szybko ruszył w krzaki, by złapać coś w swoje sidła. Wybór padł na czyża, który się schował pomiędzy krzakami, które były przykryte puchem śniegu. Przypominały dwie chmury, które spadły z nieba, kocur przykucnął i poszedł w stronę ofiary. Ptak nie był niczego świadomy, był wręcz spokojny, jakby ten dzień miał mu minąć jak zawsze. Miodek wyskoczył za krzaków, w których maskował się ptak, czyż tylko ćwierknął ostatni raz, zanim pożegnał się ze światem. Liliowy kocur trzymał ptaka w pysku, teraz wypadało coś znaleźć, jednak była Pora Nagich Drzew i nie było łatwo, ciekawe jak idzie Iskrze?
Iskrząca Nadzieja, tymczasem popędziła z uśmiechem na pysku, mimo iż łapy trzęsły się pod nią, co nie było spowodowane zimnem. „Nawet jeśli sama nie będę jeść, to muszę wykarmić klan, no i swojego ukochanego.” Na tą myśl jej serce, aż zadrżało z radości. Zwolniła i przykucnęła, przybierając pozycję łowiecką. W powietrzu był wyczuwalny zapach kosa, a ponad małą polankę, na jaką trafiła, wybijał się jego skrzek. Podbiła z zaskoczenia do ptaka, a chwilę później, kły przeszły jego szyję. Ptaszysko niczym sparaliżowane runęło na ziemię, a śnieg zaczął delikatnie prószyć. Odwróciła się, a pośród białych gałęzi drzew, dostrzega rude futro, ostrożnie zeskakujące, prawdopodobnie w poszukiwaniu pożywienia. Przymrużyła oczy, aby lepiej widzieć i przyczaiła się na puchate stworzonko. W końcu zdecydowała się na skok. Tuż przy moim uchu usłyszała ostatni cichutki świst wydany przez wiewiórkę, jeszcze po tej stronie. Najpierw czule spojrzała na zamykające się oczka wiewiórci.
— Już Ci maleńka… Dziękuję Ci Klanie Gwiazdy, za ten hojny dar w tak skąpym okresie. Mój klan i ja jesteśmy Ci wdzięczni — szepnęła, zamykając oczy na kilka chwil, kiedy moja głowa wzniosła się ku niebu. Po kilkunastu uderzeniach serca podniosła się z ziemi i położyła jeszcze ciepłą zdobycz obok poprzedniej.

* * *

O dziwo, po niedługim czasie, udało jej się upolować jeszcze wychudłą srokę. Udało jej się przywlec wszystkie łupy na miejsce, w którym ostatni raz widziałam się z Miodziem. Otuliła nadal trzęsące się przednie łapy ogonem i czekałam.
Miodek wracał z czyżem, szedł przed siebie i zobaczył, że Iskrząca Nadzieja już była na miejscu szybciej niż on, uradowany podbiegł do niej.
— Byłaś szybsza ode mnie, nie przewidziałem tego. — Dostrzegł, że przed kotką były jej dwie zdobycze - wiewiórka i sroka, wyglądało na to, że kotka wygrała. — Widzę, że upolowałaś więcej zwierzyny niż ja, gratuluje! Od dzisiaj masz tytuł królowej łowów, co ty na to? — Uśmiechnął się do niej promieniście. Cieszył się, że pomimo śmierci Śnieżnego Wichru mogli ze sobą spędzić spokojnie czas.
Iskra zachichotała i zakrywa łapą pyszczek, czując, jak się rumieni.
— Dziękuję, będę nosić to miano z zaszczytem — mruknęła, kiedy do głowy wpadł mi pomysł.
Potem wyniosłam się i patrząc na kocura z góry, z powagą godną przywódcy, powiedziała.
— Jako nowa Królowa Łowów, wyznaczam Ciebie, Miodowa Koro, na mojego Króla Łowów. Chcę Cię, u mego boku.
Mówiąc to, ukłoniła się mu, czekając na jego reakcję.
Kocur ukłonił się szarmancko przed swoją królową łowów.
— To dla mnie zaszczyt, Najjaśniejsza Królowo, być u twojego boku jako Król Łowów, a teraz, jeśli Pani łaskawie pozwoli, chciałaby Królowa udać się w moim towarzystwie w stronę obozu? — zapytał Iskrzącą Nadzieję, jeśli chodzi o filtr i słodzenie to Miodkowi, to szło bardzo dobrze; była w końcu jego ukochaną, jednak przy innych kotach byłby przeciwieństwem tego, co prezentuje. W końcu Iskra była tą jedyną według niego, która zasługuje na najwięcej.

<To idziemy do domu moja droga Iskro?>

Od Bajkowej Stokrotki

Spotkania z samotnikiem robiły się tylko częstsze. Bajka słuchało jego długich historii, o podróżach, o życiu. Rozmawiali na wiele tematów i rude miało wrażenie, że Krwawnik rozumie, o co mu chodzi. Pierwszy raz od dawna czuło się zrozumiane. I pierwszy raz od dawna mogło powiedzieć, że zdobyło przyjaciela.
Siedziała w obozie, rozglądając się spokojnie. Widziała koty wychodzące z legowisk, uczniów siłujących się ze sobą dla zabawy. Słyszała rozmowy, cichsze szepty, śmiech. Wszystko jak na obóz przystało. Wszystko jak dom. Jednak Bajkowa Stokrotka nie umiała wyzbyć się tego jednego nieprzyjemnego uczucia, powoli wyjadającego ją od środka. Westchnęła cicho. Może naprawdę to miejsce nie było dla niej? W końcu nie zawsze dom to miejsce, gdzie ktoś spędza całe swoje życie! Czasem to tylko miły początek przygody, do którego z chęcią się wraca, ale w którym nie można zostać i ominąć podróż. Może tak było też w jej przypadku? Nie miała czasu się zastanawiać, ponieważ wtedy podeszła do niej Pajęcza Lilia. Ruda medyczka usiadła obok Stokrotki, kładąc przy jej łapach małą mysz.
– Smacznego – powiedziała Lilia i sama zajęła się swoim posiłkiem. Bajka uśmiechnęła się lekko i spojrzała na swoją siostrę.
– Nie trzeba było, ale dziękuję ci – mruknęła i wzięła kęs zwierzyny. – To z jakiejś okazji? Zazwyczaj nie przychodzisz z jedzeniem bez wcześniejszego pytania – zauważyła.
– Tak po prostu. Mało czasu ostatnio spędzamy razem, zauważyłaś? – zagadnęła Lilia, na co Bajka kiwnęła głową.
– Wiesz, jak to jest, obowiązki...
– A jak się czujesz? – zapytała nagle medyczka, co nieco zdziwiło Bajkową Stokrotkę.
– Ja? Raczej dobrze, a widzisz jakieś objawy choroby?
– Nie, tylko ostatnio dziwnie się zachowujesz – zauważyła ruda kotka. – Coś ci siedzi w głowie.
– Może ostatnio – przyznała, nie chcąc okłamywać siostry, która i tak była w stanie zauważyć zmianę w jej zachowaniu, skoro znała ją całe swoje życie. – Zastanawiałaś się kiedyś, co jest poza terenami klanów?
– Kiedyś tak i na pewno jest tam sporo niebezpieczeństw – stwierdziła medyczka. Stokrotka kiwnęła głową.
– Ale jednak to jest takie ciekawe. Nigdy nie chciałaś zacząć podróżować?
– Jakoś nie specjalnie. Tu jest mój dom i to tutaj czuję się dobrze – powiedziała Pajęcza Lilia, na co Bajka spuściła głowę. Czyli wszyscy inni czuli się tu... Dobrze. A nie jak w klatce.
 
***
 
– Hej Bajkowa Stokrotko! – usłyszało znajomy głos. Po chwili głowa Krwawnika wyłoniła się zza krzaków, a jego oczy zaczęły czujnie obserwować otoczenie. Bajka zaśmiało się na ten widok i szybko podeszło do samotnika.
– Cześć Krwawniku. Widzę, że znalazłeś sobie świetną kryjówkę – zaśmiało się.
– Przynajmniej jest wygodnie – stwierdził kocur, uśmiechając się. – Będzie mi brakować tego miejsca – mruknął po chwili, wzrok mając wbity w kota z Klanu Burzy, a w tym wzroku było coś na rodzaj... Smutku? Może jakiegoś uczucia, którego jednak Bajkowa Stokrotka nie umiało odgadnąć.
– To musisz niedługo wyruszać, tak? – zapytało Bajka.
– Teoretycznie miałem już kilka dni temu, jednak przedłużyłem swój pobyt tu – oznajmił kocur. – Ale zgadzam się, coraz bliżej do tej chwili. Nie mogę przebywać tu dłużej, zwłaszcza że możesz mieć prze ze mnie kłopoty.
– Nie będę mieć kłopotów! Nie przez ciebie – zaznaczyło i usiadło na ziemi, wzdychając cicho. – Naprawdę musisz wyruszać?
– Moje życie toczy się w podróży, zostanie gdzieś na dłużej nie jest mi pisane. – wytłumaczył, jednak widząc ten wyraz pyska Bajki, przysunął się bliżej jego i położył ogon na rudym barku kota. – Zostanę tu jeszcze kilka wschodów słońca dla ciebie. I obiecuje ci, że dzień przed moim odejściem cię o tym poinformuje.

Od Mamrok

Siedziała na skraju jaskini, w której znajdował się obóz Klanu Klifu. Polizała swoją łapę, a potem uniosła ją do głowy, by przetrzeć nią swoje uszy. Tę czynność wykonała parę razy. Po chwili pociągnęła nosem. Katar jej dokuczał… Dostała zioła, więc za niedługo powinno być lepiej. Nadal jednak kichała, wycierała spod nosa wodnistą strużkę. Walczyła też z brakiem apetytu i lekką chrypką w głosie. Przez ten katar musiała mieć otworzony pysk, by w ogóle mogła dopuszczać powietrze do płuc. Gdy po raz kolejny kichnęła, położyła swój szylkretowy ogon na łapach, by je okryć. Doskwierała jej samotność, ale nie chciała zarazić nikogo. Ani Pochmurnego Płomienia, ani jej córki, czy innego kota w klanie. Nie przyzwyczaiła się jeszcze do tego otoczenia, ale była na dobrej drodze. Smutna wracała myślami do swojego domu w mieście, do fretek. Nie wiedziała, co się działo z jej fretkowym rodzeństwem i z fretkowymi rodzicami. Miała nadzieję, że wszystko u nich w porządku. Jeszcze zniknięcie jej syna…Jeżynka. Nadal nie mogła się z tym pogodzić. Te myśli zawsze ją przygnębiały do szpiku kości. Dołowały ją tak, że w chwilach słabości wpatrywała się nieobecnym brązowym wzrokiem w ścianę jaskini. Dokładnie tak, jak wtedy, gdy siedziała w klatce i myślała, co z Kłodą. Oddałaby wszystko, by ją zobaczyć…

Wyleczona: Mamrok

Od Makowego Nowiu DO Pustułkowej Łapy

– Nie teraz – syknęła, nie zwracając już dalszej uwagi na swojego rozmówcę, który i tak miał wybrać się na już czekający patrol graniczny. Ruszyła napięcie w stronę legowiska wojowników, po drodze starając się na nikogo więcej już nie splunąć swoim jadem. Od kilku dni bolała ją głowa, każdego dnia coraz bardziej, a w dodatku jeszcze to Borsucza Puszcza została matką kultu. Dla Mak niczego więcej nie było trzeba do niekontrolowanego wybuchu złości, nad którą od dawna nie umiała dobrze panować. Dlatego usiadła w pustym o tej porze legowisku wojowników, starając się jakoś uspokoić. Zaczęła grzebać łapą w ziemi, starając się jakoś zignorować ten rozsadzający ból ze środka czaszki, jednak to nie przynosiło żadnych efektów. Syknęła coś cicho, kładąc się na swoim posłaniu, głowę chowając między łapami. Ból dalej promieniował z jej głowy, tylko coraz bardziej denerwując liliową kotkę.
– Makowy Nowiu? – usłyszała nagle znajomy głos. Nadstawiła uszu, by lepiej słyszeć swoją partnerkę, która właśnie weszła do legowiska. – Co się dzieje? – zapytała, siadając obok Makowego Nowiu. Ona tylko prychnęła, starając się stłumić syknięcie.
– Nie mam już prawa chwilę odpocząć? – zapytała, ostrzej niż zamierzała. – Głowa mnie boli, a w dodatku ta Puszcza... Naprawdę nie było nikogo lepszego?
– Makowy Nowiu, dobrze wiesz, jak było – przypomniała Mroczna Wizja, na co Mak tylko westchnęła. – Nie zapomnij, że wszyscy jesteśmy jedną społecznością. A co do twojego bólu głowy, to pójdź po zioła do Cisowego Tchnienia – powiedziała Mrok.
– Jakbym jeszcze miała na to czas, to poszłabym już kilka wschodów słońca temu! Ale nie, oczywiście – syknęła. – Zaraz tam pójdę, bo bez tego naprawdę chyba rozsadzi mi głowę, a jeszcze dziś muszę wyjść na trening z Kruczą Łapą. Nie będzie tracił lekcji przeze mnie – oznajmiła, na co Mrok tylko kiwnęła głową. Po chwili położyła ogon na barku liliowej kotki.
– Jeśli byś chciała, możemy dziś razem wybrać się na trening. Wezmę Pustułkową Łapę. Sądzę, że trening we dwójkę dobrze im zrobi i może poprawi umiejętności walki z przeciwnikiem – zauważyła Mrok. – Ale w takim razie musisz już iść do Cisowego Tchnienia. Zioła jeszcze muszą zacząć działać.
– Dziękuję – mruknęła Mak, z jakąś wyczuwalną czułością w swoim głosie i powoli zaczęła się podnosić.
 
***
 
Cisowe Tchnienie dała jej jakieś zioła, co umożliwiło kotce powrót do swoich zajęć. Ból co jakiś czas dalej był obecny, jednak był on również dużo słabszy. Przynajmniej na tyle, by móc bez większego problemu przeprowadzić trening. I to właśnie Makowy Nów zamierzała robić. Gdy tylko wyszła z legowiska medyka, rozejrzała się w poszukiwaniu swojej partnerki wraz z dwójką synów. Mroczna Wizja, wraz z Pustułkową Łapą, już stała przy wyjściu z obozu, dlatego liliowa ruszyła w ich stronę, wzrokiem szukając jeszcze jej ucznia, Kruczej Łapy. Mijała koty wracające z różnych patroli oraz tych, co zmierzali do stosu zwierzyny po zasłużony posiłek i wtedy zauważyła Kruczą Łapę. Kocur już również zmierzał w ich stronę, a gdy tylko wszyscy się zebrali, wyszli razem z obozu.

Wyleczeni: Makowy Nów 

Od Rudzik

Niebieskooka koteczka przeciągnęła się lekko po dobrze przespanej nocy. Od razu zaczęła szukać mleka, a gdy tylko znalazła, piła łapczywie rozradowana. Nie marudziła, nawet gdy Płomykówka przez przypadek pacnęła ją łapką w grzbiet. Gdy już się najadła, ułożyła się wygodnie koło matki, słysząc coraz to więcej słów ze strony swojego rodzeństwa. Płomykówka cały czas powtarzała słowo mama w kierunku Sójki, a Ognik zaczynał nawet wymiaukiwać bardziej złożone kocięce słówka. Do tego oboje już jakiś czas temu otworzyli oczy! Tylko z Rudzik zdawało się być coś nie tak. A przynajmniej tak twierdziły inne koty w żłobku. Według rudej kotki nie było nic z nią nie tak! Nie sądziła, że coś może być z nią nie tak, tylko dlatego, że za późno otworzy oczy! A może po prostu z nimi było coś nie tak, skoro tak pośpieszali pręguskę? Mama Sójka liznęła ją opiekuńczo po raz kolejny, gdy tylko usłyszała kolejne pytanie na temat tego, czy Rudzik kiedykolwiek otworzy oczy. Kotka otworzyć je zamierzała. Tylko uważała, że było za wcześnie. Może to już czas? Zacisnęła nieco mocniej swoje powieki i wtuliła pyszczek w futro mamy, zawstydzona. Gdy odsunęła pyszczek od Sójki, zauważyła, że ma już otwarte oczy. Widziała świat! Była tak bardzo szczęśliwa, że aż udało jej się nawet zamruczeć. Może niezbyt porządnie, bo jednak jest tylko kociakiem, ale zawsze coś! Od razu zaczęła szukać wzrokiem mamy. Pierwszą jej reakcją było błyszczenie oczu. W końcu jej mama była taka piękna! Czy ona również wyrośnie na tak onieśmielającą istotę, jak mama Sójka? Matka, która akurat skupiła swoją uwagę na Ogniku, nie zauważyła, że malutka otworzyła oczy. Koteczka chcąc zwrócić swoją uwagę, pacnęła ją lekko w łapę tą swoją znacznie mniejszą. Starsza kotka od razu zwróciła uwagę na malucha i uśmiechnęła się szeroko.
— Jestem z ciebie dumna — mruknęła Sójka, a Rudzik wtuliła się w jej klatkę piersiową.

Od Szakłaka CD. Barszczowej Łodygi

Przeszłość, krótko po dołączeniu Szakłaka do Klanu Burzy

Młody kocurek z początku nie ufał kotu, który podawał się za jego ojca. Oczywiste było, że wielki kocur perfidnie usiłował wcisnąć mu kit. Nie miał ani czarnego futra, ani nawet zielonych oczu, jak on. Poza tym Szakłak nigdy wcześniej go nie widział. Jak więc ten ktoś miałby być jego ojcem? Mama zawsze powtarzała mu, żeby nie ufać nieznajomym, dlatego kocurek pozostawał czujny. Jednak im dalej toczyła się ich rozmowa, tym bardziej Szakłak skłonny był uwierzyć, że są ze sobą spokrewnieni. Barszczowa Łodyga - tak nazywał się ten wielki kot, który podawał się za jego ojca - był taki sympatyczny i wyrozumiały. Zaproponował nawet, żeby się w coś pobawili! Szkoda tylko, że nie zgodził się na wspólny spacer po terenach ich klanu... Cóż, obóz Klanu Burzy z pewnością też skrywał wiele tajemnic do odkrycia, więc nie powinni się nudzić.
Gdy tylko wyszli ze żłobka, Szakłak zrozumiał, dlaczego jego ojciec był tak niechętny, by zabrać go poza obóz. Kocurek nie mógł oprzeć się podekscytowaniu, gdy zobaczył, jak ogromne rozmiary wszystko osiągało tu, w obozie. Z rozwartym pyszczkiem rozglądał się na lewo i prawo, podziwiając każdy kamień, każdy krzew, chwytając każdy zapach. Wnętrze żłobka zdawało się być niezwykle ponure i nudne w porównaniu z tym, co czekało za jego ścianami. Szakłak nie odstępował swojego ojca ani na krok, o mało nie depcząc mu po łapach. Obawiał się, że jeśli nie będzie uważał, przegapi coś wielkiego, fantastycznego, niepowtarzalnego - a tego by nie chciał. Ekscytację kocurka przerwał dopiero nagły powiew chłodnego wiatru, który bez ostrzeżenia musnął jego futro.
— Ale zimno... — mruknął pod nosem, gdy po grzbiecie przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. Barszczowa Łodyga najwyraźniej zdołał te słowa usłyszeć, gdyż po chwili polizał swojego syna po głowie.
— To biegniemy szybko do legowiska uczniów! — miauknął na zachętę kocur. — Dawaj Szakłak, biegniemy!
Barszczowa Łodyga nie musiał mówić dwa razy. Czarny kocurek wydał z siebie radosne mruknięcie i ruszył pędem w kierunku legowiska uczniów. Jego ojciec, widząc kociaka, który ucieka mu sprzed nosa, czym prędzej pobiegł za nim. Mimo dłuższych łap nie udało mu się dogonić podekscytowanego, zwinnego Szakłaka, który był gotów przebiec cały maraton, jeśli tylko wiązałoby się to z poznaniem nowych rzeczy.
— Hej, ale poczekaj! — miauknął Barszczowa Łodyga, gdy w końcu udało mu się dogonić malucha — Jesteś szybki jak zajączek!
Szakłak nie przejął się zbytnio uwagą swojego ojca. Był zbyt podekscytowany, by zwracać uwagę na takie rzeczy.
— To tutaj? — zapytał czarny kociak, zawadiacko wciskając głowę do nory ukrytej pod gałęziami krzewu. Jego oczom ukazało się niewielkie, tajemnicze "pomieszczenie". Przestrzeń oświetlało tutaj jedynie blade, przeciskające się przez chaszcze światło dnia. Na horyzoncie nie było ani śladu życia. — Czy to na pewno legowisko uczniów?
— Dokładnie! Uczniowie są teraz zapewne na treningu, ale może kogoś spotkamy? — odparł Barszczowa Łodyga, powoli wchodząc do środka. Szakłak westchnął, bo wiedział już, że z pewnością nikogo nie spotkają.
— Tato, nikogo tu nie ma! — mruknął rozpaczliwie, gdy wszedł do środka — Gdzie są wszyscy?
Wkrótce u boku kociaka pojawił się Barszczowa Łodyga, który odpowiedział na jego pytanie:
— Są na treningach — rzekł kocur — Kiedy podrośniesz i dostaniesz swojego mentora, też będziesz rankiem wychodził z obozu, by trenować. Fajnie, prawda?
Szakłak dwukrotnie zamrugał, próbując przetworzyć w swojej małej główce to, co właśnie usłyszał. Wstawanie wczesnym rankiem, i to codziennie, z jego perspektywy brzmiało jak koniec świata. Jak miał sumiennie wywiązywać się ze swoich obowiązków, skoro nie będzie nawet mógł się wyspać? To okropne!
— Ale to musi być męczące, żeby tak od samego rana... — jęknął kociak, czując, jak opuszcza go cały dotychczasowy entuzjazm.
— Co ty wygadujesz? - zapytał Barszczowa Łodyga — Wstawanie skoro świt to najlepsze, co może być! Uczucie porannego chłodu, od którego sierść się stroszy, cisza dookoła, śpiew ptaków... Niesamowite! Jeszcze Ci się spodoba, zobaczysz — dodał radosnym tonem.
Czarny kociak rzucił swojemu ojcu spojrzenie pełne rozczarowania. Jak on mógł tak myśleć? Chłód nie jest niczym przyjemnym, tak samo, jak cisza. A śpiew ptaków? Czy naprawdę był wart, by poświęcić dla niego godziny swojego słodkiego snu?
— Taa... — mruknął bez przekonania — Ale uczniowie nie pracują jakoś bardzo ciężko, prawda? — zapytał z nadzieją, że jego ojciec mu przytaknie.
— Uczniowie uczą się pilnie wszystkiego, co przyda im się, gdy zostaną wojownikami. Granic klanów, zapachów, zachowań w różnych sytuacjach oraz walki, tropienia, polowania... Muszą wiedzieć wszystko, żeby któregoś dnia to oni mogli szkolić swoich własnych uczniów! Super, prawda? — odparł Barszczowa Łodyga, nie zwracając uwagi na zrezygnowaną minę swojego syna. Szakłak z niedowierzaniem wysłuchiwał opowieści swojego taty. To wszystko, czego właśnie się dowiedział, zupełnie przeczyło temu, co do tej pory myślał o uczniach. Myślał bowiem, że bycie uczniem to tylko paradowanie z uniesionym ogonem, gdy kociaki się patrzą...
— Aha... — mruknął, po czym niechętnie skinął łebkiem na zadane mu pytanie — Bardzo super...

Gdy wracali do żłobka, Szakłak, mimo wcześniejszej frustracji, zaczął wyobrażać sobie siebie w roli ucznia. Czy sprosta tym wszystkim obowiązkom? Czy uda mu się zapamiętać wszystkie zapachy i granice na tyle, aby potem zostać wojownikiem? Miał tyle pytań, a tak mało odpowiedzi...

Od Rudzik

Jakiś czas po narodzinach

Ruda, mała kotka przewróciła swoje ciałko na bok, trafiając akurat na swojego brata Ognika. Kocurek szybko odepchnął koteczkę drobnymi łapkami, tym samym przez przypadek odsuwając ją od matki. Pręgowana kotka jak to przystało na kociaka, zaczęła głośno piszczeć oburzona, próbując dostać się z powrotem do źródła pożywienia, tym samym budząc pół legowiska, a także swoje rodzeństwo, które za chwilę zaczęło popiskiwać razem z nią. Jej matka od razu, aby zapobiec nerwów innych ze żłobka, polizała Rudzik, która popiskiwała jeszcze, a następnie Sójka podniosła ją za kark, kładąc na swoim futrze. Już po chwili ziewnęła, rozdziawiając swój malutki pyszczek i układając się niego wygodnie na ciepłym futerku matki. Po chwili zasnęła. Jej sen nie trwał jednak długo. Już o świcie zaczęła kwilić, bo nie wiedziała, jak zejść z grzbietu matki, aby napić się mleka. Sturlała się wprost na Płomykówkę, która tylko pisnęła cicho. Już po chwili Rudzik uradowana znalazła jej ukochane mleczko i z radością wpijała pazurki w brzuch swojej mamy. Sójka polizała kociaka, przez przypadek odsuwając ją od mleka. Przez ten nagły ruch koteczka jęknęła i nagle, jakby na moment, zdawało się jej, że otworzyła swoje oczka. Chociaż ciężko było jej to stwierdzić, bo nawet jeśli faktycznie tak było, to był to moment zbyt krótki, aby mogła to zarejestrować. Zdecydowała więc, że jest jeszcze za wcześnie. Światło, które wpadło jej między oczy, było jeszcze zbyt wyraźne. Z tym jeszcze poczeka… Już całkiem dobrze pełza! A to już swego rodzaju półmetek. Z chodzeniem i otwieraniem oczek jeszcze za wcześnie. Na razie dalej chce być jak najbliżej swojej mamy, nie wiedząc jeszcze, co przygotował dla niej świat.

Od Rudzik

Trójka kociąt wierciła się przy matce, walcząc o życie (czytaj: mleko). Zaciekle przepychały się nawzajem, tak jakby ich rodzicielka wcale nie miała też mleka w innych miejscach brzucha. W końcu to tylko bezmyślne kociaki. Zmieniło się tylko tyle, że powoli zaczynały słyszeć głosy dookoła, a także szum liści. Mała ruda koteczka zaczynała już nawet rozpoznawać głos swojej matki. Zdawało się, że Sójka pękała z dumy za każdym razem, gdy jej trzy kuleczki zaczynały piszczeć lub, gdy już były najedzone ruszać uszami, czy też wbijać drobne pazurki w jej brzuch podczas snu. Skoro kocięta ją słyszały, był to znak, że przyszła pora, aby je nazwać. Co prawda to jeszcze maluchy, które nawet nie były w stanie zrozumieć znaczenia swoich imion… Jednak kotka była zbyt podekscytowana, aby zwlekać dłużej z nazwaniem swojego miotu. Polizała maluchy, kończąc na rudej koteczek, która pisnęła cicho na moment przebudzona.
— Będziesz nazywać się Rudzik. Pasuje do ciebie maluchu — miauknęła Sójka, następnie patrząc w stronę reszty kociaków.
Nagle do legowiska wpadł ich tata Płomienny Ryk. Przyszedł przywitać się z kotką oraz jej kociętami. To były jego drugie odwiedziny od czasu, gdy Sójka przyniosła na świat ich trzy małe kuleczki.
— Nazwałaś już je jakoś? — zapytał kocur, wpatrując się w ślepia kotki.
— Akurat chciałam je nazwać, ale jak przyszedłeś, nazwijmy je razem — mruknęła kotka. — Możemy nazwać ją Rudzik? Tak bardzo jej pasuje! — miauknęła Sójka, wpatrując się w ojca kociąt.
— Rudzik…? Ah… Dobrze niech będzie — miauknął, chociaż z nieznanego kotce powodu, wydawał się niezbyt zadowolony tym imieniem.
— Jeśli jest źle, to możemy wybrać jej inne… — stwierdziła, ale kocur pokręciło głową na nie.
— Jest dobre — odparł i spojrzał na małego kocurka, jedynego w miocie. — Może nazwiemy go Ognik? Co sądzisz? — zapytał kocur, a matka kociąt kiwnęła głową.
— Trzecia nazwijmy Płomykówka. Czasem widywałam te zwierzęta, myślę, że będzie jej pasować — dodała Sójka, a Ognik kiwnął głową.
— Rudzik, Ognik i Płomykówka… Jestem pewien, że wyrosną na koty godne bycia w Klanie Burzy… — mruknął, patrząc nieco nieufnie na małą kuleczkę, która nie była jeszcze świadoma tego, co może przynieść jej przyszłość.

Od Słonecznej Łapy

 Dostał taką burę od Rozkwitającej Szanty, że ledwo się po niej pozbierał. A rozchodziło się o zioła na wzmocnienie, które przyniósł dla Sójki. Według wiecznej królowej, pęczek ziół który przyniósł, był trujący - mogły zaszkodzić samej rudej kotce, bądź jej nienarodzonym kociętom. 
– A-ale przecież... – Jąkał się, nie rozumiejąc skąd taka pomyłka. W końcu nie zbierał tych ziół sam! Za każdym razem przed zerwaniem rośliny pytał się o jej zastosowanie. W końcu nie chciał przynieść takiej, która by mogła zaszkodzić! – Naprawdę wszystkie są trujące?
– Wszystkie. – odparła Rozkwitająca Szanta, przyglądając się uważnie Słonecznej Łapie. Tak, jakby chciała zapamiętać każdy jego ruch, najmniejszą zmarszczkę na pysku, ton głosu i same słowa. Żeby tego było mało, kazała mu się zbliżyć i pozwolić obwąchać z każdej strony, po tym jak kocur nie powiedział jej skąd mu do głowy przyszło, aby "samemu" bez nadzoru medyków zbierać zioła dla królowych.
Nie chciał sprawiać kłopotu Ognistej Piękności. Może faktycznie źle zrobił udając się sam na sam z kocicą w poszukiwaniu ziół mających odczynić urok z wujka? W końcu oboje nie mieli wiedzy medycznej, a Słoneczna Łapa bazował jedynie na wspomnieniach podczas poszukiwań roślinki przeciw czarom. No i słowach cioci, która zapewniła młodego, że jako królowa otrzymywała dokładnie takie zioła, które przyniósł do żłobka.
– Doceniam twoją chęć pomocy, jednak będę musiała zgłosić ten incydent Króliczej Gwieździe. Mało brakowało, a doszłoby do tragedii! Zdajesz sobie z tego sprawę Słoneczna Łapo? – Przytaknął. –  Lecz nie martw się, na pewno nie czeka cię ten straszliwy dół, w którym kończą za karę twoi członkowie rodziny... Co najwyżej karne imię. 
– Nie! – wykrzyknął. – Nie chcę karnego imienia! Moje imię to Słońce. I takie musi pozostać... Jestem to winny mamie... Już wolę spędzić kilka nocy na zewnątrz, poza obozem... Nawet w tym dole! Wszystko byleby nie zmiana imienia!
– No, już, już... Nie unoś się tak. – uspokoiła go królowa. – Wstawię się za tobą i poproszę o łagodną karę, albo sama jakąś wymyślę... – zamyśliła się. Słoneczna Łapa przyglądał się kocicy, czekając na to  co ta postanowi – W końcu nawet jeśli zostałeś uczniem to [dla mnie] wciąż jesteś kociakiem, takim wyrośniętym, co ma pstro w głowie... – powiedziała uśmiechając się podczas obserwowania "tanecznego występu" ucznia spowodowanego nerwami. – Może... Pomógłbyś mojemu bratu i reszcie medyków, skoro zamiast trenować na przewodnika wolisz zabawę z ziołami? Co prawda, gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść... – powiedziała zasłyszaną od samotników prawdopodobnie rymowankę. Nawet jeśli sama nie wiedziała co to te kucharki, to rozumiała zamysł. Słoneczna Łapa jednak nie rozumiał ani słowa. – Jednak patrząc na to, że dwoje z czwórki medyków posiada problemy z oczami, to na pewno przyjmą twoją pomocną łapę i może pouczą co nieco o ziołach, abyś już nikogo więcej o mały włos nie otruł, jeśli zechcesz działać na własną łapę.
Nie brzmiało to tak źle w teorii, jednak był pewien, że ciocia Pajęcza Lilia nie będzie głaskać go po głowie, tylko złaja go porządnie, bardziej niż Szanta i zafunduje maraton rozróżniania ziół. Tak samo Królicza Gwiazda. I być może sam Płomienny Ryk? Chyba był w stanie to znieść. O ile jego uszy nie odpadną, bądź zwiędną od nadmiaru hałasu. Jeśli tak się stanie, przez kolejne księżyce nie opuści cichych tuneli rozciągających się pod terenami Klanu Burzy.


[Trening – 525 słów]

[przyznano 11%]