[Tw krew, opis walki i śmierci]
Przyjemne, pierwsze wiosenne promienie słońca igrały na szylkretowym futerku Motylkowej Łączki. Kotka siedziała w obozie z pyskiem uniesionym ku lśniącej, złotej kuli na niebie. Po Porze Nagich Drzew jej życie zwolniło i stało się monotonne. Motylka nigdy nie była kotem, którego przygody same odnajdywały – a przynajmniej tak jej się wydawało. Zamiast tego coraz częściej czuła się samotna, mimo że jej charyzma powinna przyciągać przyjaciół jak światło ćmy. Planowała podejść do rówieśników, odświeżyć dawne znajomości, lecz coś ją powstrzymywało. Strach ściskał gardło, a stres paraliżował łapy. Bała się, że Zawilcowa Korona znowu rozsiać mógł swoje jadowite słowa, że nie odpuścił i coś już im nagadał. Siedziała więc sama, lecz na pyszczku utrzymywała ciepły uśmiech – tak, by w razie, gdyby ktoś szukał kompana do rozmowy, by nie wyglądać na nieprzyjemną czy złą. I rzeczywiście – towarzysz się znalazł. Choć nie taki, jakiego oczekiwała. U jej boku pojawiła się nagle matka – Przeplatkowy Wianek. Ich jasne futra musnęły się delikatnie, choć cisza między nimi była ciężka, niemal dławiąca. Motylka nie spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek zamieni z nią choć słowo. Od dawna bowiem nie miała dobrej relacji z rodziną. Nienawidziła tego, jak kłamali, jak coś przed nią ukrywali. Wolała trzymać dystans niż później czuć irytację i gorycz. A jednak… ciągnęło ją do znajomego zapachu Przeplatki. Gdzieś w sercu wciąż pragnęła, by matka przejechała językiem po jej głowie, jak dawniej, gdy była kocięciem.
— Motylkowa Łączko, robisz coś ważnego teraz? — zapytała starsza kocica. W jej głosie brzmiała miękkość, choć oczy na pewno widziały, jak żałośnie samotna była córka.
— Nie, nic ciekawego. Mam wieczorem trening z Sójczą Łapą — odparła, kręcąc łapą w piaszczystej ziemi i odwracając wzrok.
— A więc może udasz się ze mną na spacer? — zaproponowała Przeplatka tonem, jakby naprawdę zależało jej na odbudowaniu więzi. — Porozmawiamy i… umocnimy naszą relację.
— Jasne! — wykrzyknęła Motylka, lecz szybko potrząsnęła głową, próbując opanować swój entuzjazm i natarczywość.
Obie podniosły się z ziemi i sprężystym krokiem opuściły obóz. Na terenach Klanu Burzy wiosna rozlewała się pełnymi garściami. Śnieg – którego i tak było niewiele – całkowicie stopniał, tworząc kałuże i gdzieniegdzie śliskie połacie błota. Motylka z radością skakała przez pierwsze z nich, jak kocię, podczas gdy Przeplatka patrzyła na nią z mieszaniną troski i żalu w oczach.
— Jak idzie ci z Sójczą Łapą? — zagadnęła po chwili. — To pewnie dziwne szkolić kogoś starszego od siebie.
Motylka zbliżyła się do jej boku, unosząc łebek.
— Na początku faktycznie było trochę niezręcznie — przyznała. — Rozkazywać komuś starszemu? Trudno. Ale Sójka jest bardzo miła. Zawsze była. Jeszcze, kiedy karmiła młode, lubiłam do niej zaglądać. Teraz często żartuje, poprawia swoje futerko i naprawdę się stara. Słucha moich wskazówek, a to dla mnie dużo znaczy.
Kroczyła przy tym w dość nietypowy sposób – jakby wyrzucała łapy przed siebie, unosząc je z przesadną ostrożnością, jakby parzyła ją ziemia.
— Na pewno wspaniale ją wyszkolisz — wymruczała Przeplatka. — Tak samo, jak kiedyś zrobiłaś to ze Słodką Dziewanną.
Liznęła córkę czule za uchem, po czym znów skupiła wzrok na ścieżce przed sobą. Ich kroki nieubłaganie prowadziły w stronę Upadłego Potwora – miejsca, które nawet wiosną wydawało się groźne i ciche. Motylka poczuła, że tematy rozmów zaczynają się kończyć. Zaczęła więc iść tak, by co jakiś czas trącać matkę łapą niby przypadkiem. Z początku wyglądało to naturalnie, ale z czasem stało się zbyt powtarzalne, by dało się to zignorować. W końcu zerknęła na Przeplatkę z figlarnym błyskiem w oku. Starsza kotka odpowiedziała szybkim, nieszkodliwym pacnięciem łapą. Motylka z łatwością uskoczyła, po czym pognała do przodu.
— Zobaczymy, kto będzie szybszy! — zamiauczała, a jej głos niósł się echem pośród wiosennych traw.
Przeplatka rozprostowała łapy i, z zaskakującą jak na wiek zwinnością, rzuciła się w pogoń. Ziemia drżała lekko pod uderzeniami ich łap, a w powietrzu unosił się zapach wiosny. Kotki przemknęły obok krzaków jałowca, wzbijając w powietrze resztki zeszłorocznych roślin. Ścigały się teraz jak dwie błyskawice. W ich ruchach nie było wrogości, tylko czysta radość i instynkt rywalizacji. Jednak w cieniu traw czaiła się cisza – gęsta i napięta, jakby same łąki wstrzymywały oddech, czekając na to, co zaraz się wydarzy.
Obie kotki biegły przez łąki, które powoli pokrywały się delikatnymi krokusami i przebiśniegami. Woda z kałuż pryskała na wszystkie strony, a ich łapy zostawiały za sobą ślady w mokrej ziemi. Pysk każdej z nich rozciągał się w szerokim uśmiechu – choć były zmęczone, adrenalina i radość sprawiały, że o tym zapominały. Upadły Potwór rósł przed nimi z każdą chwilą, tak bliski, jakby wystarczył tylko jeden skok, by znaleźć się u jego stóp. Wtedy Przeplatkowy Wianek nagle skręciła w bok, wpadając na córkę. Obie potoczyły się po młodej trawie, wzbijając w powietrze roślinność.
— Dawno tak nie biegałam — mruknęła starsza kotka, leżąc przez moment na córce i przeciągając się leniwie.
Motylka uniosła pysk, otrzepując go z ziemi i drobnych roślin.
— Tak! Zimą ciężko się biega! Mamo, musimy… — zaczęła, ale nagle zamilkła.
Bańka szczęścia, ta krótka chwila, której Motylka pragnęła całym sercem, została brutalnie przebita. Kotka wyszarpnęła się spod matki, uszy postawiła czujnie i wciągnęła powietrze głęboko. Krew. Przeplatka momentalnie spoważniała, naśladując zachowanie córki. Obie wiedziały, co oznacza ten zapach – znajomy, nieomylny. Krew. Samotnicy. I słabnące odgłosy walczących kotów. Spojrzały po sobie. W oczach Motylkowej Łączki błysnęła determinacja, ale i cień rezygnacji – jakby los po raz kolejny zadrwił z niej, podsuwając katastrofę zamiast spokoju. To nie pierwszy raz, gdy szczęście wymykało jej się spomiędzy łap, ustępując miejsca śmierci. Nie czekała jednak. Instynkt wojowniczki i potrzeba ochrony innych wzięły górę. Bez słowa rzuciła się przed siebie, znikając w trawie. Przeplatka krzyknęła coś za nią i natychmiast dogoniła córkę. Wpadły prosto w sam środek tragedii. Na ziemi leżały dwa poranione ciała – futra posklejane krwią, która powoli wsiąkała w miękką glebę. Motylka wciągnęła gwałtownie powietrze. Przed nią, walcząc o ostatni oddech, leżał Opadający Rumianek, przygnieciony do ziemi przez liliową kocicę. Jej szczęki zaciskały się na jego karku coraz mocniej. Nie pomyślała nawet przez sekundę. Zauważyła tylko, że w pobliżu czai się jeszcze jedna samotniczka – ciemna pointka – ale była zbyt daleko, by od razu przeszkodzić. Z rykiem przypominającym huk kamienia staczającego się ze zbocza, Motylka wpadła na bok liliowej kotki, znanej jako Zgrzyt. Zaskoczona przeciwniczka syknęła, puszczając Rumianka, który opadł bezwładnie na ziemię. Motylkowa Łączka zasłoniła go swoim ciałem, strosząc futro i bijąc ogonem na boki niczym biczem. Jej pazury wysunęły się w pełni, gotowe rozszarpać każdy bok, który ośmieli się zbliżyć.
— Kolejne klanowe szczury… — syknęła Zgrzyt, szykując się do skoku.
Wtem ich uwagę rozproszył nagły krzyk drugiej samotniczki.
— Ty! To ty skrzywdziłaś mojego syna! Jak śmiałaś?!
Motylka nie była pewna, czy dobrze dosłyszała – jej wzrok wciąż wbity był w Zgrzyt, a jedynie uszy obróciły się w stronę głosu. Liliowa wojowniczka odwróciła jednak łeb na ten krzyk – i to wystarczyło. Motylka wykorzystała okazję. Rzuciła się na jej pysk z wielką siłą. Przejechała po niej pazurami, po czym wylądowała całym ciałem na kocicy. Ta syknęła wściekle i wbiła swoje ostrza w jej boki. Motylka wyszarpnęła się, a krew rozprysła się dokoła. Zgrzyt podniosła się, strzepując z pazurów czerwoną ciecz. Zaśmiała się, po czym pognała na młodszą od siebie kotkę. Krew dudniła w uszach Motylkowej Łączki, gdy obserwowała, jak przeciwniczka pędzi ku niej zygzakiem. Słyszała rytm jej kroków, a gdy ta postawiła jeden błędny, szylkretka skoczyła i uczepiła się jej pleców. Zgrzyt przewróciła się, przygniatając ją ciężarem, aż z piersi Motylki uleciało powietrze. Mimo bólu zdołała jednak chwycić zębami jej ucho. Szarpnęła z całej siły, a nerwy i skóra puściły — samotniczce została tylko połowa ucha. Krew spływała jej po oku, a w spojrzeniu wciąż buzowała determinacja. Liliowa kotka zerknęła ponad Motylkę i uśmiechnęła się szyderczo. Szylkretka ani drgnęła, tylko strzepnęła ogonem i ruszyła naprzód. Wpadła w kałużę, rozchlapując wodę, i z impetem uderzyła barkiem w szyję Zgrzyt. Osłabiona widoczność sprawiła, że tamta zdołała jedynie drasnąć pazurami pysk Motylki, po czym zatoczyła się i runęła na ziemię. Widać było, że kiedyś mogła być silna — ale teraz szybsza i zwinniejsza wojowniczka z Klanu Burzy pokonała ją bez trudu. Motylka miała już zdecydować, czy przegonić ją, czy zakończyć jej życie, gdy w powietrzu zabrzmiał słaby pisk wołania o pomoc. Serce podskoczyło jej do gardła. Matka! Przeplatka była przygwożdżona do ziemi. Druga samotniczka, ciemna pointka, z triumfem przytrzymywała jej pysk, odsłaniając delikatne żyły na szyi. W jej oczach płonęła ślepa nienawiść. Nie przewidziała jednak, że starsza kotka ma przy sobie kogoś, kto wskoczy w ogień nawet wtedy, gdy ukrywa się przed nim prawdę. Motylkowa Łączka rzuciła się z całej siły na bok przeciwniczki. Obie potoczyły się w błoto. Przeplatkowy Wianek poderwała się, otrzepując zakrwawione futro, i kuśtykając, ruszyła córce na pomoc. Ciemna pointka podniosła się pewnie, ignorując śliską ziemię. Motylka również dźwignęła się, chociaż jej łapy drżały, a wzrok rozmywał się od oszołomienia. Dopiero ostrzegawczy krzyk matki przywrócił ją do pełnej świadomości. Ryk skoczyła, celując w bark wojowniczki i rozcinając go głęboko pazurami. Potem przejechała po jej czole, zostawiając płytką, ale krwawiącą ranę. Motylka zatoczyła się do tyłu, starając się blokować jej ataki, lecz na szczęście Przeplatka szybko wsparła córkę i odepchnęła przeciwniczkę. Matka i córka spojrzały na siebie. Chwilę później obie ruszyły jednocześnie. Ryk jeszcze przez moment stroszyła futro i warczała, gotowa rozszarpać każdą z nich, ale zrozumiała, że przewaga zniknęła. Cofając się, próbowała znaleźć drogę ucieczki. Motylka nie zamierzała na to pozwolić. Kilka susów wystarczyło, by wskoczyła na jej grzbiet i wbiła zęby w ciało. Ryk zawyła, a zaraz potem dostała cios po pysku od Przeplatki. Obie kotki powaliły ją na ziemię. Samotniczka popełniła błąd. Obróciła się na plecy, stając nos w nos z Motylką. Z zaskoczenia przeorała jej policzek pazurami, zostawiając głęboką szramę. Wojowniczkę ogarnął czysty instynkt obrony klanu i rodziny. Nie myślała. W jej oczach płonął szał. Szczęki zacisnęły się na szyi Ryk. Kły przebiły sierść, skórę i mięśnie, aż dotarły do tętnicy. Krew trysnęła, zalewając jej pysk i gardło przeciwniczki. Motylka szarpnęła głową, po czym puściła, cofając się i opierając drżące ciało o bok matki. Ryk zaczęła drżeć konwulsyjnie, a z pyska trysnęła struga krwi. W jej oczach, poza szaleństwem, pojawił się strach – prawdziwy, nagi strach przed końcem. Próbowała jeszcze unieść się na łapach, lecz runęła z powrotem w mokrą trawę.
— Mój… synek… mój synek…
Samotniczka szeptała jeszcze między pluciem krwią. Jej głos chwiał się, a każde słowo brzmiało jak echo zbliżającej się śmierci. W końcu jej ciało drgnęło po raz ostatni w konwulsjach agonii, a struga krwi rozlała się szeroką plamą po trawie, brudząc łapy Motylki. Lepka ciecz i tak już zasnuła jej lewe oko, odbierając wyraźny obraz. Całe futro szylkretki, jeszcze niedawno lśniące, było teraz potargane, posklejane i wilgotne od krwi – jej własnej i cudzej. Z kilku głębokich ran wciąż sączyła się czerwień, barwiąc ziemię pod nią. Dopiero gdy jej matka, chwiejnym krokiem, zwróciła się w stronę drugiej samotniczki, Motylka również podniosła głowę. W zielonych oczach młodej wojowniczki wirował szok, ale mimo drżenia całego ciała była gotowa walczyć dalej. Choćby miało to kosztować ją życie. Tak przysięgała podczas ceremonii. Zgrzyt, obserwując upadek towarzyszki, cofała się powoli. W jej spojrzeniu czaiła się wściekłość zmieszana z obawą – wiedziała, że nie ma już szans. Zerknęła jeszcze na Opadającego Rumianka i syknęła, zanosząc się gorzkim śmiechem.
— Dziwi mnie tylko jedno… że tak ci zależało na tym starcu. Na kocie, który wychowywał dzieci brudnego rudzielca — warknęła w stronę Rumianka, po czym odwróciła się i zaczęła biec w stronę terenów Klanu Wilka.
— Nie…! — syknęła Motylka i mimo bólu w każdym centymetrze ciała rzuciła się w pogoń.
— Przestań! — krzyknęła Przeplatkowy Wianek, stając jej na drodze. — Musimy wracać do obozu!
Jej jasne łapy były całe we krwi, a każdy oddech przerywany był jękiem. Motylka zatrzymała się, serce waliło jej jak młotem. Chwilę później skinęła głową, od razu kierując się ku Rumiankowi. Ten z trudem uniósł łeb, jego oczy były przygaszone, lecz wciąż pełne życia. Patrzył w stronę, gdzie zniknęła Zgrzyt.
— Nic… nic ci nie jest? — wyszeptała Motylka, drżącymi łapami starając się go podtrzymać. Miała wrażenie, że jej ciało błaga o chwilę odpoczynku, lecz nie mogła sobie na to pozwolić.
— N… nie. Dziękuję, że… że mi pomogłyście. Ale proszę… — Głos wojownika łamał się coraz bardziej, aż przeszedł w ledwo słyszalny szept. — Nie mówcie nikomu, co ona powiedziała. Proszę…
Jego pysk opadł na ziemię, a powieki przymknęły się ciężko. Motylka skinęła głową, choć serce ścisnęło jej się mocno.
Rozejrzała się dookoła i podeszła do żelaznego potwora. Rdzawe ściany jego ciała były porośnięte pajęczynami, a wokół leżały kępy nieświeżego mchu. Zebrała je tyle, ile zdołała, by choć trochę zatamować krwawienie u rannych. Utykając na przednią łapę, podeszła kolejno do każdego z towarzyszy, przykładając mech tam, gdzie krew sączyła się najmocniej. W końcu jej wzrok padł na martwe ciało Ryku. Zatrzymała się przy niej, a oczy zaszły mgłą.
— Klanie Gwiazd, wybacz mi… — wyszeptała, a jej głos się załamał. — Nie chciałam jej krzywdzić. Niech jej dusza odnajdzie spokój.
Łzy spłynęły po jej pysku, mieszając się z krwią. Nigdy wcześniej nie zabiła. Nigdy nie widziała śmierci z tak bliska – śmierci tak brutalnej. W jej żołądku zawiązał się twardy, bolesny węzeł. Odwróciła się do matki. Czekała ich teraz jeszcze trudniejsza część – musiały zabrać ciało Cykoriowego Pyłku i pomóc Rumiankowi dotrzeć do obozu.
Podróż była męczarnią. Pełna postojów, potknięć i drżących łap. Każdy krok przypominał im o ranach. Ale w końcu, zmęczona grupa przedarła się przez krzewy strzegące wejścia do obozu. Wystarczyła chwila, by cała osada się zleciała. Futra jeżyły się na widok krwi, a przerażone szepty niosły się po obozie. Królicza Gwiazda wyskoczył ze swojego legowiska niczym zając spłoszony z nory. Zamarł na widok rannych, a jego oczy rozszerzyły się z niedowierzania.
— Na Klan Gwiazd! Co się stało?! — wykrzyknął, głos mu drżał.
Zanim jednak ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, medycy Klanu Burzy popędzili naprzód, by zabrać rannych do lecznicy. Motylka, mimo że z każdą chwilą czuła, jak tracą ją siły, uparła się, by wyjaśnić wszystko liderowi. Wdzięczna Firletka podtrzymywała ją i starała się zatamować krwawienie, poprawiając prowizoryczne opatrunki.
— Natrafiłyśmy na dwie samotniczki… — zaczęła szylkretka, a każdy oddech był wysiłkiem. — Cykoriowy Pyłek i jakaś pręgowana kocica leżeli już martwi. Liliowa… wbijała kły w Opadającego Rumianka. Uciekła… ale tamta druga nie żyje.
Słowa urywały się, gdy opierała się na przyjaciółce. W końcu dotarła do lecznicy, gdzie medycy natychmiast się nią zajęli. Na moment spotkała spojrzenie Zawilcowej Korony. Jego oczy miały w sobie coś dziwnego – mieszaninę zaskoczenia i… niedowierzania. Motylka była pewna, że Rumianek powiedział mu, kto uratował mu życie. Kremowy kot patrzył jednak na nią tak, jakby wciąż nie umiał w to uwierzyć. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Jaka była prawda? Nie mogła przecież zajrzeć do jego skomplikowanego umysłu. Motylkowa Łączka opadła w końcu na posłanie, oddając się w pełni medycznej opiece. Przymknęła oczy, pozwalając, by ciemność w końcu objęła ją i dała wytchnienie.
***
Lekkie promienie słońca wślizgnęły się do wieży, w której mieściła się lecznica, i oświetliły pysk Motylki. Chwilę później znów zasłonił je cień. Kocica położyła łapy na mordce i mruknęła niezadowolona. Jednak gdy tylko rozpoznała znajomy zapach, uniosła wzrok. Przed nią stał Świerszczowy Skok, a w jego oczach lśniły łzy. Gdy tylko siostra podniosła głowę, natychmiast otarł się policzkiem o jej futro.
— Och, Motylko… tak się bałem! Bałem się, że już nie wrócisz — wyszeptał, siadając obok i zaczynając energicznie wylizywać futerko siostry.
— Chyba wczoraj trochę odleciałam… — mruknęła, a jej gardło wypełniło miękkie mruczenie pod wpływem czułości braciszka. — Już spokojnie, nic mi nie jest! Nie tak łatwo mnie pokonać!
— Tak mi przykro z powodu tych ran… Medycy powiedzieli, że blizny zostaną… — dodał cicho Świerszcz, spuszczając wzrok.
Motylka zamrugała i spojrzała na swoje ramię. Widniały na nim trzy szramy, częściowo zakryte przez futro. Na plecach miała większy, łysy placek skóry, którego dopiero z czasem miał przykryć gęstszy włos. Dotknęła łapą policzka, gdzie również wyczuła zadrapania. Jej oczy nagle rozjaśniły się, a na pysku pojawił się szeroki uśmiech.
— Ależ, o czym ty mówisz! To cudowne, że mam blizny! Marzyłam o nich tyle czasu. W końcu będę mogła stanąć u boku wojowników z dumą, bo będę taka jak oni – pełna blizn po wygranych walkach. To moja nagroda i znak, że byłam silna! Będą mi przypominać, że uratowałam Rumianka! — Zamerdała radośnie wąsami, a uśmiech poszerzył się, gdy dodała: — Spójrz, ta na plecach wygląda jak motylek! To idealne!
Na moment radość rozświetliła jej pysk, lecz szybko przygasła. Świerszcz, który jeszcze przed chwilą uśmiechał się razem z nią, znów przybrał poważną minę.
— Coś nie tak? — zapytał ostrożnie.
— Czy… czy Klan Gwiazd mi wybaczy? — wyszeptała, odwracając spojrzenie i kładąc pysk na łapach. — Zabiłam tamtą kotkę… zachowywałam się jak oszalały lis. Nie miałam nad sobą kontroli.
Świerszcz zbliżył się i dotknął nosem jej ucha.
— Na pewno już wybaczyli! — miauknął z pewnością w głosie. — Chroniłaś klan, ratowałaś przyjaciela. To zasługuje na pochwałę od gwiezdnych, nie na karę! — dodał, po czym polizał siostrę po głowie.
Po chwili wyjął zza pleców parę fioletowych wrzosów i wplótł je w jej futro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz