TW: Uzależnienie, wzmianki o intruzywnych myślach
W przeszłości
Mało co nie eksplodował, słysząc bezczelny ton brata. Chyba nigdy nie poczuł takiej... Złości? Tak, chyba to było to. Rzadko bywał zły. Zazwyczaj smutny, przygnębiony, zdenerwowany, zestresowany — ale prawie nigdy nie był wściekły. Ten nowoodkryty stan nie dał mu jednak poczucia wolności, oddechu. Niczego nie odblokował, nie rozbił tamy. Czuł jedynie niekomfortowy żar, który rozlewał się w jego klatce piersiowej, wypełniając przerwy między żebrami i dusząc serce.
To jedno zdanie wypowiedziane przez burego kocura pozornie nie miało znaczenia. Pozornie było głupie. Nieistotne. Na tle jego znacznie ostrzejszych ripost wydawało się łagodne i nieszkodliwe. Banalne. Pod żadnym względem nie powinno być tym, co ostatecznie przechyliło szalę. Ale jednak było. Było czymś, co nie tyle przelało czarę, oj nie — rozbiło ją na kawałki, tłocząc do lulkowego ciała litry chowanych uraz, niewypowiedzianych żali i tłamszonego gniewu. Naczynie rozsypało się w drobny mak, a gorąca żółć, która je wypełniała, w końcu znalazła ujście.
Chciał wepchnąć mu do pyska trawno-ziemną kulę, aby już więcej nie musiał słuchać jego nieznośnych wynurzeń. Walnąć go w tę wiecznie napuszoną mordę, by pozbyć się z niej tego kpiącego grymasu. Mógłby mu dorzucić coś na przeczyszczenie. Wtedy rzeczywiście miałby powody do martwienia się o zatrutą rybę.
W zaledwie kilka uderzeń serca powrócił go rozum. Dlaczego myślał coś tak okropnego? Czemu chciał skrzywdzić własnego brata? Nawet, jeśli go irytował — Żmijowiec wciąż był jego rodziną. Dorastali razem, najcięższe chwile przeżyli wspólnie. Jakim cudem tak obrzydliwe myśli zalęgły się w jego głowie? Przecież nie był taki! Nigdy nie był okrutny. Nie cieszyło go nieszczęście innych. Nie chciał walczyć, nie cierpiał rozlewu krwi i brzydziła go sama idea zranienia kogoś celowo. Dlaczego więc w ogóle pomyślał o czymś takim? Uważał się za moralnego kota. Za dobrą duszę. Może nie był najmilszy i najłatwiejszy w obyciu, ale nie był zły. Czyżby się mylił? Na samą myśl o tym poczuł, jak żołądek agresywnie się mu kurczył, a w gardle stawała gula. Zbierało mu się na torsje.
Na jego pyszczku musiało w tę krótką chwilę wymalować się wiele różnych uczuć — tak sądził przynajmniej po zdziwionej mordce brata, który patrzył na niego jak na wariata.
— Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zaraz miał się zrzygać... Kłak ci stanął w gardle? — zapytał. Jego ton ociekał wręcz ironią, gdy ten z fałszywą "troską" pytał go o samopoczucie.
Lulkowa powieka zadrgała delikatnie, a on sam pokręcił prędko głową. Musiał stąd iść. Chciał pobyć sam. Potrzebował odpocząć na wyspie. Może wziąłby trochę maku? Szybciej by wtedy zasnął... Tak, te dziwne pomysły na pewno wykwitły z niewyspania. Teraz tylko sobie odpocznie i będzie lepiej! Ostatnio mieli za dużo na głowie — odbudowa ogrodu, sadzenie roślin w obozie, przygotowywanie źródełka, szukanie sadzonek. Nie miał za dużo czasu dla siebie — i to wszystko brało się właśnie stąd, na pewno. Chyba.
— Nie. Wiesz co, zrób to sam... Ja muszę iść... Do ogrodu. Pomóc. Teraz. — Zanim brat zdążył mu odpowiedzieć, Lulkowe Ziele podreptał w kierunku wyjścia z obozu. Idąc, zauważył Trzcinową Łapę, Rosiczkową Kroplę i Śnieżną Mordkę, które wspólnie odbudowywały ścianę lecznicy. Rozmawiały ze sobą z uśmiechami na pyszczkach, umacniając ściany gliną, trzcinami i patykami. Skinęły mu głową na powitanie, a Śnieżka nawet wyszczerzyła zęby bardziej niż zwykle, ale on jedynie przeszedł obok. Wystarczyło mu wrażeń tego dnia.
୧ ‧₊˚ 🌿⋅
Teraźniejszość
Cóż. Krótko mówiąc okazało się, że winowajcą jego podłego humorku wcale nie było niewyspanie. Spał obecnie dłużej, niż kiedykolwiek wcześniej, a te paskudne wizje tak czy siak nie chciały wyleźć z jego głowy. Wręcz przeciwnie, nasiliły się. Najmniejsza rzecz potrafiła wyprowadzić go z równowagi. Miał ochotę krzyczeć, drzeć się w niebogłosy za każdym razem, gdy Szept zrobił coś choćby trochę nie tak, gdy obudziły go jakieś dźwięki dochodzące z dworu lub gdy znowu musiał siedzieć w legowisku medyczek, bo Gąbczasta Łapa wciąż nie wracała z ich bratniego klanu. Ale nie mógł. I za każdym razem, gdy ta buzująca frustracja nie potrafiła znaleźć odpowiedniego ujścia, pojawiały się one. Te paskudne, wstrętne wizje. Były jak robal, pasożyt, który wwiercił się mu w mózg i zadomowił w delikatnych tkankach, co jakiś czas dając o sobie znać, przypominając o swojej złowieszczej obecności.
Nie chciał tego myśleć. To nie był on. Miał nadzieję, że to nie był on. Brzydziło go to. Czuł odrazę na samą myśl, że jego rozum produkował takie obrazy. Nie chciał nawet widzieć własnego odbicia w obawie, że to wewnętrzne zepsucie zaczynało się objawiać też w jego wyglądzie. Jedynym, co pozwalało mu zatrzymać te nieusłuchane, chaotycznie pędzące myśli, były ziarna maku. Małe, cudowne kuleczki.
Siedział pod drzewem w obozie, bokiem oparty o jego korę, wykończony przez wszechobecny skwar i duchotę. Oczy miał lekko przymknięte, a pyszczek zastygł mu w lekkim, zrelaksowanym uśmiechu. Między przednimi łapami złożona była niewielka ryba, której jednak nie zaczął nawet jeść. Wcześniej jedynie wydawało mu się, że był głodny. Teraz odczuwał jedynie błogi spokój. Fantastyczne uczucie!
Przyglądał się z oddali ciężko pracującym wojownikom. Wężynowy Splot i kilkoro innych współklanowiczów wtaczało na ich wysepkę głazy. To musiało być okropne zajęcie, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Zapewne większość z nich wolałaby obecnie siedzieć w rozkosznie chłodnych wodach rzeki, pływać lub łapać ryby. Cóż.
Nie zauważył nawet chudej, patykowatej sylwetki, która podeszła do niego od jednej ze stron. Gdy ruszył głową, aby zmienić ułożenie ciała, spotkał się oko w oko z pyskiem Żmijowca.
— Och, witaj — powiedział cicho.
< Żmijowiec? >
Event: Wtoczenie głazów na wyspę, Odbudowa ścian lecznicy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz