Jakiś czas przed śmiercią Melodyjnego Trelu
Pietruszka siedziała przy Melodyjnym Trelu. Wylizywała starannie futerko kotki, próbując choć na chwilę oderwać myśli od wszystkiego, co działo się wokół. Plotki, które krążyły wśród klanowych kotów o tym, że związek jej mentorki wisi na włosku, drażniły ją i wywoływały rosnącą irytację. A przecież to nie była tylko sprawa Melodyi. Ona również czuła się częścią tej historii. Starsza kotka leżała obok, pozornie spokojna, lecz jej ogon nerwowo poruszał się po skale. W jej oczach widać było napięcie i przygaszone światło, które kiedyś lśniło ciepłem i pewnością. Zdecydowanie – ta sytuacja nie służyła żadnej z nich. Pietruszka próbowała polubić Pokrzywowe Zarośla. Dawała mu szansę. Ale po tym, co zrobił... po tym, jak bez słowa odwrócił się od swojej rodziny – nie była już w stanie darzyć go sympatią. Wojownik śmiał zlekceważyć to, co miał najcenniejsze: partnerkę i dzieci. A wszystko to dla kogo? Dla siostry, która zniknęła na setki księżyców i wróciła znikąd, zapewne nie z czystymi intencjami! Kotka aż zadrżała na samą myśl. Nie miała zamiaru go tolerować. Najchętniej doradziłaby byłej mentorce, by już dawno z nim zerwała, ale... nie chciała się wtrącać. Nie chciała być tą, która przyłoży łapę do ich rozstania.
— Czy to ze mną jest coś nie tak? — odezwała się nagle Melodia, kładąc pysk na łapach i wpatrując się w ziemię przed sobą. Pietruszka aż drgnęła. Futerko na karku zjeżyło jej się instynktownie.
— Nawet tak nie myśl! Jakby... Ja rozumiem, że mógł tęsknić za siostrą — zaczęła cicho, nie przerywając rytmicznego wylizywania sierści — ale przecież jej przy nim nie było. To ty byłaś. Ty i wasze dzieci. A teraz? Zachowuje się, jakby całkowicie zapomniał, ile mu dałaś. Ile szczęścia…
Głos jej zadrżał. Ostatnie słowa wymruczała niemal niewyraźnie, jakby mówiła bardziej do siebie niż do Melodii.
— Może... nigdy nie był szczęśliwy — wyszeptała tamta, odwracając wzrok.
Zapadła cisza. Tylko szum wodospadu towarzyszył im w tej chwili. Pietruszka nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć. W głębi duszy wierzyła, że rozmowa może coś zmienić. Że dwoje kotów, którzy kiedyś byli sobie tak bliscy, mogliby jeszcze usiąść i spokojnie to wyjaśnić. Ustalić, co dalej. Może wtedy wszystko wróciłoby do normy? Ale coś w niej – może to była intuicja, a może echo podsłuchanych słów – podpowiadało, że takie rozmowy już się odbywały. Że Melodia próbowała. I że to Pokrzywowe Zarośla zamykał oczy i uszy, ignorując wszystko. Pietruszka westchnęła cicho. Położyła pysk na barkach starszej kotki, wtulając się w nią lekko i zaczęła cicho mruczeć. Jedyny sposób, w jaki mogła teraz dać jej znać, że nie jest sama.
Dzień śmierci Melodii
Pietruszkowa Błyskawica obudziła się tego dnia bardzo wcześnie. Jeszcze przed świtem, zanim pierwszy promień słońca przebił się przez wodospad, otworzyła oczy, czując ciężar w piersi. Poprzedniego dnia Melodyjny Trel i Pokrzywowe Zarośla zerwali ze sobą w sposób gwałtowny i bolesny. Ich krzyk rozdarł ciszę obozu jak pazur rozdzierający miękki mech. Kotka nie mogła przestać myśleć o swojej mentorce. Chciała z nią porozmawiać, choćby przez chwilę złapać ją na uboczu, zapytać, czy wszystko w porządku, czy czegoś nie potrzebuje. Jednak Melodyja, tuż po zerwaniu, wybiegła z obozu, zarzekając się, że chce samotnie udać się na polowanie. Gdy wróciła – nie odezwała się ani słowem. Położyła się bezszelestnie na posłaniu, odwrócona plecami do wszystkich, i zapadła w milczenie, które bardziej bolało niż krzyk. Pietruszka zerknęła wtedy w jej stronę. Leżała tak blisko... Ale nie zrobiła nic. Może nie zauważyła, a może – nie chciała zauważyć? Wstała jak gdyby nigdy nic i dołączyła do porannego patrolu.
Na patrolu nie dało się uniknąć plotek. Szepty o zerwaniu dwójki kotów rozchodziły się po lesie jak ogień po wysuszonej trawie. Pietruszka jednak nie brała w nich udziału. Unikała wszelkich pytań, udając skupienie na polowaniu. W rzeczywistości walczyła z własnymi myślami.
Kiedy wróciła do obozu, słońce stało już wysoko. Zaledwie przekroczyła wejście do jaskini, natychmiast dostrzegła poruszenie. Coś działo się na półce skalnej należącej do wojowników. Kilka kotów ostrożnie znosiło z niej ciało. Pietruszka nastawiła uszy, próbując dosłyszeć, o co chodzi, ale z obozowego gwaru wyrwał się tylko jeden dźwięk – pisk, cichy i krótki. W tym samym momencie zając, którego niosła w pysku, wypadł jej na ziemię. Zamarła. Wpatrywała się w niesiony przez wojowników kształt – znajome jasne futerko i krótkie łapki. Jej źrenice rozszerzyły się ze strachu.
Nie. To niemożliwe. To nie ona. To na pewno pomyłka... Prawda?
Ale kiedy ciało Melodyjnego Trelu zostało ułożone na miękkim poszyciu, nie było już żadnych wątpliwości. To naprawdę była ona. Pietruszce zadrżały łapy. Miała nadzieję, że mentorka po prostu źle się poczuła. Może zasłabła, a koty pomagają jej tylko zejść? Jednak wszystko rozwiało się w jednej chwili, gdy do ciała podbiegły medyczki. Wieczne Zaćmienie pochyliła się nad zmarłą. Obwąchała ją uważnie, zmarszczyła brwi. W jej oczach odbijało się zaskoczenie, bezsilność i smutek. Gdy uniosła wzrok na swoją partnerkę, nie musiała nic mówić. W tym spojrzeniu było wszystko – współczucie, żal, pożegnanie. Wokół ciała zmarłej kotki zaczął zbierać się tłum. Wojownicy, uczniowie, starszyzna – wszyscy chcieli choć przez chwilę spojrzeć na Melodyjkę po raz ostatni. Ale gdy dostrzegli zbliżającą się Pietruszkę, odsunęli się, robiąc jej miejsce. Pozwolili jej pierwszej pożegnać się z tą, którą kochała najbardziej. Kotka stanęła nad ciałem. Wbiła pomarańczowe oczy w bezruch futra. Nie ruszyła się ani na moment, jakby sama zamieniła się w kamień.
— Ona... nie żyje... Tak mi przykro, Pietruszko... — powiedziała cicho Zaćma, podchodząc do ukochanej. W tej chwili żadna z nich nie udawała. Nie udawały obojętności, nie ukrywały czułości. Liczyły tylko na to, że reszta uzna ich bliskość za wyraz przyjaźni, a nie zakazanego uczucia. Z pomarańczowych, zazwyczaj radosnych oczu Pietruszki popłynęły łzy. Spływały cicho, bezszelestnie, aż w końcu z jej gardła wydobył się wrzask rozpaczy – dziki, przerażający, przebijający nawet szum pobliskiego wodospadu. Futro czekoladowej kotki zjeżyło się. Pazury wysunęły się mimowolnie, a uszy przylgnęły do czaszki. Drżąc na łapach, podeszła do martwej. Padła na nią bezwładnie, wtulając się w bezduszne ciało. Wbijała pazury w jej futro, jakby próbowała obudzić ją lub zmusić serce do bicia. Ale to serce już nigdy się nie poruszy.
— Dlaczego...? Dlaczego Klan Gwiazd musiał mi cię zabrać?! — wykrzyczała, gardząc każdym słowem skierowanym ku przodkom. Obwiniała ich. Jak inaczej wyjaśnić nagłą śmierć Melodii? Udar? Przemęczenie? Starość? Stres? Nie! Dla Pietruszki winni byli tylko oni – ci, których niebo miało być schronieniem. Mimo że rozum szeptał, że to mógł być udar, że ciało miało swoje granice, serce krzyczało – to ich wina.
— To ich wina... To wina Pokrzywowych Zarośli! Niech go tylko dorwę... — wyszeptała, tuląc się do futra zmarłej. Mówiła tak cicho, że słowa te mogła usłyszeć już tylko jej dusza.
— Kocham cię, Melodio… Przepraszam… — wyszeptała Pietruszka, ledwo oddychając. — Przepraszam, że nie zdążyłam ci tego powiedzieć. Że nie zdążyłam powiedzieć, że jesteś dla mnie jak mama...
Jej głos zadrżał, lecz nie przerwała.
— Swojej biologicznej nigdy nie poznałam… Ale ty ją zastąpiłaś. Byłaś dla mnie matką, której nigdy nie miałam… i zawsze będziesz moją mamusią. Moją jedyną i prawdziwą…
Kotka uśmiechnęła się delikatnie, mimo że łzy nadal spływały po jej pyszczku.
— Kocham cię… Jeszcze się spotkamy. Obiecuję.
Zamruczała głośniej, niemalże kojąco, po czym znów wtuliła pysk w szylkretowe futro ukochanej mentorki, jakby próbując zapamiętać jej zapach na zawsze.
Zatonęła w rozpaczy. Nie zauważyła, kiedy pojawili się pozostali – Postrzępiony Mróz, Gąsienicowy Ogreszek, Przepiórcza Łapa, Kukułcza Łapa i Gołębia Łapa. Każde z nich opłakiwało zmarłą w milczeniu, w swoim tempie. Ale żadne z nich nie odważyło się zbliżyć zbyt blisko do Pietruszki. Kotka szeptała coś do ciała Melodyi, liżąc jej futro, głaszcząc ją łapami, szlochając w rytmie złamanego serca. Aż w końcu nadszedł on. Pokrzywowe Zarośla. Jak śmiał się tu pojawić? Pietruszka podniosła głowę i spojrzała na niego. Jakby obudziła się z transu. Oczy miała mokre, przekrwione, pełne nienawiści. Liliowy kot był zrozpaczony. Chciał podejść, by pożegnać się z byłą partnerką. Ale nie zrobił nawet dwóch kroków. Pietruszka błyskawicznie podniosła się i zagrodziła mu drogę. Jej futro zjeżyło się na całym ciele, ogon wachlował powietrze z wściekłością. Wokół zapadła cisza. Wojownicy nastawili uszy, kilku spięło mięśnie.
— Ohydny… ohydny zdrajca! — ryknęła Pietruszka, jej głos był jak błyskawica rozrywająca niebo.
Pokrzyw skulił się, przystanął, próbując coś powiedzieć — lecz słowa ugrzęzły mu w gardle.
— Jak śmiesz tu przychodzić?! Pachnący sianem! Samotnikami! — syczała z furią. — Jak śmiesz teraz tu płakać i żądać możliwości pożegnania się z nią?! W jej ostatnich chwilach byłeś nikim! Nie interesowała cię! Zostawiłeś ją!
Zbliżała się do niego powoli, nisko na łapach, jak drapieżnik gotowy do skoku. Pokrzyw drżał. W jego oczach widać było łzy, ale Pietruszka ich nie widziała — albo nie chciała widzieć.
— Wynoś się stąd! — ryknęła, a pazury wysunęły się z łap. — Nie masz prawa nawet na nią patrzeć!
I wtedy się rzuciła. W jednej chwili przeskoczyła dzielącą ich odległość, przygważdżając Pokrzywa do ziemi. Wściekłość malowała się na jej pysku.
— Leć do swojej siostrzyczki! Leć do niej i z nią zamieszkaj! — wrzasnęła, szaleńczo wymachując pazurami, gotowa zedrzeć mu skórę z pyska.
Wojownicy zareagowali natychmiast. Rzucili się na pomoc, próbując odciągnąć ją od Pokrzywa. Ale Pietruszka była silna. Zbyt silna, napędzana czystym bólem. Wyrwała się jednemu, odepchnęła drugiego, zębami chwyciła pobliski mech, by nie stracić gruntu. Gdyby nie… Wieczne Zaćmienie. Cisza, jaką wniosła medyczka, była jak chłodna rosa gasząca płomień. Pojawiła się nagle, bez słowa, i ujęła Pietruszkę w objęcia. Kotka znieruchomiała, a potem bezwładnie pozwoliła się odciągnąć. Szylkretowa medyczka zaprowadziła ją do swojego legowiska, okryła mchem i podała jej zioła na uspokojenie. Pietruszka szlochała, tuląc się do jej futra, ściskając je jak ostatnią deskę ratunku.
— Jak on śmie… — wyjęczała. — Jak on śmie się tu pokazywać…
Łzy kapały na podłoże. Pazury rozdzierały mech, aż w powietrzu uniósł się jego zapach.
— Trzeba go wygnać… To on ją zabił… To przez niego… — piszczała, jakby znowu była bezradnym kocięciem.
Zaćma jedynie wylizywała jej futerko i milczała, pozwalając jej się wypłakać. Po chwili nasiona maku zaczęły działać. Pietruszka czuła, jak mięśnie się rozluźniają, a rzeczywistość oddala się powoli.
— Dopilnuj… — wyszeptała, z trudem — …żeby nie zabrudził jej ciała swoim smrodem…
Położyła pyszczek na łapach medyczki i zamknęła oczy, pozwalając snom ją pochłonąć. Miała nadzieję, że tam – po drugiej stronie – spotka Melodyjny Trel. Że się pożegnają. Choćby to była tylko iluzja. A może… może mogła zrobić coś więcej? Czy mogła ją uratować? Czy mogła się zemścić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz