Praca w obozie wręła, a wciąż końca jej nie było widać. Wszyscy zdrowi członkowie Klanu Nocy, bez względu na wiek i rangę, byli w nią zaangażowani — w zależności od własnych możliwości i zdolności. Kociaki wraz ze starszymi zbierały materiały na nowe posłania i pomagały w ich pleceniu, koty w kwiecie wieku — zajmowały się często cięższymi zadaniami, chociaż nie tylko. Potrzebna była każda para chętnych łap, aby doprowadzić nocniakową wyspę do stanu sprzed powodzi.
Lulkowe Ziele nie był wyjątkiem. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę... kiepski stan, w jakim po powodzi był ogród. Wraz z Pierzastą Kołysanką mogli go co najwyżej odświeżyć i posprzątać przed nadejściem następnej Pory Nowych Liści — nie zachowały się wszak niemal żadne sadzonki, a te, które pozostały i tak w tej chwili do niczego się nie nadawały. Biało-czarny zastanawiał się, czy w ogóle były zdolne do przeżycia tego kataklizmu. Miał nadzieję, że tak. W końcu kim był ogrodnik bez swoich roślin? Ze względu właśnie na tę absolutnie bezużyteczną sytuację na ich wyspie, młodziak zmuszony był do przebywania w obozie. Nie przepadał za tym miejscem, było tłoczne i głośne, ale chciał się przydać. Chciał być potrzebny. Zajmował się więc taką samą pracą jak cała reszta.
Cóż, podłoże w obozie było... Tragicznie zapaskudzone. Lulek sam nie wiedział, czy chciał się śmiać, czy płakać, patrząc na obrazek przed sobą. Słyszał już wielokrotnie obrzydzone jęki Wężyny, marudzącej na wszechobecny nieład i porównującej obecny wygląd ich miejsca zamieszkania do lulkowego futra. Cóż, nie myliła się jakoś szczególnie, ale nie musiała robić tego aż tak teatralnie! Dodatkowo wtórował jej przy tym Żmijowiec — zupełnie zresztą nieświadomie, gdyż wciąż aktywnie unikał siostry, omijając ją szerokim łukiem. Głównie zresztą ganiał za Szałwiowym Sercem, trzepocząc rzęsami i robiąc głupie miny, gdy tylko książę raczył obdarzyć go swoim wzrokiem. I do tego ten głos, jakim do niego mówił... Lulkowe Ziele zaczynał naprawdę poważnie rozważać uwierzenie w krążące między młodszymi członkami klanu plotki!
On sam w obecnym momencie chodził dookoła, zbierając i usuwając wszelkie odpadki. Wcześniej pomagał Żmijowcowej Wici i kilku innym wojownikom pozbywać się grubych konarów i krzewów, pochodzących z dawnych legowisk. Większość z nich ucierpiała, tracąc część lub całość swojego rusztowania, a te kawałki walały się wszędzie dookoła. Obecnie tylko niepotrzebnie zajmowały miejsce, w którym miały powstać nowe kwatery. Zresztą, przypominały wszystkim o niedawnej katastrofie, a to na pewno nie poprawiało morale... Przeciągali więc gałęzie i inne pozostałości na bok, następnie odsyłając je na dalekomorską podróż. Było to zajęcie... dość męczące. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Wyrzucanie wszystkich tych kawałków było pewnego rodzaju symbolicznym pożegnaniem. Zamknięciem rozdziału. Rozgraniczeniem życia przed nadejściem potopu od tego po nim. Wszystkie wspomnienia spływały do morza wraz z tym, czego się pozbywali. I za każdym razem Lulkowe Ziele czuł gulę rosnącą w jego gardle.
Dlatego po kilku takich rundkach, w akompaniamencie zrzędzenia brata, zajął się czymś innym — usuwaniem śmieci, których absolutnie nie powinno tam być, niebezpiecznych i różnorakich! Kolorowe szkło dwunożnych, ostre krzemienie, kamienie, badyle, które wystawały z gleby w taki sposób, że ktoś nieuważny mógłby się na nie przez przypadek nadziać — to wszystko podnosił, wykopywał, wyrywał, po czym szedł z danym bezużytecznym śmieciem na bok, wrzucając go do wody, aby popłynęło wraz z morskimi prądami, usuwając swoje szkodliwe jestestwo. Nic nie mogło mu umknąć. Dokładnie badał każdy fragment otoczenia, każdy najmniejszy patyk, skałkę czy inny, bliżej niezidentyfikowany przedmiot, sprawdzając, czy przypadkiem nie stwarzało zagrożenia.
Właśnie wrócił ze swojego miejsca do zsypywania śmieci, nucąc coś cicho. Nagle w oko rzuciła mu się jakaś... cóż, rzecz. Nie miał pojęcia, czym była, ale raziła go obraźliwą żółcią spod błota, w jakim utonęła podczas powodzi. Zaciekawiony ogrodnik podszedł do niej i prędko wykopał znajdźkę, czyszcząc ją z brudu. Było to...
Interesujące coś. Żółte. Miękkie, ale twarde. Plastyczne, — wyginało się pod naciskiem, ale wracało prędko do swojej formy, gdy działające na nie siła znikała — testował. A przy wystarczająco silnym dotknięciu... Wydawało dźwięk. Piszczący, wysoki, drażniący dla uszu dźwięk! Ogólnie było drażniące. Irytująco jaskrawe. I brzydkie. Czymkolwiek by nie było, nie wydawało się niebezpiecznie, przynajmniej pozornie. Mimo wszystko, aby zachować wszelkie środki ostrożność — w końcu mogła to być zasadzka, kto wie? — podniósł dziwne znalezisko i także wyniósł je do śmietniska. Ku jego zdziwieniu jednak paskudny obiekt nie zatonął. Ba, nie był nawet blisko zatonięcia. Niemalże szybował po tafli, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie. Biało-czarny szerzej otworzył oczy, przypatrując się temu zjawisku. Dlaczego płynęło i to z taką łatwością? Było cięższe niż inne znane mu, unoszące się na wodzie obiekty.
Z każdą falą delikatnie podskakiwało, jakby z gracją. Jakby idealnie wyczuwało wodę! Co za dziwo...
Śledził je wzrokiem, aż wraz z prądem odpłynęło na tyle daleko, aby zniknąć mu z oczu.
- wynoszenie elementów zniszczonych legowisk
- wynoszenie niebezpiecznych śmieci naniesionych przez falę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz