Biała wojowniczka poruszała się ostrożnie pomiędzy posłaniami — choć niektóre były już nowe, to wciąż nie zabrakło też i tych nieświeżych, którymi nikt nie miał jeszcze okazji się zająć. Choć czuła, że jest zdeterminowana do działania, to pod futrem czuła palący ból wywołany całym tym przepracowaniem. Jej futro było porządnie splamione błotem, ciemniejszym szczególnie na brzuchu i łapach, mało tego, w jej sierść zdążyły się wplątać też i gałązki oraz listki i choć w obliczu pracy próbowała sprawiać wrażenie, że nie sprawia jej to większego problemu, to czuła chęć, by porządnie zająć się swoim białym — a raczej brązowo-szarym futerkiem. A jednak świadomość tego, że za moment znów będzie ubrudzona zdawała się jej na to nie pozwalać. Westchnęła krótko, jednak znacząco. Z całego serca miała już dość brudnej roboty, nawet jeśli to dzięki niej była zauważana wśród innych kotów.
Stare, podarte posłania nie nadawały się już do niczego — zbyt przemoczone, zbyt przesiąknięte gnijącym zapachem przeszłości. Z lekkim niesmakiem usunęła z nich stare kępki mchu i wyblakłych liści, oddzielając to, co mogło jeszcze posłużyć, od tego, co powinno zniknąć na zawsze. Następnie udała się na skraj obozu, tam, gdzie można było znaleźć pozostawione przez innych wojowników zasoby, umożliwiające budowę nowych posłanek. Grzebała w stercie przez dłuższą chwilę, odcinając zębami długie, sprężyste źdźbła — wystarczająco giętkie, by dały się splatać, i dość silne, by utrzymały kształt.
Wracając z pierwszym pękiem, rozłożyła je z namysłem na wysuszonej części ziemi. Łapami rozgarnęła je w krąg, potem w kolejne warstwy. Każda trawa była układana osobno, splatana wokół pozostałych, w rytmicznym, niemal hipnotycznym ruchu. Jej pazury poruszały się pewnie, choć delikatnie, jakby w głębi serca obawiała się, że jej dzieło zaraz runie. Do środka dołożyła świeżo zebrany mech — chłodny, miękki, pachnący jak poranek przy rzece. Kiedy posłanie było gotowe, spojrzała na nie z cichą satysfakcją. Miało coś z serca — ciepło, które nie pochodziło z ognia, ale z intencji.
Następnie przyszła pora na barierę.
Trzcinowe ściany wokół obozowiska wyglądały, jakby z każdym dniem więdły, tracąc swoją odporność. W wielu miejscach były wygięte przez wodę, przerzedzone, dziurawe. Borówka wyczuła w nich coś niepokojącego — jakby sama wyspa zadrżała, przestając ufać, że ochroni to, co kiedyś zrodziła. Ale ona nie zamierzała na to pozwolić.
Przeszła się po obozowisku. Gdzieniegdzie wciąż leżały porozrzucane przez powódź konary i grubsze gałęzie. Niektóre były obrośnięte jeszcze wilgocią, inne już suche i szorstkie pod łapami. Znalazła kilka solidnych, równych — wystarczająco giętkich, by dało się je wpleść w strukturę ściany, a jednocześnie mocnych, by stanowiły podporę.
Nosiła je pojedynczo, chwytając w zęby jedną z końcówek, druga była ciągnięta przez błoto, zostawiając za sobą całkiem zabawny ślad, a równocześnie symbol wysiłku oraz starań włożonych w odbudowę obozowiska.
Przy ścianie rozdzieliła stare trzcinowe pasma, delikatnie, pazurami. Potem wplotła grubsze gałęzie w ich strukturę, klinując je między starymi pniami a nowym szkieletem. Praca była mozolna, ponieważ wymagała nie tylko siły, ale i cierpliwości. Na koniec uzupełniła luki błotem — gęstym, lepkim, prawie klejącym.
Wykonane zadania:
- “Plecenie” nowych posłań.
- Wzmocnienie trzcinowych ścian.
Wykonane zadania:
- “Plecenie” nowych posłań.
- Wzmocnienie trzcinowych ścian.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz