Właściwie mógłby kogoś ze sobą zabrać. Może Szałwię? Żółwik mógłby pójść, wzięliby Szopową Łapę, poćwiczyłaby sobie przy okazji… Owieczkę też właściwie można by było wziąć. Tak, zdecydowanie lepiej będzie pójść całą grupą. Podniósł się i otrzepał ze śniegu, zawracając do legowiska wojowników, by zaproponować wspólne wyjście.
Tuż pod jego nogami przetoczył się cień i nie trzeba było długo czekać, by ponad obozem Klanu Nocy rozbrzmiał przenikliwy wrzask sójki. Powoli opuścił zatrzymaną w pół kroku łapę i uniósł głowę, by, mrużąc oczy, przyjrzeć się ruchliwej sylwetce. Krzyk zabrzmiał po raz drugi, i teraz było już doskonale słychać falujący w nim strach.
Poczuł, jak serce bije mu szybciej. Coś było nie tak…
Siedząca nieco dalej na polanie Pstrągowy Pysk postawiła uszy. Nim się obejrzał, ciche szuranie i szelest, które nawet uważny słuchacz miałby prawo pomylić ze szmerem wiatru w nadbrzeżnych trzcinach, urosło do rangi ogłuszającego trzasku i wycia. Z lasu dobiegły ciężkie odgłosy łap – wielu, wielu łap – a jeszcze więcej napłynęło ich z tyłu, kiedy w wejściu do legowiska nagle zrobiło się tłoczno i Kaczy Pląs z Lipową Gałązką wysunęli się z cienia, zdziwieni i jeszcze nieco zaspani, by ocenić sytuację.
Ale nawet na to było już za późno.
– Za Cyprysowy Gąszcz!
Cuchnące futra przedarły się przez obronną ścianę, wrogie łapy tratowały młode drzewka, które z trudem odbiły od ziemi, obce pazury zamierzały się na wszystko, co stanęło im na drodze. Ponad wszystkim poniósł się głęboki, rozwścieczony wrzask – dużo więcej, niż liliowy potrzebował, żeby rzucić się do ataku.
Pomknął śniegiem niczym pocisk armatni, zostawiając za sobą nierówny ślad, i wbił się prosto w wir walczących kotów, rozpędem zbijając pierwszego lepszego przeciwnika z łap. Błękitno-biała kotka, z sierścią śliską i mokrą od śniegu, nie pozostawała mu długo dłużna. Kilkoma szybkimi ruchami wydostała się ze śnieżnej pułapki i na pół wstała, na pół wyskoczyła w górę, obnażonymi pazurami sięgając prosto do oczu kocura; ledwie zdążył zacisnąć powieki, ich okolice rozdarły cztery głębokie cięcia. Syknął ze złością, czując cieknącą po policzku krew.
Jakaś myśl przemknęła mu pędem przez głowę; w błysku światła powróciły wspomnienia. Na moment znów poczuł się jak niesforny, ambitny uczeń, trenujący do bitwy w Błotnistej Zatoczce… Ale tym razem było jednak inaczej. To była prawdziwa walka. Przeciwnik napadł jego dom, wszystko, co było mu drogie, i jeżeli nie uda mu się go powstrzymać, zniszczy to wszystko doszczętnie, jak kiedyś odebrał mu rodziców. Po raz pierwszy ktoś rzeczywiście chciał mu zrobić krzywdę, pierwszy raz walczył bez żadnych ograniczeń, bez zasad, jedynie na śmierć i życie...
Wrzasnął wściekle i rzucił się na kotkę, mocno wczepiając się w nią pazurami. Spięci w walce, pośród rozpaczliwych okrzyków, prychania i wycia, potoczyli się po splamionym czerwienią polu bitwy.
...Klanie Gwiazdy, jak mu się to podobało.
Czuł wprawdzie ukłucia ugryzień i drętwy ból w miejscach, gdzie komuś udało się trafić go kopniakiem, ale gdzieś na dalszym planie – zresztą długie futro sprawdzało się całkiem nieźle w nowej roli ochronnego płaszcza. Całą swoją uwagę poświęcał kontrolowaniu ruchów przeciwniczki i wyprowadzaniu nowych ciosów, zgodnych z technikami, na których przyswajaniu spędzał niegdyś całe dnie. Choć polana stawała w ogniu, gdy krew zalewała mu oczy, choć zraniona skóra paliła niczym w najgorętszej Porze Zielonych Liści, a on sam zdawał miotać się, jakby opętał go jakiś zły duch, to nawet w bitewnym szale jego ruchom nie brakowało jakiejś skrytej uwagi i precyzji, wyrobionej podczas długich, morderczych ćwiczeń. W wirze walki czuł się, nie przymierzając, niczym ryba w wodzie.
Kotka, z którą walczył, nie była łatwym przeciwnikiem; gdyby nie różnica we wzroście, która przemawiała akurat na korzyść wojownika z Klanu Nocy, wynik starcia mógłby być trudny do przewidzenia. W pewnym momencie Szakłakowy Cień zdobył pewną przewagę i już zaczynał planować, jak zakończyć tę walkę, by niebieska nie wróciła więcej do tej bitwy, już przymierzał się do przepędzenia kocicy, kiedy czyjeś łapy z impetem wleciały w niego i wepchnęły głęboko w zmrożony śnieg. Gdy tylko wyszedł z szoku, podniósł głowę, wściekle plując lodowatą wodą – ale rdzawy kocur, który przekreślił jego plany, znikał właśnie z pola widzenia, a świeżo oswobodzona pointka pognała już na drugą stronę obozu, by potyczkować się z kimś innym; nie było sensu jej gonić. Zdenerwowany i wybity z rytmu, ruszył na oślep prosto przed siebie, by już po chwili w podskokach gnać do ataku na kolejny cel.
Zatrzymał się ze ślizgiem tuż przed następnym przeciwnikiem i uniósł łapę, by zadać druzgoczący cios – ale w porę opamiętał się i stanął, z konsternacją wpatrując się w stojącego przed nim… ucznia? Cóż, z pewnością nie wojownika, a skoro pojawił się na bitwie, to chyba nie mógł być nikim innym – Szakłakowi posturą i mizernym wzrostem przypominał jednak bardziej kocię. Kimkolwiek był, płowy podniósł na niego spłoszony wzrok, mimowolnie przyciskając do ciała dziwnie skrzywione nóżki – na ten widok w sercu liliowego coś szarpnęło się bólem. Co jeszcze Klan Klifu robił ze swoimi uczniami? Westchnął cicho, wygładzając sierść na grzbiecie, po czym przeniósł ciężar ciała na tylne łapy, przednimi lekko wpychając zaskoczonego pointa w śniegową zaspę.
– Nie rozchoruj się, dzieciaku – mruknął jeszcze pod nosem, po czym, klnąc na siebie za marnowanie czasu, wrócił z powrotem do walki.
Większość kotów była już pochłonięta własnymi, mniejszymi bitwami, śniegu zdawało się ubywać; może unosiły go tańczące po obozie łapy, co i rusz wyskakujące w powietrze, by ze wspomnieniem jakiegoś Cyprysowego Gąszczu opaść na jakiś odsłonięty bok. Szybko przebiegł wzdłuż obozu, rozglądając się za bliskimi. Jako pierwszy w oczy rzucił mu się Żółwi Brzask, walczący z jakąś cętkowaną prukwą – nie zastanawiając się dłużej, dopadł do jego boku, a we dwójkę bez większej trudności odesłali ją, kulejącą, w krzaki.
– Dałbym sobie radę. – Uniósłszy głowę, natrafił na dogłębnie urażone spojrzenie przyjaciela. Uśmiechnął się przelotnie. Kiedy na języku czuł metaliczny posmak kociej krwi, a obcy wojownicy bezprawnie wlewali się do jego ukochanego obozu w domniemanej zemście, nie stać go było na więcej.
– Nie ma za co… – Z sykiem obkręcił się i przeciągnął pazurami po grzbiecie kocura, który zaatakował go od tyłu. Już zapowiadało się kolejne starcie, ale zanim zdążył zadać mu poważniejsze obrażenia, napastnika porwał ogarnięty bitwenym szałem tłum. Szakłak odwrócił się do Żółwika, strzepując obolałym ogonem, ale tym razem na jego pysku nie było już śladu po wesołości. – Patrz, walczą w pobliżu Żwirowej Gwiazdy. Przydalibyśmy się tam…?
Nie trzeba było proponować tego dwa razy. Nieco spowolnieni doznanymi obrażeniami, pobiegli na odsiecz liderce i wspomagającym ją kotom. Liliowy nie wiedział, ile dokładnie żyć jej pozostało, ale coś mu mówiło, że ta liczba nie jest zbyt wysoka, i wcale nie potrzebowała dodatkowego uszczuplania.
Już miał rzucić się bezpośrednio do walki z nadzieją, że przeciwnik znajdzie się sam, kiedy ktoś przykuł jego uwagę. Nieco na uboczu stał wielki, masywny kocur o ciemnoburej sierści… Właściwie to, że jako intruz przebywał podejrzanie blisko żłobka, tylko wzmacniało gniew Szakłakowego Cienia. Sam jego wygląd w pełni wystarczał za uzasadnienie do ataku.
Rzucił się na niego z głośnym okrzykiem. Buras odwrócił głowę; widząc nacierającego wojownika, tylko zmienił nieco pozycję i odepchnął go potężną łapą. Jedynie mocniej rozsierdzony Szakłak czym prędzej wyskoczył na niego z powrotem, celując w miękką szyję.
Nie udało się. Potężny kocur osłonił się i liliowy zdołał tylko uczepić się jego karku, a choć stamtąd też mógł na przykład boleśnie ugryźć go w ucho (czego nie omieszkał zrobić), to ciężko było go jakoś poważnie uszkodzić. Czując dodatkowe obciążenie, rozzłoszczony bury obkręcił się kilkukrotnie, pozwalając Szakłakowi zranić go jeszcze w kilku miejscach, po czym jakby w przypływie objawienia runął na grzbiet, przygniatając wojownika Klanu Nocy do twardego śniegu.
Zamachał rozpaczliwie wolną łapą, próbując wydostać się z pułapki. Napastnik podniósł się i błyskawicznie obrócił, by wygodniej przycisnąć liliowego masywną łapą. Widząc w jego oczach wściekłość zmieszaną ze strachem, uśmiechnął się okrutnie, po czym zamachnął się łbem, żeby wreszcie zakończyć potyczkę…
...Ale nie pozwoliła mu na to pewna rozjuszona kupa błękitnego futra.
– Nie ma za co! – sapnął Żółwik, zadając wytrąconemu z równowagi buremu dotkliwy cios pazurami. Szakłak nie czekał dłużej, niż było to konieczne, już po chwili dołączając do przyjaciela. Choć przeciwnik był tak samo silny, we dwójkę szło im znacznie lepiej – pewnie dlatego, że olbrzym (ach! czy to ten sam, który nie zdołał znaleźć go kiedyś na plaży?) nie okazał się bardzo rozgarnięty i bicie się z dwoma wojownikami naraz stawiało go niebezpiecznie blisko granicy podzielności uwagi.
Walcząc u boku Żółwiego Brzasku, na nowo odnalazł zgubiony wcześniej rytm – całkowicie pogrążył się w bitewnym tańcu, nie bacząc na doznawane obrażenia. Bury denerwował się coraz bardziej, z wolna zwyciężany przez współpracującą dwójkę, która zyskała pełne prawo do nadziei na całkowitą wygraną – aż w pewnym momencie znieruchomiał nagle, ignorując ich ciosy, i wpatrzył się w coś ponad ich głowami. Ku ich zdziwieniu, uspokoił się, i nie zwracając wcale uwagi na sypiące się pod jego adresem wyzwiska zbiegł z pola bitwy.
Szakłak posłał niebieskiemu pytające spojrzenie, które przyjaciel skwitował tylko zirytowanym prychnięciem.
Nim zdążył się rozejrzeć za nowym rywalem, do jego uszu dotarł cichy jęk – dźwięk bólu, którego pewnie w ogóle by nie usłyszał, gdyby nie wydał go głos tak boleśnie znajomy – który sprawił, że niemal stanęło mu serce.
– Nie – szepnął ostatkiem powietrza, po czym bez żadnych wyjaśnień pognał na skos przez polanę, przez tumult walczących, bezceremonialnie przeskakując kałuże świeżej krwi zmieszanej z sierścią, aż po dwóch uderzeniach serca dotarł w pobliże legowiska starszych, przy którym wszechobecny brudny śnieg do ostatniej chwili skrywał dwa niemal nieruchome ciała. Na dźwięk jego kroków ciemna kotka, o sierści pozlepianej przerażającą ilością krwi, uniosła słabo głowę. – Nie!
– B-Bursztynowa Bryza nie żyje… – zarzęziła cicho, po czym jej ciałem wstrząsnął wyczerpujący kaszel. Opuściła łeb na ziemię, pomiędzy łapy liliowego wojownika, który wpatrywał się w nią z czystym przerażeniem. Resztką sił odnalazła jego spojrzenie i na jej wykrzywionym ranami pysku zagościł słaby uśmiech. – Hej, nie przejmuj się mną!... Klan Gwiazdy już p-po mnie idzie, słyszę ich…
– Nie… Nie! Nie możesz teraz umrzeć, Rybi Ogonie, nie! – miauknął z rozpaczą, nerwowo przestępując z łapy na łapę. Na osty i ciernie, co robić, co robić... – Gdzie jest medyk!? – wrzasnął wściekle, unosząc głowę do nieba, jakby to ono miało mu odpowiedzieć.
– Nie żyje! – odparł ktoś ponad dziwnie cichymi odgłosami bitwy. Poczuł, jak krew zamarza mu w żyłach, by zaraz potem wręcz się zagotować.
– W takim razie ktokolwiek! Ktokolwiek! Niech ktoś pomoże! – wydarł się desperacko na całe gardło, po czym pochylił łeb, by, drżąc, polizać kotkę po głowie. – Nie martw się, Rybi Ogonie, wszystko… wszystko będzie dob-dobrze…
– Babciu… – jęknął ktoś z tyłu, a do liliowego po chwili dołączył zdruzgotany Żółwi Brzask. Błękitne oczy rozszerzyły się strache,, gdy dostrzegł drugie ciało, już bez życia, leżące nieopodal. – I dziadek! Nie…! Babciu, p-proszę cię, nie możesz...
– Klanie Klifu! Odwrót! – rozbrzmiał znienawidzony głos, którego ton sprawiał, że na Szakłaku unosił się każdy najmniejszy włosek. Gdyby nie leżąca u jego łap dawna mentorka, nigdy nie udałoby mu się powstrzymać przed pobiegnięciem śladem rudzielca i przerobienia jego pyska na mewie łajno, z którego składał się jego obrzydliwy klan. Polana prędko opustoszała we wrzaskach, kiedy równocześnie opuścili ją najeźdźcy i obronny pościg.
Rybi Ogon zamrugała wolno i dopiero wtedy Szakłakowy Cień zdał sobie sprawę z tego, że na jej poranioną głowę spływają jego łzy.
– Nie płacz, nie ma po co… – W obliczu końca do jej tonu wkradła się odrobina niespokojnego drżenia, jednak już po chwili wyrównała go i znów był to ten sam spokojny, kochany głos, którym wcześniej tyle razy pokrzepiała go, podnosiła na duchu czy łagodziła spory. Uświadomił sobie, że wolałby, żeby szeptała, żeby była zła, smutna, rozgoryczona – cokolwiek, żeby tylko nie słyszeć tego kojącego głosu, wiedząc, że robi się to po raz ostatni! – Dacie sobie radę. Bądźcie dzielni. Powiedzcie… Pożegnajcie wszystkich ode mnie i n-nie martwcie się… – Jej oczy rozjaśniły się jakimś dziwnym blaskiem, pyszczek uśmiechnął leciutko, a zakrwawiony bok wolno uniósł, z trudem nabierając powietrza ten ostatni raz. – Bursztynku! Zaczekaj, ju-już do ciebie idę…
– Nie… Nie! – Żółwik dopadł sztywniejącego ciała, wypłakując łzy w zabrudzoną sierść. Szakłak zawył z goryczy, po czym dołączył do przyjaciela, składając kotce hołd – nie pierwszy i nie ostatni. Słone krople zniekształcały obraz, tak, że przez chwilę mógłby nawet pomyśleć, że Rybi Ogon jedynie ucięła sobie drzemkę na zewnątrz – w nienaturalnej pozycji, pośród hałd śniegu zadeptanych i splamionych krwią…
– Co się tu dzieje? – Zaniepokojony głos Jagodowej Skórki ledwie dotarł do jego świadomości. Nasłuchiwał momentu w którym kotka zatrzyma się nagle – i zrobiła to, ze stłumionym okrzykiem niedowierzania, który wręcz rozdzierał serce, jeśli tylko poznało się jego przyczynę. – Mamo… Tato! Jak… jak to?...
Tego było już za wiele.
Podniósł się i ociężale odszedł na bok, pozwalając kolejnym kotom pożegnać się z Rybim Ogonem – kotka była przecież w klanie powszechnie lubiana. Co i rusz słyszał okrzyki zaskoczenia, złości, żalu, czasem wybuchy płaczu – zresztą nie tylko z miejsca jej śmierci; tego dnia musiało być przecież więcej poległych, choć nie miał jeszcze odwagi poznać ich imion – ale sam nie potrafił już wykrzesać z siebie niczego.
Zemsta?... Być może kiedyś, pewnie nawet tak, ale nie teraz.
Teraz była tylko rozpacz, czarna rozpacz, zbyt wielka, by mogły ją pochłonąć gorzkie łzy.
***
– Ona… żyje, prawda? – zapytał słabym głosem, stając nad potężną kupą burego futra. Zdawało mu się, że widzi, jak unoszą się jej boki, ale nie był pewien, czy pobitewne zmęczenie nie mąci mu zmysłów.
– Tak – odpowiedziała Słodki Język, a choć była zapracowana, dosłyszał w jej głosie dozę zmartwienia. – ale jej stan jest dosyć ciężki i…
– W porządku, tyle mi wystarczy – odetchnął, opadając bezwładnie na ziemię. Nie miał już sił wracać do legowiska; zresztą nie wiedział nawet, czy powinien. Jego własne obrażenia również nie należały do najlżejszych, choć wcześniej nie zauważał tego, wzmocniony adrenaliną.
Medyczka posłała mu nieco zdziwione spojrzenie, ale nie odezwała się więcej, i tak mając pełne łapy roboty przy olbrzymiej ilości kotów, która przewijała się dziś przez jej legowisko. Mógł zrozumieć jej konsternację, ale miał też swoje powody dla pozornego braku zainteresowania stanem zdrowia siostry…
A właściwie jeden, jeden powód. Pstrąg była gigantyczna i, analogicznie, miała gigantyczne zasoby krwi. Jeżeli tego olbrzyma coś nie zabiło do tej pory, to tym bardziej nie mogło zabić go teraz.
Zawlókł się na tyły, tam, gdzie ciężko ranni spali lub oczekiwali na opiekę, i zwinął w kłębuszek, ostatnim spojrzeniem pomarańczowych oczu ogarniając nieprzytomną siostrę.
Przynajmniej o nią nigdy nie musiał się martwić.
<Pstrągowy Pysku?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz