Ta bitwa nie miała sensu. Ani dla Klanu Klifu, ani dla Klanu Wilka. Była tylko niepotrzebnym rozlewem krwi. Zapomniał na moment o Zielonym Wzgórzu. Odrzucił ciało Terpsychory. Niech gnije i zatapia się w tę śliską, zakrwawioną glebę. Niech karmią się na niej larwy i inne robaki. Musiał zatrzymać ten obłęd. Nie wiedział, gdzie była Liściasta Gwiazda; nie słyszał, by zarządziła odwrót. Musiał zrobić to samemu.
Omijając walczących, podszedł do jednego z drzew, chcąc wspiąć się na jego niższą gałąź. Wprawdzie było iglaste, z chropowatą, nieprzyjemną korą, lecz nadawało się na mównicę. Stamtąd więcej kotów byłoby w stanie go usłyszeć. Kiedy jednak podszedł do pnia i wbił w niego pazury, usłyszał syk wrogiego wojownika.
— Na osty i ciernie... — burknął pod nosem, odwracając się, by spojrzeć na swojego przeciwnika.
— Złaź stamtąd, tchórzliwy klifiaku! — zawył natychmiast, szarżując w jego stronę jak wściekły knur. Gdy miał już zadać mu cios, potknął się o własną nogę. Mało by brakowało, a by się przewrócił. Splunął w stronę połowicznie łysego kocura. Żałosne.
— A ty znajdź sobie jakieś lepsze zajęcie, paskudo! — odfukał, uderzając Pokrzywowego Wąsa siarczyście w policzek. Niebieski burknął coś pod nosem, po czym zaciągnął się powietrzem.
— To jest wojna! Tu się walczy, a nie dyskutuje przy kawałku myszy czy innej ryjówki! — odparł. Zamachnął się, najwyraźniej licząc na to, że wykona świetny atak z zaskoczenia, jednak ponownie nie trafił. Judaszowiec poczuł lekkie rozbawienie, patrząc na nieudolność swojego przeciwnika.
— Tobie jak widać lepiej idą dyskusje... — odpowiedział zaraz po zrobieniu uniku, co tylko bardziej rozwścieczyło kocura. Smagnął on powietrze ogonem.
— Zamilcz! — wykrzyczał, próbując ponownie zaatakować przeciwnika. Cóż, przecenił swoje umiejętności i to nie pierwszy raz w tym starciu. Spudłował. Znowu. — Walcz jak prawdziwy wojownik! — syknął, gdy ten nie przypuścił na niego ciosu. — No, chyba że już wymiękasz...! — dodał, uśmiechając się głupkowato pod nosem.
Chciał, by zawalczył jak prawdziwy wojownik?
— Proszę bardzo — odpowiedział cicho. I tak mówił bardziej do siebie, niż do niego.
Wyparował do przodu, przewracając wilczaka na ziemię i wbijając w niego pazury, podobnie jak z Terpsychorą, trochę go podduszając. Liczył na to, że zaraz wymięknie. Słyszał warkot przy uchu, a po chwili zęby wilczaka dostały się niebezpiecznie blisko jego szyi. Tym razem już nie chybił. Ponownie syknął z bólu, choć został jedynie dziabnięty. Plugawiec! Pokrzywowy Wąs wykorzystał tę chwilę nieuwagi, by kopnąć wroga w brzuch i pozbyć się łap przyszpilających go do ziemi. Ten kopniak wcale go nie odgonił. Rzucił się ponownie z pazurami na jeszcze leżącego wojownika, drapiąc go gdzie tylko miał szczęście trafić. Wilczak najmocniej dostał od niego w pysk. Krew popłynęła z niego strużkami, zwiastując niezbyt ładną bliznę. Wbił w niego swoje złote ślepia, które błyskały nie tylko lękiem, ale i czystą nienawiścią.
— To jeszcze nie koniec! Kiedyś wrócę, aby dokończyć to, co zacząłem! — zawył, po czym sprawnie rzucił się w stronę krzaków, znikając z pola widzenia przeciwnika.
— KiEdYś WrÓcĘ! — przedrzeźnił kocura, patrząc, jak ten ucieka. Phi! Najpierw kazał mu walczyć jak wojownik, a teraz czmychał w krzaki z podkulonym ogonem? Dobre sobie! Wiedział, że wilczaki były głupie, ale nie wiedział, że też tchórzliwe...
Nieważne. Otrząsnął się z gniewu. Pokrzywowy Wąs próbował powstrzymać go od zwołania swoich wojowników, więc skoro czmychnął, w końcu mógł to zrobić. Wskoczył na jeden ze świerków, przeciskając się przez zakończone ostrzami gałęzie, aż nie znalazł się całkiem wysoko nad ziemią. Przez kilka uderzeń serca milczał, obejmując scenerię wzrokiem. Wszędzie ciała, te żywe i martwe, kończące swoją walkę i te dopiero ją zaczynające. Nie. Musiał to wszystko skończyć, zanim stracą kolejnych członków. Nie potrzebowali więcej śmierci. Bał się raportu, który usłyszy od swoich.
— Klanie Klifu! Znaleźliśmy się tu wyłącznie przez chore ambicje Terpsychory. Nikt z nas nie chciał tej nocy walczyć. To nie jest nasza bitwa! — zawołał, zwracając ku sobie spojrzenia kotów z obu klanów. — Odwrót! Do obozu, już! — krzyknął donośnie z nadzieją, że wszyscy go usłyszą.
Jego słowa zdawały się naprawdę działać. Klifiaki dokańczały ostatnie chlasty po pyskach i odkopywali wrogów, którzy niespecjalnie chcieli ich gonić. Może też byli zmęczeni. Może mieli już dość. Może od początku wiedzieli, że to wygrają. Nie wiedział, lecz nie zamierzał się nad tym zastanawiać. Ostrożnie zeskoczył z drzewa na ziemię, nie chcąc narobić sobie kolejnego urazu. Szedł truchtem, zbierając wojowników kończących walki. Nie było na to miejsca. Musieli wrócić do obozu i zakończyć to wszystko. Nie potrzebowali sztucznej wojny z Klanem Wilka, rozpętanej przez jedną durną samotniczkę. Musieli się odrodzić. Nie mogli stracić kolejnych członków.
— Judaszowcowy Pocałunku, co z rannymi, co z martwymi? — zagaiła go Pikująca Jaskółka. — Myśle, że powinniśmy zabrać ich jak najszybciej, o ile mamy odpowiednio zdolnych do tego wojowników...
— Tak, zbierzmy wszystkich rannych — odpowiedział, gdy zagaiła go Jaskółka. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że musiała coś wiedzieć na temat przebiegu tej bitwy. Więcej niż on. — Chwila, Pikująca Jaskółko, jakie są straty? Kto poległ, ilu jest rannych? — dopytał.
— Nie jestem w stanie orzec dokładnie... Z tego, co wiem na pewno... Nie żyje Złota Droga, Jerzykowa Werwa i Miedziany Kieł, no i... Liściasta Gwiazda się nie wybudziła; musiała stracić wszystkie swoję życia. Moje szczere kondolencje, Judaszowcowy Pocałunku... I też... Najszczersze gratulacje — powiedziała elegancko, kłaniając lekko łeb. — Poważnie ranna na pewno jest Jastrzębi Zew, widziałam, jak kuli się pod krzewem, nie wiem kto jeszcze...
Najszczersze gratulacje.
Te dwa słowa przez chwilę odbijały się po jego czaszce, dzwoniąc w uszach.
— Liściasta Gwiazda nie żyje? — przerwał jej pełnym szoku głosem, choć właściwie nie powinien być zaskoczony. Wiedział od dawna, że życie przywódczyni chyliło się ku zachodowi. Czekał na jej śmierć, podobnie jak ona sama, nie z nienawiści, a ze zwykłego przykazania natury. Starsi musieli ustąpić miejsca młodszym. W czasie tej bitwy jednak całkowicie o tym zapomniał. Zapomniał, że jego matka była już w podeszłym wieku, że była zapewnie tak słaba, że byle wojownik mógłby ją pokonać. Nie spodziewał się, że straci ją teraz. Teraz, zanim zdążyła mu wyjawić całą ukrywaną prawdę. — Gdzie jest jej ciało?
— U Wiecznego Zaćmienia... — powiedziała cicho i ponownie schyliła głowę. Odeszła na bok, by zająć się rannymi, których trzeba było przenieść do obozowiska. Zanim jednak podziękował Pikującej Jaskółce, dobił do niego kolejny kot. Tym razem była to młoda uczennica.
— P-panie Judaszowcowy Pocałunku, jeśli szuka Pan ciała swojej mamy, proszę za mną — mruknęła cicho Astrowa Łapa.
— Dobrze, prowadź — miauknął, biorąc ze sobą dwóch wojowników, którzy mieli przenieść jej ciało do obozowiska. Padło na Rozświetloną Skórę i Mroźny Wicher, którzy nie protestowali. Podążył za szylkretką. W końcu dotarli.
Liściasta Gwiazda leżała w kałuży. Pokryta ranami i wyciekającymi z nich strugami krwi, chociaż trudno było powiedzieć, co było zaschniętą juchą, a co spływającym po jej ciele błotem. W niektórych miejscach można było ujrzeć resztki opatrunków. Niepotrzebnych, jak widać nałożonych za późno.
Nie był w stanie wyrazić słowami tego, co czuł, patrząc na martwe ciało swojej matki. Milczał przez całą drogę do niego i nie odezwał się ani słowem przez długie księżyce, gdy już przy nim stał. Miał w głowie jednocześnie niesamowity mętlik i ciemną pustkę. Krew szumiała mu w uszach, lecz cisza odbijała się głucho po jego głowie. Nie wiedział, co zrobić. Czuł się na to przygotowany, lecz gdy śmierć naprawdę dosięgła Listek, miał wrażenie, jakby wzięła go z zaskoczenia. W końcu wymamrotał ciche "niech Klan Gwiazd oświetla jej ścieżkę" i polecił zabranym przez siebie wojownikom, by zabrali ciało do obozowiska. Samotnie poszedł dalej.
W końcu zobaczył kolejne ciało leżące w trawie. Od razu wlepił w nie swój wzrok. Nie... Miał zwidy. Ta szara sierść... Nie. Zwidy, tylko zwidy. Nie odwrócił się jednak, choć bardzo chciał wierzyć, że to tylko jakiś poległy wilczak. Zdenerwowanym krokiem podszedł na tyle, by zobaczyć pysk po drugiej stronie... Tak znajomy...
— Źródlana Łuno? Źródlana Łuno?! — wrzasnął przeraźliwie, głośniej, niż przy jakiejkolwiek zadanej mu ranie. Jego źrenice zwężyły się w szparki, a sam zaczął drżeć, jak gdyby wylano na niego kubeł zimnej wody. — Na Gwiezdnych, córuś, to się nie dzieje! — miauczał, szturchając ją nosem. Prawdopodobnie większość klifiaków po raz pierwszy w życiu widziała tak przestraszonego Judaszowca.
Kotka zakaszlała, odruchowo próbując wziąć głęboki oddech. Ulga, którą poczuł, gdy Łuna zakaszlała była nie do opisania. Całe napięcie zeszło z niego w przeciągu kilku uderzeń serca; do stopnia, że mało co nie spadłby z łap. Żyła. To było dla niego najważniejsze. Ponownie zaniosła się kaszlem, jej oddech nierówny. Z jej pyska wyrwał się cichy jęk i przekręciła głowę w bok.
— Co się stało? Wieczne Zaćmienie, gdzie jest Wieczne Zaćmienie?! — krzyczał z nadzieją, że nie przyszedł za późno. — Och, Łuno... — Nachylił się nad wątłym ciałem córki. Było pokryte ranami, z najpoważniejszą na jej gardle. Cud, że nie została zarżnięta. Nie był w stanie na to patrzeć. Gdy przez te kilka uderzeń serca nie zauważył przy sobie obecności medyczki, dodał do okolicznych: — Na osty i ciernie, nie mamy czasu, dajcie mi jakiś mech! — zawołał, lecz w tamtej chwili jego córka znów się poruszyła. Otworzyła oczy, a raczej oko. Skrzywiła się, podnosząc delikatnie łeb. Po jej pysku zaczęły ściekać łzy.
— Tato... — wymamrotała zachrypłym głosem. Takim jak kiedyś, jak w chwili, gdy była tylko kociakiem i narzekała na przyziemne sprawy. To był ten sam pisk, ten sam ból w jej głosie. Słyszał go częścią swojego umysłu. Westchnął głośno. Patrzenie na ból córki rozdzierało mu serce bardziej niż cokolwiek innego na całym świecie.
— Wstań, proszę — miauknął, schylając się tak, by kotka mogła się o niego oprzeć. — Już koniec. Idziemy do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz