Przeszłość
Oczy Borówkowej Łapy zwęziły się ledwo zauważalnie, gdy jej imię wypłynęło z pyska Rysiego Boru. Przeniosła spojrzenie na sylwetkę młodego rudzielca, początkowo ostrożnie, z nieufnością wyczulonego zmysłu, który od dawna uczył ją, że dystans daje bezpieczeństwo — ale zaraz potem, pod tą pierwszą warstwą ostrożności, pojawiło się coś więcej. Delikatna, niemal dziecięca ciekawość. “Tojadowa Łapa”. Miała wrażenie, że to imię obiło się jej już o uszy. Widywała go z oddali jak cień przewijający się między innymi uczniami — czasem przy uczniowskim legowisku, czasem tylko w przemykającym błysku rudego futra między paprociami a wejściem do obozu. Nigdy jednak nie miała okazji spojrzeć mu prosto w oczy, bez pośpiechu, bez ram narzuconych przez obowiązki, po prostu bez zgiełku codziennych zajęć.
Teraz gdy stali naprzeciw siebie w niemal pustym legowisku wojowników, otoczeni spokojem i półcieniem przefiltrowanym przez trzcinowe ściany, poczuła coś zaskakującego — jakby ich spotkanie miało w sobie ukrytą wagę, coś kruchego, czego lepiej nie poruszać zbyt gwałtownie. Było w tym momencie coś przyjemnego, choć nikt nie powiedział ani słowa więcej, niż potrzeba. Przestrzeń między nimi wydawała się gęstsza, dźwięki z zewnątrz przytłumione, jakby świat pozwolił im na chwilę zawieszenia.
Tojadowa Łapa spoglądał na nią z czymś, co trudno było opisać jednym słowem. W jego zielonych oczach tliła się uprzejmość, ale też coś bardziej subtelnego — iskra zaciekawienia, może niepewna próba zbliżenia, jak cień liścia, który co chwilę zmienia kształt, gdy poruszy go wiatr. Postawa rudego kocura była swobodna, pozbawiona sztywności; siedział z gracją, która może była efektem dumy, a może wrodzonej miękkości ruchu. Uszy skierowane ku niej zdradzały uważność — nie nerwową, lecz skupioną, jakby chciał wychwycić każdy niuans w jej tonie, każdą zmianę w napięciu ogona.
Ona sama zachowała spokój. Choć jej ciało było z pozoru nieruchome, końcówka ogona drgnęła lekko, jakby niezależnie od niej zareagowała na atmosferę rozmowy, która nagle wydawała się bardziej osobista niż większość, jakie prowadziła z innymi uczniami. Uniosła nieco podbródek, skłaniając łeb w uprzejmym, ale świadomym geście. Spojrzenie jej nie uciekało, choć nie szukało konfrontacji — chciała tylko zrozumieć, dlaczego to spotkanie już teraz wydawało się inne niż wszystkie wcześniejsze.
— Miło cię poznać, Borówkowa Łapo — powiedział Tojadowa Łapa, a jego głos, ciepły i spokojny, niósł w sobie cień nieśmiałości, którą starannie przykrywała warstwa udawanej pewności siebie. Brzmiał, jakby każde słowo ważył ostrożnie, nie chcąc zburzyć kruchej harmonii chwili.
— Też miło mi cię poznać — odparła cicho, lecz wyraźnie, tonem kontrolowanym, wyważonym na granicy uprzejmości i dystansu. Brzmiała dokładnie tak, jak chciała — spokojnie, rzeczowo, z subtelnym ciepłem, które pozwalało jej zachować bezpieczny dystans, ale jednocześnie nie zamykało drzwi do dalszej rozmowy.
Na jego pysku pojawił się cień uśmiechu — delikatny, niemal niezauważalny, jakby znał ten ton i zaakceptował go bez zastrzeżeń. W jego oczach zaiskrzyło rozbawienie, niesione nie ironią, a empatią. Tak, jakby sam znał ten balans pomiędzy ostrożnością a chęcią bliskości. Pomiędzy tym, co wypada, a tym, co się czuje.
— No to… jesteś córką Rysiego Boru — zauważył po chwili, przeciągając się z kocią gracją, która w jego wykonaniu przypominała raczej młodego wojownika wygrzewającego się na słońcu niż niedoświadczonego ucznia. — W sumie, to dziwne, że wcześniej się nie domyśliłem.
Uczeń na moment odwrócił głowę, kierując swój wzrok w stronę mentora. Rysi Bór odpowiedział na ten gest jedynie krótkim, lecz wysublimowanym chrząknięciem, jak gdyby nie chciał przypadkiem zaorać dopiero co rozpoczętej konwersacji pomiędzy dwójką pazurem.
Tymczasem z jej pyska wyrwał się cichy, krótki śmiech — miękki, niemal ulotny, jak szept liści poruszonych nagłym podmuchem wiatru. Nawet ją samą zaskoczył, bo był szczery, a nie musiał. Na jej pysku mimowolnie pojawił się delikatny uśmiech, który rozjaśnił jej oczy i kąciki warg, a także uczynił jej obecność bardziej autentyczną.
— Czasem te najbardziej oczywiste drobnostki są najprostsze do przeoczenia — powiedziała z lekko podniesionym tonem, niemal z figlarną nutą, przekrzywiając głowę w bok, jakby chciała pokazać, że nie wszystko musi być analizowane z chłodną precyzją.
Na moment pomiędzy nimi zapanowała cisza — ta dobra, nie niezręczna, trochę coś jak chwilowe zawieszenie w przestrzeni, gdzie dwie dusze zbliżyły się na odległość spojrzenia, lecz nie czuły presji, by mówić więcej, niż trzeba.
— Może lepiej wyjdźmy z legowiska wojowników, nim jakaś zrzęda się przyczepi. — Tojadowa Łapa zniżył głos do szeptu, z wyraźnym błyskiem zadziorności w oczach, choć spojrzenie mimowolnie pomknęło ku wejściu, jakby sprawdzał, czy Rysi Bór, aby na pewno nie wychwycił uchem jego słów.
Borówkowa Łapa kiwnęła głową krótko, z cieniem uśmiechu na pysku, i ruszyła w stronę wyjścia, łapy stawiając miękko, niemal bezszelestnie. Czuła, że ruchy, jakie wykonywała, były płynne, opanowane, pełen tej elegancji, którą jeszcze jako młode kocię tak bardzo podziwiała u swojej matki — Porywistego Sztormu. Miała wrażenie, że powoli, lecz coraz prędzej się zbliża do tej płynności, że to, co było kiedyś tylko pragnieniem, staje się rzeczywistością. Cień legowiska wojowników został za nimi, a z nim — badawcze, czujne spojrzenie Rysiego Boru.
Na otwartej przestrzeni obozu wszystko wydawało się jaśniejsze, bardziej wyraziste. Pachniało nagrzaną słońcem ziemią, świeżymi ziołami u wejścia do legowiska medyka, wilgocią traw rosnących przy krawędzi obozu. W powietrzu unosił się cichy szum obozowego życia: śmiech kociąt pod opieką starszych, szelest liści niesionych wiatrem, odległy plusk rzeki.
Tojadowa Łapa szedł tuż obok niej, jego ruchy mniej wyważone, cięższe, ale pełne energii — nie nachalnej, nie dominującej, lecz naturalnej, nieujarzmionej, jak rwący potok tuż po roztopach pory Zielonych Liści. Ta surowa siła była w kontrze do jej ostrożnej płynności — ale właśnie w tym tkwiła harmonia.
— Więc... — zaczął, jakby przełamując ciszę odchrząknięciem — Co zwykle robisz, gdy nie trenujesz?
Zawahała się przez ułamek uderzenia serca, jakby nie była pewna, czy powinna odpowiadać zbyt szczerze. Potem jednak, z nieśmiałością na pysku, podniosła wzrok.
— To może brzmieć głupio… — miauknęła miękko — Ale lubię zbierać podarki. Dla bliskich mi kotów. Czasem są to żołędzie, czasem liście o dziwnych kształtach… ale najczęściej kwiaty. Na Kolorowej Łące rośnie ich pełno. Są tak piękne i różnobarwne, zupełnie jakby ktoś przeniósł jeden z tych zachodów słońca wprost na ziemię.
Jej głos miał w sobie coś łagodnego jak ciepły letni deszcz. Zerknęła na niego ukradkiem, chcąc sprawdzić, czy nie spotka się z drwiną.
— A ty? — Biała kotka zapytała w końcu cicho, lecz z odczuwalnym zainteresowaniem. — Co robisz, żeby zabić czas?
<Tojadowa Łapo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz