— Jasne — mruknął do niej w odpowiedzi, nie odwracając głowy, lecz kątem oka dostrzegając jej skupiony wyraz pyska. W świetle przesączającym się przez liście jej bursztynowe oczy błyszczały, jakby płonęły od środka. — Nawet jeśli niczego nie złapiesz, to przynajmniej powtórzysz sobie skradanie oraz pozycję łowiecką.
Rudzielec ruszył pierwszy, przemykając z gracją między wysokimi paprociami, których rozłożyste liście drżały lekko od podmuchów wiatru. W powietrzu unosił się zapach mokrej kory i zgniłych liści, typowy dla głębokich ostępów lasu po deszczu. Wilgoć była wyczuwalna pod łapami – miękki mech uginał się cicho pod ciężarem kociego ciała, a ściółka, przesiąknięta wodą, delikatnie syczała pod naciskiem pazurów.
Mirtowe Lśnienie nie oglądał się za siebie, choć słyszał ciche stąpnięcia Pchełkowej Łapy, która z determinacją starała się dotrzymać mu kroku. Jej oddech był płytki, niespokojny – jakby lęk i ekscytacja ścigały się w jej klatce piersiowej. Szli w stronę najbardziej zalesionej części terytorium Klanu Klifu, gdzie wysokie dęby i sękate sosny gęsto splatały korony, pozostawiając na ziemi jedynie pojedyncze smugi światła. Ich świat stopniowo zmieniał barwy – ze złocistozielonych w głęboko szmaragdowe, a potem niemal czarne od gęstniejącego cienia.
Ściółka stawała się chłodniejsza, a zapach sosen mieszał się z zapachem porostów i starych, butwiejących konarów. Wśród drzew panowała cisza, ale nie była to cisza martwa – raczej skupiona, pełna ukrytego życia. Gdzieś daleko rozległo się pohukiwanie jakiegoś gołębia, a potem wszystko znowu przycichło.
Mirtowe Lśnienie uniósł lekko uszy, nasłuchując.
Wciąż dziwnie było mu kogoś trenować. Jeszcze niedawno sam był podopiecznym – zbyt młody, zbyt porywczy, z sercem pełnym pytań i niepewności. Teraz to on miał być tym, który prowadzi. To on miał być przykładem. Ciężar tej roli ciążył mu na łopatkach niczym mokry mech, przyklejający się do sierści po deszczu. A jednak... cieszył się, że jakoś dotarł do tego etapu.
I choć nie mówił o tym głośno, chciał być dla Pchełki jak najlepszym mentorem. Nie tylko nauczycielem, ale kimś, kto stanie przy niej, gdy inni odejdą. Kimś, kto nie tylko oceni, ale też poprowadzi przez wszystkie potknięcia, wszystkie chwile słabości.
Mimo to gdzieś pod powierzchnią cierpliwości tliła się w nim obawa.
Jak długo będzie w stanie powstrzymywać samego siebie przed ostrymi komentarzami, które nasuwały się zbyt łatwo? Zbyt znajomo? Klan potrzebował wojowników silnych, pewnych siebie. Nie tych, którzy pozwalają sobą pomiatać. A jeśli Pchełka w porę nie zrozumie, że nie może robić z siebie popychadła… cóż, świat nie będzie dla niej łaskawy. Las nie zna litości.
— Patrz, t-tam! To k-kos! — Cichy, lekko zdyszany głos kotki wyrwał go z zamyślenia.
Zatrzymał się bezszelestnie i spojrzał w kierunku, który wskazywała szylkretka. Pomiędzy korzeniami starego buka, którego pień porastała gruba warstwa zielonkawego mchu, kręcił się niewielki ptak. Jego czarne pióra błyszczały w smugach światła jak nocna woda, a każdy jego ruch był nerwowy, nieskoordynowany, jakby cały był spleciony z napięcia.
Kos dziobał mech z determinacją, poszukując ukrytych larw i chrząszczy, zupełnie nieświadomy obserwujących go oczu.
— Masz czujne oko — szepnął Mirtowe Lśnienie, nie kryjąc nuty uznania w głosie. — Spróbuj go teraz złapać, dobrze?
Pchełka niepewnie skinęła głową, po czym przyjęła postawę łowiecką. Jej drobne łapy sunęły po igliwiu jak cień, ledwo poruszając powierzchnię leśnej podłogi. Mech nie zadrżał, liście nie zaszeleściły – szara kotka była cicha, trochę jakby zrosła się z lasem.
Mirtowe Lśnienie obserwował ją w napięciu, niemal wstrzymując oddech. Każdy jej ruch był jak pierwszy krok na kruchym lodzie. Ciało miała opuszczone nisko, ogon sunął tuż nad ziemią. Dobrze. Choć w jej łapkach było widać niepewność, wahanie, jakby każdą decyzję musiała ważyć podwójnie.
I wtedy... coś się zmieniło.
Jakby z jej barków spadł niewidzialny ciężar. Oddech się uspokoił, kroki nabrały pewności. Las zadrgał delikatnie, gdy ruszyła do ataku. Między łapami przemykały jej drobne gałązki i szyszki, których nawet nie dotykała. Jakby widziała drogę nie tylko oczami, ale całym ciałem.
Każdy mięsień w jej ciele drżał gotowością.
Skoczyła.
W powietrzu wyglądała jak cień – smukła, skupiona, niewidzialna dla ofiary. Jej ciało przecięło powietrze niczym strzała.
Rozległ się krótki trzepot skrzydeł, suchy jak trzask gałęzi. A potem... cisza. Kurz opadł. Mech zadrżał jeszcze przez chwilę jakby wstrząśnięty wydarzeniem.
Pchełka stała z szeroko otwartymi oczami, trzymając w zębach bezwładne ciało kosa. Jej boki unosiły się i opadały w szybkim rytmie, a powietrze wokół niej wydawało się gęstsze, cięższe – jakby las sam wstrzymał oddech.
— Udało ci się — powiedział cicho Mirtowe Lśnienie, podchodząc do niej powoli. W jego głosie była mieszanka dumy i ulgi – jakby przez moment zapomniał, że sukcesy są możliwe. — Nieźle, naprawdę. O wiele lepiej niż się spodziewałem.
Kotka podniosła na niego wzrok. Jej oczy lśniły, pełne zaskoczenia i niepewnej radości.
— Myślałam... że zawiodę — wyznała cicho, odkładając ptaka przed siebie, jakby wciąż nie wierzyła, że naprawdę go złapała.
— I pewnie jeszcze nie raz ci się to zdarzy — odparł szorstko, ale bez złości. — Ale dziś? Pokazałaś mi, że potrafisz.
Kocur przeciągnął się leniwie, pozwalając napięciu spłynąć z mięśni. Powietrze było ciężkie od wilgoci, a gdzieś wysoko, wśród liści, wiatr zaszumiał donośnie.
Po chwili usłyszał szelest – znajomy, przytłumiony.
Mysz.
Dźwięk przemieszczającego się zwierzątka był ledwo słyszalny, ale wyraźny dla doświadczonego ucha. Mirtowe Lśnienie obrócił się w kierunku dźwięku i dostrzegł ruch w podszyciu – maleńkie drgnięcie paproci, cienki ogonek znikający między mchami. Dzieliło ich zaledwie kilka długości ogona.
Napiął mięśnie. Wycelował. Skoczył.
Zwierzę nawet nie zdążyło uciec — ogłuszył je precyzyjnym ciosem, po czym szybkim ruchem zębów zakończył jego życie i obrócił się w stronę Pchełki.
— Widziałaś to? — zapytał, odwracając się do niej na moment, lecz jego głos pozostał spokojny, pozbawiony triumfu. — Wykonując pewne, zdecydowane ruchy możemy oszczędzić sobie stresu, a także i czasu. Musisz działać pewniej. Nie tylko przy polowaniu, ale też i podczas walki.
Jego wzrok na chwilę przyciemniał.
— Czasem lepiej jest maskować strach. Twój przeciwnik nie może wyczuć, że go odczuwasz. Nie może wiedzieć, że ma nad tobą przewagę. Bo jeśli to zrozumie... wykorzysta to bez wahania.
Pchełkowa Łapa wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, jej zielone oczy były jak dwa małe ogniki pełne sprzecznych emocji. W końcu kiwnęła głową. Nie było w tym ruchu pewności – bardziej posłuszeństwo albo bezradność.
Mirtowe Lśnienie nie skomentował tego. Odwrócił się i ruszył powoli w stronę obozowiska. Stawiał kroki ostrożnie, choć cicho, czując, jak napięcie po treningu opuszcza jego ciało. W miarę jak oddalali się od zagajnika, krajobraz stawał się coraz bardziej otwarty – drzewa rosły rzadsze, a wiatr zyskał na sile, smagając ich futra jakby z zamiarem wypłoszenia ich z lasu.
Za nim, Pchełkowa Łapa dreptała dzielnie, z zębami zaciśniętymi na upolowanym kosie. Jej ogon, choć wciąż uniesiony, lekko drżał od zmęczenia.
— C-co będzie, jeśli mi się n-nie uda? — zapytała nagle, jej głos drżał jak młody listek na wietrze, zduszony, ale nie na tyle, by Mirtowe Lśnienie go nie usłyszał. — Jeśli nie potrafię działać pewnie?
Dogoniła go, a potem zaczęła desperacko próbować utrzymać jego tempo, jakby sam dystans między nimi był czymś więcej niż fizyczną odległością. Jakby bała się, że jeśli za bardzo się oddali, już nie wróci.
Mirtowe Lśnienie nie odwrócił głowy. Szedł przed siebie, uszy miał nieco odchylone do tyłu – nie po to, by ją zignorować, ale by lepiej słyszeć. Czuł na sobie jej spojrzenie – pytające, niepewne, może nawet błagalne. I coś jeszcze. Coś, co złośliwa część jego umysłu nazwała wyrzutem. Jakby obwiniała go za to, że nie potrafi wydobyć z niej odwagi, że nie potrafi jej nauczyć, jak być kimś silnym.
Nie odpowiedział od razu. Nie wiedział, co powiedzieć. Słowa, które nosił w sobie, wydawały się albo zbyt ostre, albo zbyt puste. A żadnych z nich nie chciał jej ofiarować. Zwolnił krok.
Dopiero wtedy poczuł, jak chłód wdziera się w jego sierść. Mróz nie był silny, ale był uporczywy, jak ciernie jeżyn oplatające ogon. Niebo przesłoniły ciężkie chmury – stalowe, bezkształtne, przypominające wielkie rozlane plamy. Wiatr przeszywał las coraz głębiej, szeleszcząc trawami i niosąc ze sobą zapowiedź deszczu. Była końcówka już tej łagodnej Pory Opadających Liści. Ale tego dnia czuło się już pierwszy szept Pory nagich Drzew.
Kątem oka spojrzał na Pchełkę. Szła obok niego, nie spuszczając z niego wzroku. Jej spojrzenie wciąż było pytające. Wciąż czekała. I właśnie to czekanie – ta cicha nadzieja – sprawiło, że w końcu się odezwał.
Wydobyło się z niego ciche, ciężkie westchnięcie.
— Ja nie jestem do końca pewien — wykrztusił, nie patrząc na nią. W jego głosie nie było ani stanowczości, ani ciepła. Było zmęczenie. Jakby mówił coś, co sam musiał usłyszeć wiele księżyców temu, a nigdy nie usłyszał. Poprowadził wzrok w bok, w stronę poszarpanego widnokręgu, gdzie dalekie wzgórza ginęły pod ciężarem niskich chmur.
— Musisz próbować. Czasem tyle wystarczy.
Zamilkł na moment, pozwalając, by las przemówił za niego. Szum liści, stukot oddalonego dzięcioła, skrzypienie gałęzi.
— Są sytuacje, które wymagają od nas asertywności. Odwagi, która nie bierze się z braku strachu, ale z decyzji, że i tak zrobisz to, co trzeba.
Zatrzymał się i dopiero teraz spojrzał jej w oczy.
— Nie każdy, kto do ciebie się uśmiecha, chce twojego dobra. I nie każdy wróg będzie na ciebie warczał. Czasem trzeba myśleć. Czasem trzeba poczuć. Ale w końcu musisz zdecydować sama.
Spojrzał na rysujące się w oddali wejście do obozu.
— Gdy czujesz zwątpienie… zatrzymaj się na chwilę. Przemyśl sytuację. I zdecyduj, co zrobisz. Nawet jeśli się boisz.
Pchełkowa Łapa nie odpowiedziała. Ale po chwili znowu ruszyła za nim, jej kroki były spokojniejsze, cichsze… może trochę pewniejsze. A może to tylko on chciał w to wierzyć.
***
Poranek nadszedł niemal niezauważenie, cicho i bez zapowiedzi, jakby sam las próbował jeszcze przez chwilę pozostać w objęciach nocy. Powietrze było przenikliwie chłodne, przesycone wilgocią, która osiadała srebrzystą warstwą rosy na liściach i nagich gałęziach. Niebo przybrało odcień wyblakłego popiołu, a sunące leniwie obłoki przypominały rozciągnięte pasma dymu po dawno wygasłym pożarze. Zimny wiatr przemykał przez obozowisko niczym duch – cichy, lecz niepokojąco obecny.
Klan powoli budził się do życia. W głębi obozu rozległo się ziewnięcie jakiegoś młodzika, gdzie indziej kotka przeciągała się ospale przy gnieździe ze zdobyczą. Mirtowe Lśnienie, leżący na posłaniu z mchu i wysuszonej paproci, uchylił powieki. Jego bursztynowe oczy błysnęły przez chwilę w bladym świetle świtu, lecz szybko zgasły, jakby rzeczywistość nie była warta uwagi.
Choć przespał całą noc – snem głębokim, pozbawionym koszmarów czy natarczywych myśli – czuł się, jakby przez jego ciało przetoczyło się stado borsuków. Było w nim zmęczenie, którego nie potrafił nazwać. Nie fizyczne – to nie łapy czy grzbiet odmawiały posłuszeństwa – lecz coś głębszego. Ciężar, który nosił w sobie od wielu księżyców, dziś zdawał się szczególnie nieugięty.
“Może to wina pogody” – pomyślał ponuro, zerkając w kierunku szarego nieba –
“A może po prostu coś we mnie pękło”.
Negatywne myśli zaczęły sączyć się do jego umysłu jak mroźna woda przez szczeliny lodu. Cichy syk wewnętrznego głosu, tego, który odzywał się rzadko, ale z zawsze niepokojącą pewnością, rozlał się echem po jego świadomości:
“Po co się starasz? Co to wszystko zmienia?”. Zignorował go, tak jak robił to wiele razy wcześniej, choć wiedział, że to tylko odwlekanie nieuniknionego.
Z westchnieniem, które rozproszyło parę unoszącą się spod jego pyska, przeciągnął językiem po zmierzwionym futrze na karku. Szorstkie, nieco przesuszone włosy zadrżały pod dotykiem. Potrzebował porządnie się wyczyścić… ale i na to brakowało mu dziś sił.
W końcu podniósł się ospale, przeciągnął łapy przed siebie i ruszył w stronę sterty ze zdobyczą. Ściółka pod jego łapami była wilgotna i zimna jakby samo podłoże w drzemkę. Zastanawiał się, co dziś zje – jeśli w ogóle zje cokolwiek. Pora Nagich Drzew była bezlitosna, a zdobycz coraz rzadsza. Nie miał wielkich oczekiwań, ale widok kilku wychudzonych ptaków i pary przemarzniętych myszy i tak zdołał go rozczarować. Mimo wszystko wyciągnął jedną – wyglądała na w miarę świeżą.
Złapał ją w pysk i odszedł nieco na bok, by usiąść samotnie przy wodospadzie, skąd miał widok na rozciągające się poza granicami klanowego życia morze – teraz zaskakująco smutnawe, jak gdyby nawet ten majestatyczny widok, który zawsze wprawiał go w zaskoczenie, stracił swoje dotychczas wyraźne piękno.
Kęs był twardy, zimny. Mięso rozpadało się w pysku, ale pozbawione było tego soczystego, ciepłego smaku, do którego tak bardzo tęsknił. Jedzenie smakowało tak, jak się czuł – nijak. Nie było odrażające, ale też nie dawało satysfakcji. Przynajmniej nie czuł, jakby właśnie pożarł wronią karmę.
Gdy skończył posiłek, oblizał pysk z metodyczną dokładnością, przeciągając językiem po wargach aż do kącików pyska, jakby chciał zmyć z siebie nie tylko resztki mięsa, ale i cały ten poranny marazm. Ziewnął przeciągle, odsłaniając rząd ostrych zębów, po czym przymrużył oczy i uniósł wzrok ku wejściu do żłobka. Od jakiegoś czasu nie zaglądał do Półślepego Świstaka aż tak często… Miał nadzieje, że kiepska pogoda i wyraźny brak zdobyczy nie odbił się na kotce jakoś szczególnie, jednak znał ją i wiedział, że liczył teraz na niemożliwe.
Niechętnie przeniósł spojrzenie w stronę uczniowskiego legowiska – jaskini wypełnionej posłankami, teraz jeszcze bardziej szarą, niż zwykle. Przez moment tylko siedział, nieruchomy, jakby próbował wynegocjować sam ze sobą chwilę ciszy więcej. Wiedział doskonale, że jego obowiązki nie znikną tylko dlatego, że jego nastrój temu przeczy. Miał uczennicę. Miał być mentorem. A jednak myśl o wydostaniu się ze względnego ciepła obozu i zmierzeniu się z surową aurą Pory Nagich Drzew sprawiała, że nawet jego ogon oklapł z rezygnacją.
Może i miał ochotę zaszyć się znów w legowisku, pozwolić ciału zwinąć się w ciasny kłębek, schować nos pod ogonem i udawać, że świat zewnętrzny nie istnieje. Ale... może właśnie to był moment, by się rozruszać. Może tego właśnie potrzebował, by z jego pyska znikł skwaszony wyraz...?
Bez głębszego namysłu wstał i ruszył w stronę legowiska uczniów. Kroczył powoli, ostrożnie, jakby sam nie był pewien, czy chce tam dotrzeć. Przemknął obok wciąż zaspanych wojowników, których oddechy unosiły się w powietrzu drobną mgiełką. Kątem oka był w stanie dostrzec wyrazy ich pyszczków. Niektórzy byli wyraźnie niezadowoleni, tak jak i on, a inni poszukiwali pozytywów, niby zatraceni w cichej nadziei.
Dotarł do uczniowskiego legowiska. Wewnątrz panowała duszna cisza, przerywana tylko odgłosami cichych pomruków i drapania pazurów o mech. Po chwili jego spojrzenie padło na znajomą sylwetkę – drobną, zwięzłą, z krótkim, uroczym ogonkiem. Pchełkowa Łapa leżała zwinięta w ciasny kłębek; jej bok unosił się rytmicznie w spokojnym śnie.
Mirtowe Lśnienie uśmiechnął się pod nosem, cicho i bez przekonania, po czym ostrożnie przemknął między legowiskami, unikając nadepnięcia ogonów i łap. Kiedy stanął nad swoją uczennicą, pochylił się i delikatnie szturchnął ją łapą w bok.
— Mmm... je...sz...cze mo…mencik... — wymruczała przez sen, podnosząc lekko głowę i półprzytomnym spojrzeniem próbując skupić na nim wzrok, zanim jej łebek z powrotem opadł na posłanie, jakby ciężar snu był zbyt wielki, by go odrzucić.
Rudy wojownik zamrugał, rozbawiony. Jego wibrysy zadrgały lekko, a ogon poruszył się w cichym uderzeniu. Czy on też tak się zachowywał? Spróbował przypomnieć sobie swoje własne poranki z czasów, gdy był uczniem. Judaszowocowy Pocałunek, teraz Judaszowcowa Gwiazda zwykle budził go na poranne treningi. A mimo to... nie potrafił sobie przypomnieć, czy też przeciągał każdą chwilę snu, błagając go o jeszcze parę oddechów ciszy.
Z lekkim uśmiechem ponownie pochylił się nad Pchełkową Łapą i szturchnął ją nieco mocniej. Tym razem jej ciało zadrżało w reakcji, mięśnie naprężyły się pod futrem – była już przebudzona, choć starała się jeszcze udawać. Po kilku uderzeniach serca uniosła łeb, a jej zielone oczy rozwarły się szeroko, błyszcząc świeżą energią. Spojrzała na niego z mieszanką zaskoczenia i podekscytowania.
— Wstawaj, wstawaj — zamruczał łagodnie. — Przyda ci się jakiś trening, mam rację? Mam. Więc chodź, szkoda tracić czasu.
W głębi serca czuł, że choć chłód nie odpuszczał, a jego myśli wciąż były ciężkie jak przemoczone mchy, może – tylko może – ten dzień nie będzie aż tak bezbarwny, jeśli spędzi go w towarzystwie kogoś, kto jeszcze widzi w każdej chwili coś wartego odkrycia.
Pchełkowa Łapa prędko się przeciągnęła, po czym kilka razy przejechała językiem po zmierzwionym futrze na karku. Ostrożnie wyminęli wciąż śpiących uczniów, po czym ruszyli po wilgotnej ściółce w stronę tunelu, prowadzącego do wyjścia z obozowiska.
Tereny Klan Klifu były… inne, od tego, co znał. Trudno było dostrzec śnieg, ten, który nie raz objawił mu się poprzedniej Pory Nagich Drzew. Gdzieniegdzie leżało brązowo-szare błoto, które w rudym wojowniku wywoływało jedynie gorzkie uczucie niechęci oraz obrzydzenia. Przejechał łapą po zamarzniętym gruncie, niby sprawdzając, czy nie jest to przypadkiem błotna pułapka.
— Podłoże jest albo mokre, albo twarde, ale nieodpowiednie, do ćwiczenia walki — mruknął do Pchełkowej Łapy. — Ale to nic. Myślę, że i tak nie chciałabyś ze mną walczyć, więc… Mogę tylko powiedzieć, że masz szczęście.
Pchełkowa Łapa nie skomentowała, zamiast tego rozejrzała się po przyprawionych mrozem terenach; Jej uszy lekko poruszały się na wietrze.
— Hm… Cóż, niestety, chyba na nic nie uda mi się wpaść — kontynuował wojownik. — Pchełkowa Łapo, jest może coś, co sama chciałabyś przećwiczyć?
<Pchełkowa Łapo?>
[2698 słów]