Zawsze, gdy spoglądała w stronę Lśniącej Tęczy, nie była w stanie ukryć grymasu obrzydzenia.
Takie było ich przeznaczenie od samego początku. Nienawiść. Dobrze pamiętała zgromadzenie, na którym spotkali się po raz pierwszy – podeszła do samotnego wojownika z prośbą o zaprowadzenie jej do swojego lidera. Nie spodziewała się wtedy, że po krótkiej i nieprzyjemnej wymianie zdań, zostanie nie tyle, co zaprowadzona, co przetargana po twardej ziemi aż przed oblicze Komara. Musiała go błagać o dołączenie do Owocowego Lasu pokryta piachem i kurzem... Gdy została przyjęta, sądziła, że najgorsze było już za nią. W końcu jeden mysi móżdżek w tę czy w tę w klanie nie robił większej różnicy – wszędzie było ich pełno i była w stanie to akceptować tak długo, jak trzymały się od niej z daleka. Jej niedoczekanie… Ten sam kot musiał zostać jej mentorem. Los widocznie uwielbiał robić Daglezjowej Igle w życiu pod górkę.
Treningi? Mordęga. Myślała, że Słoneczna Polana i Wrzosowa Pogoń były kiepskie… Nie była przygotowana na wstawanie jeszcze przed bladym świtem, odbębnianie brudnej roboty oraz bycia traktowanym jak niewyrośnięte kocię. Dzień ukończenia przez nią drugiego treningu był jednym z najpiękniejszych w całym życiu kotki. W końcu miała od tego pchlarza święty spokój.
Jedyne, co od tamtej pory ich łączyło, to rzucane sobie nawzajem nieprzychylne spojrzenia. Chyba że lądowali ze sobą na jednym patrolu. Ach, jakie to wtedy leciały piękne wiązanki i dogryzki! Aż żal było ucha nie nadstawiać. Na tak długo Lśniąca Tęcza odszedł dla Daglezji w niepamięć. Stanowił tylko irytujący strzępek jej życia, który okazjonalnie przypominał jej o swoim istnieniu, wpadając w idealnie wymierzony kadr. W końcu miała wtedy wszystko – partnera, kółeczko przyjaciółek, rosnące uznanie klanu i, w końcu, prawdziwą władzę. Kiedy stała się zastępczynią, Tęcza miał dla niej znaczenie porównywalne do bzyczącej muchy. Był denerwujący, lecz nieszkodliwy. Mogła o nim zapomnieć raz na zawsze… A przynajmniej tak myślała.
Wraz ze śmiercią Fretki został wybrany na zastępcę. Jej współpracownika. Konkurenta o ciepłą posadkę przywódcy, która do tej pory była na wyciągnięcie jej łapy. Nie znała słów, dzięki którym była w stanie opisać gniew, który w niej zawrzał, gotując w żyłach krew. Teraz była zmuszona do przebywania z nim w jednym kręgu i podejmowania wspólnych decyzji. Nie cierpieli się już wcześniej… Wtedy znienawidzili się do szpiku kości. Z każdym kolejnym wschodem słońca jeszcze bardziej.
Dyskusje stały się normą. Pf, dyskusje! Kłótnie i awantury z prawdziwego zdarzenia! Wkrótce nie tylko oni sami mieli się dość, a również wszystkie owocniaki, które były zmuszone do słuchania ich ciągłych zgrzytów. Nie skończyły się one nawet wtedy, gdy została wybrana na przywódczynię. Zagrzmiały jeszcze głośniej, jeśli w ogóle było to możliwe…
Z wybraną przez siebie na zastępczynię Sadzawką przy boku było jej jednak o wiele łatwiej. Oczywiście, była jeszcze Świergot, której zdarzało się stanąć po stronie kocura, lecz była to rzadkość. Bez Agresta został całkiem sam. Otoczony przez dwie przyjaciółki jak hieny, które często nie pozwalały mu nawet dojść do słowa. Co dopiero przepchnąć którąś z jego propozycji dalej… Ten czas był piękny. Po tylu niedogodnościach, w końcu wszystko szło po jej myśli! Miała wrażenie, jakby w końcu pogodziła się z losem. Miała do końca życia zapewnioną władzę, poparcie Owocowego Lasu i przyjaciółkę, która po jej śmierci prowadziłaby klan tak, jak Daglezja by sobie tego życzyła. I było jak w bajce.
Aż to ścierwo nie postanowiło znowu się wtrącić.
Mógł ją przekonywać ile tylko chciał, że śmierć Sadzawki to nie jego wina. Kłamstwa. Obłudne kłamstwa. Daglezjowa Igła wiedziała swoje i nie zamierzała uwierzyć w tłumaczenia jej zastępcy, w którego oczach od dawna widziała płonącą zazdrość. Właśnie tym był – fałszywym, lisim sercem, które tylko czekało na dobry moment, by uderzyć. Zabrać jej wszystko to, na co ciężko zapracowała i wygarnęła własnymi pazurami. Nie udało mu się tylko przewidzieć, że liderka, która była jego głównym celem, przeżyje atak dwunogów. A przeżyła. Nadal przewodziła Owocowym Lasem, choć od tamtej pory już jej to tak nie obchodziło. Pragnęła dwóch rzeczy: zbebeszczenia dobrego imienia tego borsuczego łajna i sprawienia, by wszystkiego pożałował.
Mijały księżyce i wszystko pozornie wracało do normy. Spotykali po drodze nieszczęśliwe wypadki czy babrali się w przysłowiowym bagnie, ale to nic. Jako klan szli do przodu, zapominając stopniowo o dawnych rozterkach. Koty rodziły się i umierały. Przychodziły i odchodziły. Tylko ona stała w miejscu, niezdolna do poradzenia sobie z przeszłością.
Jednak to musiało się skończyć.
Nie mogła stać bezczynnie i czekać na cud.
Nadszedł czas, by rozprawić się z tą wronią strawą raz na zawsze.
***
Przedtem Daglezja nigdy nie rozumiała, jak koty mogą tak przejmować się zmarłymi. Bez względu na to, czy wierzyli w Klan Gwiazdy, Wszechmatkę, czy jeszcze bóg wie co – zawsze było to dla niej durne. Zamiast zająć się czymś pożytecznym, woleli spędzać czas nad mogiłami, rycząc i biadoląc, jakby właśnie doświadczyli końca świata. Patrzyła na nich wtedy z nutką pogardy. Dla niej umrzyki nie miały żadnego większego znaczenia.
Aż do momentu, gdy straciła Sadzawkę.
To znaczy, nadal tego wszystkiego nie zrozumiała. Tych, co przeżywali żałobę, nie traktowała w żaden sposób ulgowo – mieli do wykonania pracę i wymówka w postaci śmierci bliskiego na nią nie działała. Jedyną osobą, która mogła pozwolić sobie na lament, była ona sama. Dlatego też pielęgnowała miejsce, w którym przyszło im zakopać ciało zastępczyni. Jej grób nigdy nie został zapomniany i wyglądał, jakby wykopano go parę wschodów słońca wcześniej. Daglezjowa Igła nie pozwalała na to, by w świeżej ziemi zalęgł się jakikolwiek chwast. Widząc choćby najmniejszy przebijający się pęd, od razu wyrywała go zębami i wypluwała w trawę. Gleba na kurhanie zawsze była miękka i świeża. Nigdy nie pozwalała jej zleżeć i stwardnieć albo pokryć się pyłem czy śniegiem. Kiedy tylko miała do tego okazję, pozostawiała przyjaciółce także drobne podarki. W zależności od pory roku były to kwiaty, pióra, skóry, błyszczące otoczaki czy nawet drobna, złowiona uprzednio przez siebie zwierzyna. Choć prawie zawsze zostawały one zwiewane przez wiatr, bądź ukradzione przez mniejsze drapieżniki, dawało to kocicy jakiś spokój ducha. Nie obchodziło jej zupełnie, czy dusza Sadzawki wciąż gdzieś istniała, czy ta doceniała jej starania, czy przyjmowała sprezentowane jej przedmioty; miała te myśli z tyłu głowy, lecz niewiele więcej. Był to dla niej sposób na zajęcie czasu czymś innym niż bezcelowa szwędaczka czy zaszywanie się w legowisku na długie godziny. A poza tymi rzeczami, właściwie, mało co robiła.
Odejście przyjaciółki sprawiło, że zamknęła się na prawie wszystko, co wcześniej czyniło z niej Daglezjową Igłę. Stroniła od tłumów. Przecież po konfrontacji z Lśniącą Tęczą i tak większość Owocowego Lasu uciekała przed nią wzrokiem w popłochu, bojąc się kolejnego wybuchu przywódczyni. Wszystkie koleżanki, z którymi księżyce temu plotkowała o wszystkim i o niczym, były już dawno martwe. Patrole, polowania, jakiekolwiek wyjścia? Odkąd została przywódczynią zapomniała, że takowe istniały. W końcu nie musiała już na nie chodzić. Po co miała się zmuszać do wypełniania obowiązków, skoro robili to za nią jej wojownicy? Już nie czyniła nic, by przypodobać się innym. Nie obchodziło jej to. Cokolwiek by zrobiła, w oczach jej pobratymców pozostałaby tym samym szaleńcem. Nie miała po co próbować.
Po przeciągającej się porze nagich drzew nareszcie spod śniegu zaczęły wyłaniać się pierwsze rośliny. Daglezjowa Igła w końcu zwlekła się z posłania, by wyruszyć na poszukiwania najpiękniejszych okazów. Sadzawka w końcu za życia miała wielkie zamiłowanie do kwiatów, a w szczególności tych żółtych, które często umieszczała za swoim uchem. W końcu miała okazję podarować jej coś innego, niż zdobycze czy ich resztki.
Leśne łąki pokrywały zbiorowiska subtelnego, jasnego kwiecia, które skutecznie przyciągało do siebie okoliczne owady. Natura w końcu odżywała po mrozach… Jednak to rudą najmniej obchodziło. Nie zamierzała stać i podziwiać kwiatuszków jak jakiś kociak. Cieszyła się tylko z tego, że miała jakiś cel, a słońce przygrzewało trochę mocniej. W końcu jej krótka sierść nie pozostawiała jej pokrzywdzonej i zmarzniętej jak podczas chłodniejszych księżyców. Przechadzała się po okolicach Owocowego Lasku, wypatrując nadającego się prezentu. Żadna z widzianych roślin jej nie odpowiadała. Miała za słaby kolor, była za mała, podgryziona przez gąsienice, brzydko wygięta, niepasująca swoim wyglądem do charakterystycznej zastępczyni. Daglezja na każdy z takich mizernych okazów jedynie kręciła nosem. Jeśli miała już coś przynieść dla przyjaciółki, nie mógł być to jakiś marny chwast. Gorczyczniki, smagliczki, miłki, jaskry… Meh. Wszystkie były jakieś kiepskie. Dopiero gdy jej oczy zatrzymały się na niepozornym, rosnącym nisko ponad zimą kwiecie, coś w nich zalśniło. Daglezja podeszła bliżej.
Łatwo było go przeoczyć, gdy przechodziło się przez polany w poszukiwaniu zwierzyny. Jaskrawe płatki miały sercowaty, podobny do listków koniczyny kształt. Uśmiechnęła się delikatnie i zaczęła zrywać, ostrożnie łapiąc zębami za krótkie łodyżki.
Garść kwiatów opadła na kopiec, z którego kocica przed chwilą starła warstwę przyniesionego przez wiatr piachu. Przyozdobiła nimi miejsce spoczynku swojej przyjaciółki i gdy skończyła, usiadła przy nim w głuchej ciszy. Daglezjowa Igła przyglądała się tak swojemu “dziełu” przez dłuższą chwilę, po czym głęboko westchnęła.
— Wszystko byłoby prostsze, gdybyś nie zginęła — szepnęła, zamykając oczy. — Tyle księżyców minęło już od twojej śmierci, a w Owocowym Lesie wciąż to samo. Lepiej dla ciebie, że nie musisz już tego znosić — zaśmiała się ponuro, po czym wróciła do posępnego wyrazu pyska. — Tylko gorzej dla mnie.
Zamilkła i zniżyła głowę.
— Ten mysi móżdżek nadal tu jest. Wiem, że już długo czekasz… Ale wkrótce ci się to opłaci.
Poczuła pewnego rodzaju… Wstyd. Obiecywała jej to już tyle księżyców temu. Miała się pozbyć tego lisiego dechu od tak dawna. A mimo to ten dalej żył i miał się świetnie. Ba, wciąż był jej zastępcą i Daglezja nie była taka pewna, czy kocur nie zajdzie jeszcze dalej. Sówka może i była lubiana przez społeczność, lecz była zastępczynią o wiele krócej od Lśniącej Tęczy. Zdarzało jej się popełniać pewne błędy – on chodził jak w zegarku, bezbłędnie, ani razu nie zapominając o żadnym ze swoich obowiązków, wiecznie zajęty swoim klanem. Gdyby tylko został przywódcą… Rudą przeszły ciarki. Nie. Nie mogła do tego dopuścić. To byłoby jak spełnienie się jej najgorszych koszmarów.
— Nie mogę już dłużej czekać. — zapewniła ją, otwierając szeroko oczy z determinacją. — Im dłużej zwlekam, tym gorzej dla mnie, gorzej dla ciebie, gorzej dla Owocowego Lasu. To ścierwo nie zasługuje na spokojną śmierć. Zapamiętaj sobie moje słowa! — Wstała i machnęła ogonem. — Kres tego łasiczego serca jest już bliski.
***
Śledziła jego ruchy. Wyglądał tak słabo, tak nieporadnie… Mrużyła oczy w cienkie szparki, przyglądając się Lśniącej Tęczy, gdy jego spojrzenie umykało gdzie indziej. Parę dni wcześniej dorobił się kontuzji biodra – kotka widziała, jak parę razy bywał w legowisku Świergot, wymieniając stare opatrunki na nowe. Choć medyczka kazała mu wypoczywać, ten już następnego dnia wykonywał swoje obowiązki tak, jakby nigdy nic. Z jednej strony, godny pozazdroszczenia upór. Z drugiej była to okropna głupota, ale czego mogła się spodziewać po kocie jego pokroju? Zawsze udawał najlepszego. Właśnie. Udawał. Nie miał sobą do zaoferowania nic poza żałosnymi próbami udawania kogoś mądrego czy nawet troskliwego. Tak bardzo kochał Owocowy Las… Tak, że był gotowy do morderstwa współklanowca, by zaspokoić swoje podłe żądze.
Obserwowała, jak kocur samotnie wychodzi z obozu. Gdy końcówka jego kruczoczarnego ogona zniknęła między drzewami, nagle coś w jej głowie, jakby subtelny głos, dało jej znak. Teraz. To był ten moment. Niewiele myśląc, Daglezjowa Igła zeskoczyła z gałęzi topoli, na której wylegiwała się do tej pory. Intuicja nigdy jej nie zawiodła. Nie miała powodów, by nie zaufać jej i tym razem. W końcu czekała na to tak długo – w końcu miała idealną okazję.
Szła cicho, stawiając kroki delikatnie, jakby chodziła po chmurze. Przynajmniej się starała – jej łapy nie poruszały się już z gracją wojowniczki, czy to akceptowała, czy nie. Tropienie drugiego kota też nie było takie proste. Zapachy zewsząd zdawały się jakby przytłumione, podobnie jak dźwięki. Mimo tego Daglezja sprawnie szpiegowała swojego wroga, którego nie spuszczała teraz z oczu. Musiała być ostrożna. Ku jej uciesze, Lśniąca Tęcza nie zwracał uwagi na to, co było za nim. Pozwalało to kotce zbliżać się tylko bardziej i bardziej do jej celu. Chowała swoją sylwetkę za pniami i krzewami, próbując wtopić się w otoczenie. Nie rozpraszała się pieśniami ptaków czy tupotem stóp nieostrożnych myszy. Nie tylko jej wzrok, ale i cały umysł utkwiony był na idącym przed nią kocie, do którego zbliżała się z każdym kolejnym uderzeniem serca.
Tęcza nagle zastrzygł uchem. W pierwszym impulsie rdzawa próbowała skryć się za wyższą kępką trawy, lecz była wolniejsza od oczu kocura. Zobaczył ją i na chwilę zesztywniał, widocznie zaskoczony jej obecnością.
— Daglezjowa Igło? — uciekło z jego pyska, zanim został przygwożdżony do ziemi przez łapy kocicy. Dostrzegła moment, w którym spokojne spojrzenie zamieniło się w… czyżby to był strach? Czyżby tak opanowany kot jak on spanikował, czując na skórze jej pazury?
Piękny widok.
Nie trzymała go za mocno, dlatego też kocur nie potrzebował dużych pokładów siły do wyślizgnięcia się z jej uścisku. Odskoczył na odległość zająca, jeżąc na karku sierść.
— Zwariowałaś?! — Zrobił parę kroków w tył, a jego spojrzenie z szoku przekształcało się w niedowierzanie i gniew. — Czyli taka właśnie jesteś? Śledzisz, podchodzisz od tyłu i atakujesz jak byle żmija? — syknął w jej stronę.
— Nie jestem żmiją — odparła. Choć serce kołatało głośno w jej piersi, w jakiś dziwny sposób udawało jej się zachować spokój. Przynajmniej na tyle, o ile można było być spokojnym podczas próby dokonania morderstwa. — Jestem sprawiedliwością, która przyszła zabrać to, co się jej należy.
Patrzył na nią pustym wzrokiem. Przywykła do niego przez te wszystkie księżyce, lecz w tamtej chwili było w nim coś… Niezwykłego. Jego zielone oczy przypominały jałową, bezkresną przestrzeń bez najmniejszego listka czy najdrobniejszej kropli wody. Nic.
— Czyli jest tak, jak myślałem — wymamrotał na wpół do siebie, nie spuszczając z przywódczyni wzroku. — Jesteś niczym, tylko szaleńcem. Teraz nawet nie próbujesz udawać, że jest i kiedykolwiek było inaczej.
Pauza.
— Zawsze taka byłaś. Nie chciałaś, by ktokolwiek nieproszony zobaczył cię z tej strony, lecz od początku nie potrafiłaś jej ukryć — kontynuował. — Do tej pory jesteś w tym okropna.
Pauza.
— Wepchnęłaś sobie kiedyś do głowy, że jesteś mądra, piękna, zdolna i najwspanialsza na całym świecie. Ale wiesz co? Nie każde kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Bez względu na to, jak bardzo w to wierzysz – nie jesteś tym ideałem, za który się uważasz.
Pauza.
— Chciałbym móc powiedzieć, że kiedykolwiek miałem nadzieję na to, że się zmienisz. Skłamałbym. Odkąd cię poznałem, wiedziałem o tobie wszystko. Wiedziałem, że nie jesteś w stanie zobaczyć nic poza czubkiem własnego nosa; wiedziałem, że będziesz zdolna zrobić wszystko, by dojść do celu; wiedziałem, że sprawnie omamisz wszystkich wokół ciebie tak, by ci ufali. By ci wierzyli. By powierzali swoje życia tobie. Muszę ci przyznać, że w jednym jesteś niezła. Masz chytry, wężowy język.
Pauza.
— To zabawne, że nawet w takiej sytuacji potrafisz znaleźć coś, co ci nie pasuje i rozklekotać swój durny jęzor — prychnęła w końcu w odpowiedzi, marszcząc grzbiet nosa. — Jesteś żałosny. Jedyne, co potrafisz, to mówić pseudo intelektualne bzdury z myślą, że jesteś taki inteligentny. Że widzisz tyle więcej od przeciętnego zjadacza myszy. Łał. To czasem niesamowite, jak bardzo potrafisz wytykać innym ich nieistniejące wady, a na swoje być ślepym jak kret. Jakbyś nagle zapomniał, co zrobiłeś Sadzawce, co usiłowałeś zrobić mi. — Kocica tupnęła łapą, a jej głos stwardniał. — Może gdybyś tak bardzo mnie nie obchodził, byłoby mi cię szkoda. Ale nie jest. Trudno by było żałować tak bezlitosnego i egoistycznego mordercy.
Przez dłuższy czas odpowiadała jej jedynie cisza. Ptaki, które nie spłoszyły się po pierwszych głośniejszych wrzaskach, obserwowały bacznie parę kotów w ciszy. Ich cichy śpiew dobiegał tylko z daleka, dając zastąpić się świstem chłodnego wiatru. Stali nieruchomo. Daglezjowa Igła patrzyła na swojego skulonego zastępcę z pewnym głęboko skrytym rozbawieniem. W porównaniu do niej, stojącej z dumnie podniesioną głową, potęgował tylko wrażenie swojej nędzności. Nie potrafiła wyczytać z jego wyrazu pyska nic poza obrzydzeniem.
Po chwili jednak Lśniąca Tęcza się wyprostował. Wygładził postawione na sztorc futro i zmrużył oczy, nawet przez krótkie uderzenie serca nie spuszczając wzroku z Daglezji.
— To byłby wstyd zginąć z łap takiego kota, jak ty — odpowiedział w końcu, smagając powietrze ogonem jak biczem.
Zmarszczyła brwi, napinając mięśnie do dalszej walki.
— Niech to będzie dla ciebie zaszczyt.
Znów połączyli się w śmiertelnym uścisku. Szarpali nawzajem kłami i pazurami, łapiąc za wszystko, co tylko wpadło im pod łapy lub pysk. W powietrze unosiły się wyrwane kępki czarnobiałej i rudej sierści, lawirując wokół walczących jak opadające, jesienne liście. Małe zadrapania i podgryzania piekły, lecz w podekscytowaniu zupełnie ignorowała ten ból. Wyżywała się tak, jakby całe życie czekała na tę jedną chwilę. Uderzała mocniej, niż robił to Tęcza. Wbijała swoje brudne, kruche pazury głębiej, wygrzebując z ran więcej świeżej krwi. Oboje kopali się boleśnie w brzuchy, przetaczając po trawie, zbierając w świeże rany pył i ziemię. Miała to pod ogonem. Cała jej uwaga skupiała się na zadawaniu jak największej ilości obrażeń swojemu wrogowi.
Odtrącił ją od siebie, dając sobie trochę czasu na przygotowanie następnego uderzenia. Daglezja nie dawała jednak za wygraną tak łatwo. Odbiła się od ziemi i skoczyła na przeciwnika, którego zamiast przygnieść do ziemi, wepchnęła na stojące obok drzewo. Kocur boleśnie obił się o jego pień. Słyszała długi syk, który z siebie wypuścił, próbując zebrać się na równe nogi. Taki nieporadny — pomyślała Daglezjowa Igła, gdy podchodziła do niego bliżej. Kiedy wymierzyła cios, kocur przytulił się do ziemi i przeczołgał dalej. Uniknął także kolejnego.
Trzeciego już nie dał rady. Pchnęła go z zamiarem przewrócenia, a gdy już kocur znalazł się na ziemi, zabrała się za bok jego szyi. Przyssała się jak komar, zatapiając kły we wrażliwej skórze. W końcu jego wierzganie zrzuciło ją, lecz nie bez wyrządzenia szkód. Teraz w dół piersi Tęczy spływała krwista struga.
To był ten jeden z najlepszych wojowników Owocowego Lasu? Chciała się śmiać, gdy widziała, jak niezgrabnie włóczy łapami. Jak z trudem odpychał od siebie przeciwniczkę, a ataków unikał tak ślamazarnie, że tylko cud trzymał go dalej przy życiu. Nawet kiedy próbował samemu uderzyć, kończył z powrotem wgryziony w piach. Z kolejną zadaną raną. Z kolejną czerwoną plamą na skórze, z której na ziemię skapywały krople krwi. Słabł z każdym zadanym ciosem. Wszystkie rany, które udało mu się wymierzyć Daglezjowej Igle, były na tyle powierzchowne, by mogła je ignorować. Były dla niej jak ugryzienie owada.
W końcu znudziła się jej ta szopka. Mogła gryźć i drapać w nieskończoność i walczyliby tu do zmierzchu, a potrzebowała czasu, by zastanowić się, co dalej. Przy następnym skoku już przestała się cackać. Przygwoździła Tęczę do ziemi, podduszając. Wpatrywała się z wyższością w jego durny pysk i tylko wbijała głębiej szpony.
— I co? Jakieś ostatnie słowa? — zapytała ze złośliwym uśmieszkiem, podnosząc dumnie brodę.
I wtedy, gdy przyciskała go do ziemi z triumfalnym okrzykiem w myślach, w jednej chwili zdała sobie sprawę, że… Popełniła błąd. Śmiertelny błąd. Nie zdążyła nawet mrugnąć, a ostre kły wbiły się w jej szyję. Przebiły skórę. Szczęki Lśniącej Tęczy zaciskały się z siłą niedźwiedzia, której nie oczekiwała po kimś, kto uderzenie serca temu wyglądał na umierającego.
Wierzgała pod jego uściskiem. Wymachiwała łapami i pazurami, licząc na to, że chociaż jeden z nich go dosięgnie, lecz było to nadaremne. W tamtej chwili walczyła nie tylko z wrogiem, ale i z oddechem – chociaż rozpaczliwie łapała powietrze, czuła się duszona. A Tęcza nie przestawał. Szarpał za jej ranę, rozrywając jej brzegi, z małego rozdarcia tworząc długą wyrwę. Ostatki powietrza, które udawało jej się złapać, wykasływała z krwią i wykrzykiwała w okropnej agonii… a przynajmniej próbowała.
W górę unosiły się histeryczne wrzaski i dźwięki szamotaniny – z każdą chwilą coraz słabsze i cichsze. Jej ruchy łap stawały się coraz bardziej flegmatyczne, a to, co można było wcześniej nazwać krzykiem, teraz było jedynie drażniącą ucho mieszanką charczenia i bulgotu. Poczucie duszenia zamieniło się w tonięcie. Krew z rozszarpanych żył pokrywała wszystko jak fala, nie tylko spływając strumieniem w dół krtani, ale i wsiąkając we wszystko, co spotykała na swojej drodze. Źrenice w oczach Daglezjowej Igły zwęziły się do cienkich szparek, a panika w jej umyśle piszczała tak, jakby zaraz miała rozsadzić jej głowę.
Nie mogła umrzeć. Nie taki miał być jej los. To to lisie serce powinno być na jej miejscu, to on zasługiwał na śmierć! Nawet gdyby chciała cokolwiek zrobić… Nie była w stanie. Jej ciało odwracało się przeciwko niej, nie wykonując żadnego z nadanych poleceń. Ignorowało ją. Nawet głos, przedtem tak silny i gromki, teraz był tylko cichym skrzekiem, niezdolnym do wypowiedzenia choćby jednego słowa. Jedyne, co jej pozostało, to nienawistny wzrok, który wlepiała w kocura, choć z czasem i go straciła, gdy mimowolnie zamknęły się jej powieki. Jej ciało w końcu bezwładnie opadło. To naprawdę był jej koniec.
Jeszcze przez parę uderzeń serca… słyszała odgłosy. Chwiejne, ciężkie kroki jej wroga, które z perspektywy jej uszu były tak głośne, jakby po ziemi stąpał borsuk. Wkrótce jednak i to ucichło. Pozostawiło ją samą w towarzystwie otchłani, ziąbu i głuchej, martwej ciszy.