BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Klan Burzy znów stracił lidera przez nieszczęśliwy wypadek, zabierając ze sobą dodatkową dwójkę kotów podczas ataku lisów. Przywództwo objął Króliczy Nos, któremu Piaszczysta Zamieć oddał swoje ówczesne stanowisko, na zastępcę klanu wybrana natomiast została Przepiórczy Puch. Wiele kotów przyjęło informację w trudny sposób, szczególnie Płomienny Ryk, który tamtego feralnego dnia stracił kotkę, którą uważał za matkę

W Klanie Klifu

Wojna z Klanem Wilka i samotniczkami zakończyła się upokarzającą porażką. Klan Klifu stracił wielu wojowników – Miedziany Kieł, Jerzykową Werwę, Złotą Drogę oraz przywódczynię, Liściastą Gwiazdę. Nie obyło się również bez poważnych ran bitewnych, które odnieśli Źródlana Łuna, Promieniste Słońce i Jastrzębi Zew. Klan Wilka zajął teren Czarnych Gniazd i otaczającego je lasku, dołączając go do swojego terytorium. Klan Klifu z podkulonym ogonem wrócił do obozu, by pochować zmarłych, opatrzeć swoje rany i pogodzić się z gorzką świadomością zdrady – zarówno tej ze strony samotniczek, które obiecywały im sojusz, jak i członkini własnego Klanu, zabójczyni Zagubionego Obuwika i Melodyjnego Trelu, Zielonego Wzgórza. Klifiakom pozostaje czekać na decyzje ich nowego przywódcy, Judaszowcowej Gwiazdy. Kogo kocur mianuje swoim zastępcą? Co postanowi zrobić z Jagienką i Zielonym Wzgórzem, której bezpieczeństwa bez przerwy pilnuje Bożodrzewny Kaprys, gotowa rzucić się na każdego, kto podejdzie zbyt blisko?

W Klanie Nocy

Ostatni czas nie okazał się zbyt łaskawy dla Nocniaków. Poza nowo odkrytymi terenami, którym wielu pozwoliły zapomnieć nieco o krwawej wojnie z samotnikami, przodkowie nie pobłogosławili ich niemalże niczym więcej. Niedługo bowiem po zakończeniu eksploracji tajemniczego obszaru, doszło do tragedii — Mątwia Łapa, jedna z księżniczek, padła ofiarą morderstwa, którego sprawcy jak na razie nie odkryto. Pośmiertnie została odznaczona za swoje zasługi, otrzymując miano Mątwiego Marzenia. Nie złagodziło to jednak bólu jej bliskich po stracie młodej kotki. Nie mieli zresztą czasu uporać się z żałobą, bo zaledwie kilka wschodów słońca po tym przykrym wydarzeniu, doszło do prawdziwej katastrofy — powodzi. Dotąd zaufany żywioł odwrócił się przeciw Klanowi Nocy, porywając ze sobą życie i zdrowie niejednego kota, jakby odbierając zapłatę za księżyce swej dobroci, którą się z nimi dzielił. Po poległych pozostały jedynie szczątki i pojedyncze pamiątki, których nie zdołały porwać fale przed obniżeniem się poziomu wód, w konsekwencji czego następnego ranka udało się trafić na wiele przykrych znalezisk. Pomimo ciężkiej, ponurej atmosfery żałoby, wpływającej na niemalże wszystkich Nocniaków, normalne życie musiało dalej toczyć się swoim naturalnym rytmem.
Przeniesiono się więc do tymczasowego schronienia w lesie, gdzie uzupełniono zniszczone przez potop zapasy ziół oraz zwierzyny i zregenerowano siły. Następnie rozpoczęła się odbudowa poprzedniego obozu, która poszła dość sprawnie, dzięki ogromnemu zaangażowaniu i samozaparciu członków klanu — w pracach renowacyjnych pomagał bowiem niemalże każdy, od małego kocięcia aż po członków starszyzny. W konsekwencji tego, miejsce to podniosło się z ruin i wróciło do swojej dawnej świetności. Wciąż jednak pewne pozostałości katastrofy przypominają o niej Nocniakom, naruszając ich poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza z krążącymi wśród kotów pogłoskami o tym, że powódź, która ich nawiedziła, nie była czymś przypadkowym — a zemstą rozchwianego żywiołu, mszczącego się na nich za śmierć członkini rodu. W obozie więc wciąż panuje niepokój, a nawet najmniejszy szmer sprawia, że każdy z wojowników machinalnie stroszy futro i wzmaga skupienie, obawiając się kolejnego zagrożenia.

W Klanie Wilka

Ostatnio dzieje się całkiem sporo – jedną z ważniejszych rzeczy jest konflikt z Klanem Klifu, powstały wskutek nieporozumienia. Wszystko przez samotniczkę imieniem Terpsychora, która przez swoją chęć zemsty, wywołała wojnę między dwoma przynależnościami. Nie trwała ona długo, ale z całą pewnością zostawiła w sercach przywódców dużo goryczy i niesmaku. Wszystko wskazuje na to, że następne zgromadzenie będzie bardzo nerwowe, pełne nieporozumień i negatywnych emocji. Mimo tego Klan Wilka wyszedł z tego starcia zwycięsko – odebrali Klifiakom kilka kotów, łącznie z ich przywódczynią, a także zajęli część ich terytorium w okolicy Czarnych Gniazd.
Jednak w samym Klanie Wilka również pojawiły się problemy. Pewnego dnia z obozu wyszli cali i zdrowi Zabłąkany Omen i jego uczennica Kocankowa Łapa. Wrócili jednak mocno poobijani, a z zeznań złożonych przez srebrnego kocura, wynika, że to młoda szylkretka była wszystkiemu winna. Za karę została wpędzona do izolatki, gdzie spędziła kilka dni wraz ze swoją matką, która umieszczona została tam już wcześniej. Podczas jej zamknięcia, Zabłąkany Omen zmarł, lecz jego śmierć nie była bezpośrednio powiązana z atakiem uczennicy – co jednak nie powstrzymało największych plotkarzy od robienia swojego. W obozie szepczą, że Kocankowa Łapa przynosi pecha i nieszczęście. Jej drugi mentor, wybrany po srebrnym kocurze, stracił wzrok podczas wojny, co tylko podsyca te domysły. Na szczęście nie wszystko, co dzieje się w klanie jest złe. Ostatnio do ich żłobka zawitała samotniczka Barczatka, która urodziła Wilczakom córeczkę o imieniu Trop – a trzy księżyce później narodził się także Tygrysek (Oba kociaki są do adopcji!).

W Owocowym Lesie

Społecznością wstrząsnęła nagła i drastyczna śmierć Morelki. Jak donosi Figa – świadek wypadku, świeżo mianowanemu zwiadowcy odebrały życie ogromne, metalowe szczęki. W związku z tragedią Sówka zaleciła szczególną ostrożność na terenie całego klanu i zgłaszanie każdej ze śmiercionośnych szczęki do niej.
Niedługo później patrol składający się z Rokitnika, Skałki, Figi, Miodka oraz Wiciokrzewa natknął się na mrożący krew w żyłach widok. Ciało Kamyczka leżało tuż przy Drodze Grzmotu, jednak to głównie jego stan zwracał na siebie największą uwagę. Zmarły został pozbawiony oczu i przyozdobiony kwiatami – niczym dzieło najbardziej psychopatycznego mordercy. Na miejscu nie znaleziono śladów szarpaniny, dostrzeżono natomiast strużkę wymiocin spływającą po pysku kocura. Co jednak najbardziej przerażające – sprawca zdarzenia w drastyczny sposób upodobnił wygląd truchła do mrówki. Szok i niedowierzanie jedynie pogłębił fakt, że nieboszczyk pachniał… niedawno zmarłą Traszką. Sówka nakazała dokładne przeszukanie miejsca pochówku starszej, aby zbadać sprawę. Wprowadziła także nowe procedury bezpieczeństwa: od teraz wychodzenie poza obóz dozwolone jest tylko we dwoje, a w przypadku uczniów i ról niewalczących – we troje. Zalecana jest również wzmożona ostrożność przy terenach samotniczych. Zachowanie przywódczyni na pierwszy rzut oka nie uległo zmianie, jednak spostrzegawczy mogą zauważyć, że jej znany uśmiech zaczął ostatnio wyglądać bardzo niewyraźnie.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty


Znajdki w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Wilka!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Klifu!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 3 sierpnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki!

09 sierpnia 2025

Od Pierwomrówczej Gracji

— Widzisz?
Ślepia Pierwomrówki pochłaniały malujący się przed nią obraz. Płuca słone powietrze. Wiatr szalał prowokowany przez wzburzone morze. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś je zobaczy. Poczuje jego potęgę na własnej skórze.
— Widzę. — miauknęła w końcu, otrzepując sierść. — Faktycznie musimy być już blisko. Wszystko wydaje się takie bardziej znajome.
Kłak uniosła łeb zadowolona. Przywołała ruchem ogonem bliźniaków. Bracia niczym kocięta przepychali się biegnąc w ich stronę. Dopiero widok jaki zastali sprawił, że odpuścili sobie wzajemne zaczepki.
— Ta kałuża nie ma końca. — stwierdził zaskoczony Obwarzanek.
— To nie kałuża. — prychnęła na niego dymna. — To morze. Nieskończona i słona woda. — sprostowała, widząc jego zdziwione spojrzenie.
— Wkręcasz nas. — mruknął Meszek.
Pierwomrówka naburmuszyła się lekko.
— To idź spróbuj, tylko potem nie płacz. — burknęła sprowokowana.
Bliźniaki wymienili się spojrzeniami i pognali ku zboczu.
— Nie wiem czy to dobry pomysł... — zaczęła Kłak, obserwując oddalające się sylwetki.
Dymna zmarszczyła nos.
— Weź, co niby złego może się stać? Nie są już maluchami. — prychnęła, machając na to łapą. — A my mamy chociaż chwilę spokoju.
Bura wciąż nie przekonana otuliła się ogonem. Czekoladowa wywróciła oczami. Jak zwykle przesadzała. Zachowywała się jak ich matka. A rzekomo nią nie była. Z resztą jakby ją to obchodziło, czyje są te bękarty. Cieszyła się jedynie, że już niedługo nie będzie skazana na ich towarzystwo. Kątem oka na nich zerkała, na razie bawili się w szlamie wyplutym przez morze.
— Może już po nich pójdę... — dotarło do niej.
Skrzywiła się.
— Będziesz ich do końca życia niańczyć?
Kłak spojrzała się smutno na własne łapy.
— Teraz mam tylko ich.

* * *

Pogoda była niespokojna. Kłak też. Przez co ich podróż stała w miejscu. A to z drugiej strony irytowało Pierwomrówkę. Więc obydwie były ciężkie w obyciu tego dnia. Nic dziwnego, że bliźniaki mieli ochotę ulotnić się gdzieś. Byle nie słuchać sprzeczek starszych.
— Ciociu, pójdziemy nad morze. — dostała komunikat.
Machnęła na niego ogonem. Miała gdzieś gdzie sobie łazili. Naburmuszona leżała skulona, czekając aż ten mysi bobek wróci z żarciem. A skoro tamtych nie było to będzie więcej dla niej. Nawet nie wiedziała kiedy zasnęła. Obudziła ją dopiero Kłak. Wyglądała jakoś dziwnie. Spięta.
— Gdzie Obwarzanek i Meszek? — padło pytanie.
Pierwomrówka rozejrzała się wokół. Tu ich na pewno nie było.
— Poszli się przejść. Najwidoczniej nie wrócili.
— Nie mówili gdzie?
— A co mnie to? Nie jestem ich matką.
Kłak zdawała się jej nie słuchać. Chodziła nerwowo. Ogon bił jej na boki. Wyglądała groźnie. Prawie zapomniała o jej nerwowej stronie.
— Ugh, ty znowu to samo. Jedno pytanie z twojej strony, a nie martwiłabym się teraz. Idę ich poszukać. — niemal krzyczała.
Pierwomrówka położyła zjeżoną sierść. Dorosłe koty poszły gdzieś, a ona robiła z tego wielką aferę. Pokręciła łbem, próbując wyrzucić to wszystko z głowy.
— Powodzenia. — mruknęła pod nosem.

Od Mewy do Brukselkowej Zadry

Poranek był chłodny, mgła pełzła po ziemi, a liście drżały od lekkiego wiatru. Mewa kroczyła miękko przez gęste zarośla, jej sierść pachniała lasem i solą znad rzeki. Była głodna – od dwóch dni złapała tylko jedną chudą mysz, więc teraz każdy szelest w suchych liściach podnosił jej czujność. Wyprostowała się, gdy usłyszała ciche, rytmiczne skrobanie pazurów w ściółce. Przykucnęła, mrużąc oczy. W trawie poruszył się tłusty wróbel, zupełnie nieświadomy jej obecności. Mewa napięła mięśnie, gotowa do skoku… Zanim jednak zdążyła ruszyć, w powietrzu rozległo się inne, cięższe stąpnięcie. Ptak poderwał się w popłochu, a Mewa syknęła z frustracją. W jej stronę wyszła masywna, liliowa kotka z pręgami na grzbiecie i oczami koloru miodu. Pachniała wyraźnie – zbyt wyraźnie – Klanem Wilka.
— Nie wiedziałam, że na naszych terenach wolno polować samotnikom — powiedziała Brukselkowa Zadra, jej głos był spokojny, ale w spojrzeniu czaiła się ostrożność.
— A ja nie wiedziałam, że wasz Klan ma patent na wszystkie myszy w tym lesie — odburknęła Mewa, odwracając głowę, ale czujnie mierząc przeciwniczkę wzrokiem.
Brukselkowa Zadra nie podeszła bliżej. Wyglądała bardziej na taką, co woli obserwować, niż od razu się rzucać.
— Jesteś daleko od rzeki. To niebezpieczne miejsce, szczególnie dla kogoś… samotnego.
— Poradzę sobie. — Mewa wyszczerzyła kły w czymś między uśmiechem a ostrzeżeniem. — Nie szukam kłopotów, tylko obiadu.
Kotka z Klanu Wilka westchnęła.
— Gdybym była inna, już dawno byś biegła z podkulonym ogonem. Ale nie mam dziś ochoty na walkę. Ostrzegam cię, jednak jeśli spotka cię tu mój uczeń, Wilcza Łapa, może być mniej uprzejmy.
Mewa zmrużyła oczy.
— A jeśli spotkam go ja, to się przekonamy, kto kogo przepędzi. — Biało-czarna kotka zachichotała, doskonale wiedząc, kim jest Wilcza Łapa. Brukselkowa Zadra uniosła brwi, ale na jej pysku pojawił się cień rozbawienia.
— Dobra. Zniknij z naszych terenów, zanim ktoś mniej cierpliwy cię znajdzie.
Mewa przez chwilę patrzyła jej w oczy, a potem, bez słowa, odwróciła się i zniknęła w gęstwinie. Jednak w jej umyśle zakiełkowała myśl – może to spotkanie wcale nie było ostatnie?

<Brukselkowa Zadro?>

Od Jarzębinowego Żaru

Od wojny z Klanem Klifu minęło już kilka wschodów słońca. A Jarzębina? Jarzębina wciąż nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Cała sytuacja była co najmniej dziwna, a może nawet niepokojąca. Z tego, co usłyszała od kilku kotów, te same wojowniczki, które wcześniej napadły na Dyniową Skórę i jej patrol, nagle zaczęły atakować... koty Klanu Klifu! O co tu chodziło? Czy klifiacy naprawdę nie potrafili trzymać swoich wojowniczek w ryzach? Nie popierała ataku na patrol – wręcz przeciwnie – ale jej zdaniem wojna była zupełną przesadą. Przecież koty z Klanu Wilka odniosły rany. Niektórzy niemal zginęli! A po co? Czy naprawdę nie można było tego wszystkiego wyjaśnić słowami? Czy musieli rzucać się sobie do gardeł niczym wygłodniałe lisy? Normalnie, kotka już dawno zapomniałaby o tym wszystkim i skupiła się na codziennych obowiązkach, ale... rozmowa z bratem wszystko zmieniła. Teraz gdy patrzyła na klanowiczów, widziała tylko jedno: krew. W jej oczach każdy z nich ociekał szkarłatną cieczą. Krew plamiła łapy, pyski i boki. Widziane przez nią obrazy były tak żywe, tak przerażająco realne, że momentami trudno jej było odróżnić je od rzeczywistości. Jarzębina starała się unikać spojrzeń innych kotów. Robiła wszystko, by po prostu zająć się pracą – posortować zioła, sprawdzić opatrunki, przygotować się na nadejście Pory Nagich Drzew. Unikała kontaktu wzrokowego z bratem. Z matką. Z każdym. Wiedziała, że nie może sobie pozwolić na chwile słabości. Zbyt wielu rannych wymagało jej opieki. Zbyt wiele przygotowań jeszcze ją czekało, zanim chłód na dobre zagości w lesie. Myśli Jarzębiny co rusz wracały też do snu, który otrzymała podczas ostatniego spotkania medyków. Sen był jasny jak promień księżyca odbijający się w lodowatej kałuży. Klan Wilka był blisko Klanu Gwiazd, ale coś wciąż ich powstrzymywało. Jakby niewidzialne łapy trzymały ich z dala od światła. Ale to miało się zmienić. Coś musiało pęknąć. A gdy to się stanie, światło zaleje ich wszystkich – bez ostrzeżenia, bez litości.
Zmęczona po całym dniu, kiedy srebrny blask księżyca zaczął wlewać się do nory medyków, Jarzębina wreszcie się położyła. Zwinęła się w ciasny kłębek, jak miała w zwyczaju, odwracając plecami do pozostałych medyków. Nawet na koniec dnia wolała być sama z własnymi myślami. Powoli i oni zaczęli kłaść się spać. W norze zapanowała spokojna, senna cisza przerywana jedynie szelestem mchu i delikatnym powiewem nocnego wiatru, który wpadał przez wejście i muskał futro śpiących kotów. Szylkretka liczyła na szybkie zaśnięcie. Chciała przespać noc spokojnie, bez koszmarów, bez wspomnień. Wiedziała, że następnego dnia znów czeka ją praca. Zamknęła oczy i wygodnie oparła głowę na miękkim mchu. Już po kilku chwilach odpłynęła w sen.

***

Wiatr – ciepły i delikatny – muskał futro Jarzębiny. Pod łapami czuła miękką, sprężystą trawę. Cisza. Spokój. Brak jakichkolwiek zapachów. Kotka uniosła głowę, a potem przetarła oczy łapą. „Czy już nie śpię?” przemknęło jej przez myśl. Ale gdy ponownie otworzyła oczy, szybko zrozumiała, że nie. To nie była jawa. Podniosła się z ziemi z zachwytem, jak małe kocię, które pierwszy raz widzi promienie wiosennego słońca. Jej spojrzenie rozlało się po krajobrazie, który zapierał dech w piersiach. Łąki rozciągały się aż po horyzont, nieskończenie daleko. Trawa przybrała barwy fioletu i niebieskości – połyskiwała, jakby była utkanym światłem. Niebo miało kolor jasnego błękitu, pełnego maleńkich, białych punkcików, a nad wszystkim górował ogromny księżyc w pełni. Mimo nocnego nieboskłonu było jasno. Wręcz jaskrawo. A jednak to światło nie bolało w oczy – było łagodne, otulające. Jarzębina rozglądała się, oczarowana. Patrzyła na wszystko wokół jak na cud, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Łzy wzruszenia zakręciły się w jej oczach. Nigdy nie miała tak pięknego snu. Ale cisza pękła nagle pod grzmotem. Za jej plecami rozległ się głuchy huk. Jarzębina gwałtownie odwróciła głowę. Na niebie pojawiły się ciężkie, ciemne chmury – gęste i gniewne. Gotowe rozerwać wszystko na swojej drodze. Zasłoniły księżyc, a wszystko wokół zwiędło w zaledwie kilka uderzeń serca. Trawa poszarzała i uschła. Kolory zniknęły. Zapadł mrok. Wicher uderzył kotkę prosto w pysk. Szarpał jej futrem, zmuszał oczy do przymknięcia. I wtedy – coś ogromnego, ciężkiego, z warkotem – przebiegło tuż obok niej. Jarzębina uchyliła powieki, zaskoczona. Poczuła, jak strach paraliżuje jej ciało. Zaczęła się trząść, a uszy przyległy jej do czaszki. I wtedy to usłyszała. Znów ten sam kocięcy płacz. Przeszywający. Bolący. Odwróciła gwałtownie głowę – i spojrzała prosto w czarne, duszę pożerające oczy. Wielki, czarny wilk. Gigantyczny. Jego sierść ociekała lepką, cuchnącą cieczą. Z jego ciała bił odór krwi, choroby i rozkładu. Za nim stały małe stworzenia, które kotka znała – młode jelenie, cielęta, nakrapiane, niewinne, spokojne. Ich futra były białe, kremowe, czasem wpadające w róż. A oczy – niebieskie niczym krystaliczna woda. Przerażenie malowało się na ich pyszczkach, a w spojrzeniach czaiła się bezradność, z którą kotka mogła się utożsamiać od kocięcych dni. Wilk spojrzał na nią tak, że aż się zatoczyła. Była gotowa zwymiotować. Gdy znów uniosła wzrok, zobaczyła, jak spojrzenie bestii przesuwa się po cielętach. Futro niektórych zaczęło zmieniać się w czarną maź, a ich ciała rozpadały się, znikając w gnijącej ziemi. Inne jednak pozostały białe, lśniące. Drżały, ale trwały. Wilk zawył – przeraźliwie, tak głośno, że aż pękały bębenki w uszach. Wyszczerzył kły oblepione krwią, gotów rozszarpać jedno z cieląt. A ono, mimo drżenia, stało dalej. Nieruchomo. Kocięcy płacz w uszach Jarzębiny rósł, stawał się ogłuszający. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła ogromną potrzebę ochrony tych nakrapianych, bezbronnych istot. Chciała się ruszyć. Lecz nie mogła. Jej łapy oplatały krzewiaste gałęzie z czerwonymi jagodami. Pękały przy każdym ruchu, rozbryzgując wokół krew. I wtedy pojawiło się coś nowego. Coś potężnego. Wielki kruk runął z nieba i porwał wilka w swoje szpony, unosząc go ponad głowę Jarzębiny. Kotka skuliła się, ale zaraz potem podążyła wzrokiem za nimi... i otworzyła pysk ze zdumienia. Kruk zniknął. Burza zaczęła się rozwiewać. A fioletowa trawa znów zaczęła muskać poduszki jej łap. Ciało wilka spoczywało teraz tuż za… za… Zabłąkanym Omenem. Jarzębina drgnęła. Postąpiła krok do przodu. Gałęzie puszczały jej łapy przy każdym szarpnięciu. W końcu rzuciła się biegiem i objęła szyję przyjaciela. Łzy popłynęły jej po policzkach, ale Omen nie odpowiedział uściskiem. Stał dalej. Niewzruszony. Jego błękitne oczy patrzyły gdzieś przed siebie. Jarzębina odsunęła się i spojrzała mu w pysk. Kocur zdawał się widzieć ją po raz pierwszy. Uśmiechnął się łagodnie i zaczął się cofać. Przeszedł przez ciało wilka, stając za nim. Medyczka nie mogła się poruszyć. Nie mogła podejść. Nie mogła nawet pisnąć. Omen przesunął łapą po martwym wilku. Z jego ciała zaczęły wyrastać żółte kwiaty. Przebijały się przez futro i skórę jak światło przez mrok. Krew wilka chwilę wisiała na ich płatkach, a potem spadła w postaci ciężkich kropel.
— Cztery gwiazdy powaliły sosnę i odcięły głowę żmii. Jedna z nich spadła. Potrzebne są kolejne — powiedział nagle kocur, a z jego pyska wydobył się lodowaty podmuch. Tak chłodny, że Jarzębina poczuła, jak zamarzają jej żyły. Zaczęła panikować. Ten ból… był nie do zniesienia. Z jej oczu płynęły łzy, a serce waliło jak oszalałe. Za Omenem pojawiły się trzy postacie – błyszczące jak gwiazdy. Kotka miała wrażenie, że skądś zna ich sylwetki. A za nimi – dziesiątki innych. Zlewające się w jedność, rozchodzące się po bokach i w górę, otaczające ją kręgiem. Ciemność zamknęła ją w pułapce. Czuła, jak krew przestaje krążyć. Jak łapy odmawiają posłuszeństwa. Ból. Okropny, przejmujący ból.
— Dołącz lub gnij. Dołącz lub gnij. Gnij. Gnij. Gnij jak oni wszyscy. Zdrajcy — syczały głosy. Krążyły wokół niej. Zbliżały się i oddalały, zakrywając niebo. Tylko Omen i trójka nieznanych jej kotów lśniła nadal spokojnym, ciepłym blaskiem. Patrzyli na nią. Jakby zapraszali. Wtedy Jarzębina przestała panikować. Wzięła wdech i wydech. Zacisnęła szczęki i pozwoliła, by łzy spłynęły po jej policzku. Jej spojrzenie złagodniało. Po raz pierwszy od dawna... było spokojne. Zabłąkany Omen podszedł do niej. Jednym krokiem znalazł się u jej boku. Dotknął jej nosa. W tej chwili poczuła jednocześnie ból i ulgę. Upadła na ziemię. Zemdlała.

***

Jarzębina otworzyła oczy gwałtownie, przerażona, jakby wypadła wprost z przepaści snu do rzeczywistości. Miała wrażenie, że krzyknęła... ale krzyk pozostał gdzieś w środku – niemy, zduszony, jakby istniał tylko w jej głowie. Rozejrzała się roztrzęsiona po lecznicy. Wszystko było tak, jak powinno. Cisowe Tchnienie i Roztargniony Koperek spali głęboko, wtuleni w swoje posłania, poruszając się lekko w rytm oddechu. Kotka dyszała ciężko, próbując uspokoić rozszalałe serce. Zamknęła na moment oczy, starając się przywołać sen, przemknąć przez niego jeszcze raz, zapamiętać każdy szczegół, każdy dźwięk, każde spojrzenie. Nie chciała, by cokolwiek zatarło się w jej umyśle. Przełknęła ślinę i opuściła spojrzenie na swoją łapę. Na krótką chwilę dostrzegła na niej cienką warstwę szronu – lśniącą, chłodną, połyskującą. Po chwili szron zaczął topnieć i wsiąkł w jej futro, jakby nigdy go tam nie było. Podniosła się z mchu, poruszając się ostrożnie, niemal bezszelestnie. Wyszła z lecznicy, ale tuż przed samym wyjściem przysiadła. Dokładnie w tym samym miejscu, w tej samej pozie, w której ostatnio siedział jej brat. Spojrzała na obóz. Cisza. Tylko jeden strażnik stał na warcie przy wejściu – nieruchomy, jakby sam był cieniem wśród mroku. Cały obóz tonął w sennym bezruchu. Jarzębina uniosła wzrok ku niebu. Niestety, nie mogła dostrzec ani jednej gwiazdy. Zasłaniały je ciężkie chmury i gęste korony sosen, które rozciągały się ponad kocim światem niczym zielony baldachim. Ale nie potrzebowała ich widzieć. Wiedziała, że tam są. Wiedziała też coś jeszcze. Tej nocy już nie zaśnie. I wiedziała, co musi zrobić. Klan Gwiazd był właściwą drogą. Teraz była tego pewna. Przerażona... ale pewna. Nie miała pojęcia, jakie konsekwencje może przynieść ta decyzja – ani dla niej, ani dla całego Klanu Wilka. Nie wiedziała, ile bólu, samotności czy poświęceń ją czeka. Ale była gotowa. Gotowa popaść w to szaleństwo. Gotowa, by postawić pierwszy krok.

Od Czereśniowego Pocałunku CD. Czyhającej Mureny

Czereśniowy Pocałunek wpatrywała się w swoją ukochaną kotkę. W tę samą, którą nieświadomie skrzywdziła – przez własną niewiedzę, przez to, że zbyt późno zrozumiała, co naprawdę czuje. Czuła się jak potwór. Jak coś, co nigdy nie powinno było się narodzić. Coś odrażającego, brudnego, niegodnego miłości. Dlaczego nie mogła być jak inne kotki? Dlaczego nie mogła po prostu zakochać się w którymś z kocurów, w Szałwiowym Sercu? Gdyby to zrobiła, może uniknęłaby całego tego bólu. Może nie musiałaby dziś patrzeć w oczy Mureny i tłumaczyć się ze złudzeń, które sama stworzyła. Ale nawet wśród kotek kochających kotki nie była taka jak one. Bo nie kochała Mureny tak, jak tamta tego pragnęła. Czereśnia czuła, że problem nie leżał w Murenie – leżał w niej. To ona była złamana, ona była... niekompletna. Plugawa. Niezdolna do pokochania drugiej istoty tak, jak na to zasługiwała. Nie umiała kochać tak, jak Murena potrzebowała. Jak marzyła, by była kochana. Nie wiedziała, co z nią jest nie tak. Ale wiedziała, że to wszystko musi się wreszcie skończyć. Wzięła głęboki wdech. Uniosła głowę i utkwiła wzrok w przestrzeni przed sobą. Łąka, która wiosną rozkwitała tysiącami barwnych kwiatów, teraz była martwa. Szara. Zwiędła. Trawy przyklękły pod ciężarem rosy, a kwiaty, które kiedyś pachniały słodyczą, teraz opuściły głowy ku ziemi. Zwiędło wszystko – tak samo, jak relacja Czyhającej Mureny i Czereśniowego Pocałunku. Ale czy tak naprawdę miało co więdnąć? Czy coś w ogóle zdążyło zakwitnąć? Szylkretowa nigdy nie darzyła księżniczki prawdziwym, romantycznym uczuciem. Na początku tylko próbowała sobie je wmówić. Z desperacji. Ze strachu, że jeśli ich relacja się nie zmieni, to ją straci. Ale przez ten egoizm... skrzywdziła ją.
— Mureno, masz rację. — Jej głos drżał, ale mówiła jasno. — To wszystko jest niewłaściwe. Niewłaściwe jest to, co ja robię. Ale ty... to nie twoja wina. To wszystko... to ja. To ja jestem tą, która nie potrafi kochać. Nie rozumiem siebie. Kocham cię – tak, kocham cię i Szałwiowe Serce. Ale to uczucie... ono jest czysto platoniczne. A może nawet przez chwilę było rodzinne.
Zamilkła na moment. Z trudem przełknęła ślinę, czując, jak łzy pieką ją pod powiekami.
— Nie chciałam cię stracić. Byłam pewna, że z czasem moja wdzięczność, mój podziw dla ciebie, przerodzą się w coś więcej. W miłość, na jaką zasługujesz. Ale... oszukiwałam samą siebie. Przepraszam, że taka jestem.
Zrobiła krok w stronę Mureny, ale zaraz się cofnęła.
— Zasługujesz na to, by być kochaną. Tak naprawdę. Powinnaś znaleźć kota, który obdarzy cię uczuciami, na jakie zasługujesz. Będzie przynosił ci śliczne muszelki, zabierał na nocne spacery pod księżycem, a każdego ranka będziesz budzić się z nową zdobyczą u boku. I wtedy ten ukochany będzie przy tobie – będzie czyścił ci futerko z czułością.
Czereśnia uśmiechnęła się smutno.
— Ale ja... ja nie jestem w stanie być tym kotem. Choćbym bardzo chciała, nie mogę myśleć tylko o sobie. Nie mogę trzymać cię przy sobie, pozwalając ci marnować czas na coś, czego nigdy ci nie dam.
Zacisnęła powieki.
— Chcę pozostać twoją najlepszą przyjaciółką. Jeśli mi pozwolisz. Ale muszę pozwolić ci odejść. Bo kocham cię – naprawdę – jak najcudowniejszego kota w moim życiu.
Zakończyła i uniosła wzrok na kotkę.
W oczach Czereśniowego Pocałunku iskrzyły się łzy, a mimo to na pysku błąkał się słaby uśmiech. Wiatr poruszył jej futrem, zwinął się między długimi kosmykami sierści. Dreszcz przeszedł ją po grzbiecie, kiedy łagodnie zamknęła oczy, czując, jak świat wokół milknie.

<Mureno?>

Od Motylkowej Łączki CD. Chomiczej Łapy (Nieustraszonego Chomika)

Przeszłość

Pokręciła gwałtownie głową, jakby chciała natychmiast rozwiać wszelkie wątpliwości.
— Nie musisz mnie przepraszać! — powiedziała z przekonaniem. — Rozumiem, że ten temat jest trudny – i dla ciebie, i dla Świerszcza, i dla mnie. Ale rozmawiając o tym, możemy się podzielić naszymi obawami — zamruczała cicho, jakby dla dodania otuchy, po czym podniosła się z trawy i ruszyła przed siebie.
— Przeplatka też mówiła mi, żebym z nią nie rozmawiała — dodała po chwili, bardziej do siebie niż do rozmówczyni. — Ale nie zamierzam jej słuchać. Ani jej, ani Nornicy. Jak już powiedziałam – uważam, że obie coś ukrywają. Może nawet kłamią — mruknęła nisko, z wyczuwalną goryczą.
Zatrzymała się, unosząc głowę. Spojrzała w kierunku Przybrzeżnego Oka, jakby dopiero teraz sobie uświadomiła, jak dawno tu nie była. Wokół panowała cisza – tylko szmer wody i delikatny powiew wiatru przemykał między źdźbłami trawy. To miejsce zawsze działało kojąco. Było jak oddech – głęboki, spokojny, wolny od zgiełku.
— Mówisz, że gdzieś się śpieszyła? — mruknęła, marszcząc brwi. — Hm... Nie wiem. Zawilcowa Łapa twierdzi, że to Nornica jest morderczynią. Przeplatka mówi to samo. Że jest taka sama jak jej bracia.
Zamilkła na moment, jakby ważyła słowa.
— Ale Nornica zapewniała mnie, że nie popierała tego, co zrobili. Powiedziała, że to wszystko wina poprzedniej przywódczyni. Że to ona zignorowała morderstwo... i mimo wszystko pozwoliła im zostać w klanie. — Jej głos przycichł, jakby końcówka zdania ważyła więcej, niż była w stanie unieść.
Chomik westchnęła z ulgą.
— Dobrze wiedzieć. — Słuchała tylko uważnie swojej siostry. — Nie rozumiem, dlaczego to robią. Może czegoś się dowiem od Nornicy, jak ją wyciągnę poza obóz. — Zamyśliła się na chwilę, wsłuchując w słowa siostry. — To nietypowe. Rozumiem, że Zawilcowa Łapa mógł nie dogadywać się z moją matką, ale żeby ją nazywać morderczynią?! Niby kogo miała zabić? Według mnie jest zawistny, dlatego że jest ślepy na jedno oko – i tyle! Głupie gadanie — powiedziała naburmuszona i cała czerwona. — Myślę, że jest w tym prawda. Jak byłam mała, to nie widziałam, żeby rzeczywiście coś zrobiła. Gdyby zarządziła zabicie ich na miejscu, to może Mysia Łapa nie byłaby martwa... — Samo wymówienie imienia martwej siostry zdawało się bolesne dla uczennicy.
Motylka westchnęła ciężko, jakby nosiła w sobie zbyt wiele niewypowiedzianych myśli, które w końcu musiały znaleźć ujście.
— Tak… Zawilcowa Łapa jest dziwny — mruknęła z wahaniem. — Nie wiem, czy naprawdę kłamie, czy może po prostu dramatyzuje... Ale jedno wiem na pewno – moja matka nie jest czysta jak łza.
Zamilkła na chwilę, a jej spojrzenie zawisło gdzieś na horyzoncie. Chłodny wiatr poruszył jej futrem, jakby chciał zabrać z niej choć odrobinę ciężaru.
— Unikam go, ale... te plotki, które krążą po obozie, są naprawdę okrutne. — Jej głos był przygaszony, jakby tłumiła w sobie gniew i smutek jednocześnie. — Ja po prostu chcę żyć spokojnie. Nie chcę, żeby każdy widział we mnie tylko córkę morderczyni.
Spojrzała na Chomika, a w jej oczach pojawił się cień bezsilności.
— Chomiku... Czasem mam wrażenie, że wszyscy wokół nas znają prawdę. Wszyscy – tylko nie my. Nawet Świerszcz... On chyba też coś wie. Może ty również?
Zadrżała lekko, jakby wypowiedzenie tych słów było trudniejsze, niż zakładała.
— A ja? Ja czuję się tak, jakbym była tuż obok prawdy. Jakbym dotykała jej końcówką futra, czuła jej obecność... a zarazem wciąż ją omijała. Jakby coś stało mi na drodze – coś, czego nie potrafię nazwać.
Cisza, która zapadła po tych słowach, nie była pusta. Była ciężka, pełna pytań, których nie sposób było wypowiedzieć na głos.
— Nie martw się, naprawię to... Nie wiem jak, ale nie pozwolę, by jego kłamstwa niszczyły reputację i godność naszej rodziny! Mogę przymknąć oko na to, że Przeplatka tak mówi – bo możemy ją przekonać. Jest naszą matką. A on? To nic niewarte lisie łajno! Przecież Norniczy Ślad mówiła, że stracił oko przez samotnika i że uratowała mu życie. Skoro tak mówiła, to jak mogłoby być inaczej? — Chomik strzepnęła sfrustrowana ogonem.
— Ja tam nie znam prawdy. Jedyne, co wiem, to gdybanie od Przeplatkowego Wianka – ale i z tego nie da się ułożyć nic sensownego. Mamy prawo wiedzieć. Jeśli Świerszcz wie, one wiedzą – to czemu nie my, siostro? — W jej głosie brzmiała desperacja, jakby Chomik chciała dowiedzieć się całej prawdy natychmiast.
— Wiesz co? Odłóżmy to na chwilę i pogadajmy o czymś pozytywnym! Na przykład... ktoś ci wpadł w oko ostatnio? Bo ja miałam kogoś, ale już go nie lubię. Kruczy odpad... — Ostatnie zdanie Chomik wyszeptała.
Motylka zmrużyła lekko oczy, po czym wsunęła łapę do wody, wzburzając powierzchnię tafli. Ciecz zadrgała, tworząc kręgi, które odbijały się od brzegów jak echa niepokoju kłębiącego się w jej wnętrzu.
— Nie, nic z nim nie rób. Nie ma co się szarpać z takimi — mruknęła z lekkim zaniepokojeniem, wyczuwalnym w tonie głosu.
Zaniepokoiły ją słowa siostry. Już wcześniej zauważyła coś podobnego u Nornicy – tę dziwną, wręcz niezdrową nienawiść, jakby rodzącą się z potrzeby zniszczenia drugiego kota. Czy to naprawdę przypadek? A może… zwykła, zagłuszona troska o rodzinę? W Motylce buzowało więcej pytań niż odpowiedzi.
— Zapytam Świerszcza, gdy tylko go złapię — odparła z pewnością, podnosząc wzrok. Tak, jeszcze z bratem musi porozmawiać. Może on wie więcej? Może uchyli rąbka prawdy, rzuci światło na to, co od dawna kryje się w cieniu? Albo wypowie jedno, pozornie błahe zdanie, które ułoży brakujący element układanki? Kotka pogrążyła się na moment w zamyśleniu. Myśli krążyły chaotycznie, gdy nagle siostra zmieniła temat. Pytanie, które padło, zbiło ją z tropu. Czy… miała kogoś na oku?
— Czy mam kogoś na oku? — powtórzyła zaskoczona, marszcząc brwi. — Ja… Hm, nie wiem. Nie myślałam o tym. W ogóle nie myślę o miłości, związkach, tym całym zakochaniu…
Zamilkła. Cisza między nimi nie była niezręczna – raczej ciężka, nasycona czymś nieoczywistym.
— Chociaż… — przerwała, a jej wzrok odleciał gdzieś ponad taflę wody.
Zamyśliła się głęboko. Jeśli wziąć definicję zakochania i próbować przełożyć ją na jej własne uczucia... to tak, był pewien kot. Jeden, który zajmował w jej sercu szczególne miejsce. Fakt – kochała go. Bardzo. Ale czy to była ta miłość, o której wszyscy mówią z błyskiem w oku? Czy raczej uczucie głębokie, ale przypominające to, jakim darzy się rodzinę?
— No bo wiesz, u nas nie ma zbyt szerokiego wyboru, jeśli chodzi o atrakcyjnych kocurów — odparła lekko Chomik, po czym zamyśliła się na chwilę. — No, jest Ruda Lisówka, Kruczy Taniec, Zawodzące Echo, Kminkowa Łapa... choć do niego nigdy nie zaglądałam — westchnęła zawiedziona.
Motylkowa Łączka poruszyła lekko uszami, chcąc lepiej przysłuchać się siostrze. Odwróciła wzrok, zastanawiając się, czy to źle, że nikogo sobie nie wybrała… I czy naprawdę chciałaby kocura?
— Tak... em, oni są ładni — mruknęła bez przekonania.
Jakoś nigdy nie widziała w kocurach niczego szczególnie atrakcyjnego. Zamyśliła się nagle, po czym wypaliła:
— Rozkwitająca Szanta, Dryfujący Fluoryt i Wdzięczna Firletka są bardzo ładne. Lubię ich futerka — zamruczała, dotykając łapą policzka.
Chomik zrobiła duże oczy, ale po chwili wróciła do swojego naturalnego wyrazu pyska.
— No... też mają ładne futra — odparła bez większych emocji.
Motylka uniosła brew, po czym spojrzała w taflę wody, która lśniła w świetle popołudniowego słońca. Powierzchnia jeziora drżała lekko pod wpływem wiatru, rozmywając odbicie nieba i jej własne, zamyślone oczy. Przez chwilę milczała, jakby szukała w tych falach odpowiedzi, której nie potrafiła jeszcze nazwać.
— Tak, wiesz... — mruknęła w końcu, nie patrząc na siostrę. — Czasami zastanawiam się, czy nie jestem jak nasze mamy.
Jej głos był cichy, niemal nieśmiały – jakby wypowiadanie tych słów na głos zagrażało jakiemuś wewnętrznemu porządkowi. Myśli krążyły niespokojnie jak liście na wodzie. Skoro Chomik poruszyła temat miłości, coś poruszyło się również w niej – coś, co dotąd leżało uśpione. Motylka nigdy szczególnie nie zwracała uwagi na kocury. Nie czuła tej fascynacji, którą tak często widywała w spojrzeniach rówieśniczek. Ale kiedy myślała o kotkach… czuła coś innego. Coś dziwnego, ciepłego. Sympatię, która była trudna do zdefiniowania, a jednak nie do zignorowania.

<Chomiku?>

Od Pietruszkowej Błyskawicy CD. Gołębiej Łapy

Długo przed wojną i śmiercią Melodyjnego Trelu

Na uwagę brata kotka przewróciła oczami, jednak mimo wszystko odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła lekko.
— Wolę nie zbliżać się do samotniczki — burknęła, po czym spojrzała na swoją córkę. — Chodź, Gołąbku. Jak tylko wyjdziemy z lasu, to urządzimy sobie wyścig do Kaczego Bajorka. Co ty na to? — zaproponowała czule.
— Jasne — odparła cicho koteczka, zerkając kątem oka na swojego mentora.
Mróz westchnął tylko, lecz już się nie odezwał. Cała trójka szybko dotarła na skraj lasu, a wtedy... zaczęła się zabawa! Pietruszka oczywiście pozwoliła wygrać swojej córce. Nie tylko spowalniała własny bieg, ale też dyskretnie przytrzymywała brata, który i tak nigdy nie był najlepszym sprinterem. Mimo to nie traciła czujności – uważnie rozglądała się na boki, gotowa rzucić się na każdego, kto ośmieliłby się tknąć jej ukochaną pociechę. Łąka pachniała latem, a powietrze było ciężkie od pyłków. Gdzieś w oddali słychać było żaby kumkające przy bajorku, a nad ich głowami przelatywały jaskółki, piszcząc w podmuchach wiatru. To były lepsze czasy. Ciepłe, miękkie dni, które wtedy wydawały się wieczne.

***

Teraźniejszość

Pietruszkowa Błyskawica odpoczywała na półce wojowników, rozmawiając z córką. Kukułcza Łapa w końcu doczekała się swojej ceremonii i teraz nazywała się Kukułczy Wdzięk! Pietruszka była z niej niesamowicie dumna – zresztą, była dumna z każdego kichnięcia swoich córek. Nagle dostrzegła, jak z treningów wracają Przepiórcza Łapa i Gołębia Łapa. Jak zwykle, Przepiórka podgryzała siostrę, trzymając w pysku wiewiórkę. Biegała dookoła niej, próbując wciągnąć ją w zabawę. Jednak zanim zdążyła przesadzić, odłożyła zdobycz na stos zwierzyny i zerknęła przez ramię, czy Gołąbek zrobi to samo. Czarno-biała kotka, jak to miała w zwyczaju, spokojnie położyła parę myszek na stos i delikatnie podreptała za siostrą.
— Kukułeczko, zejdźmy do twoich sióstr — oznajmiła Pietruszka i podniosła się z mchu, gotowa zejść z półki do głównej części jaskini.
— Chętnie! — wymruczała szylkretowa kotka, zeskakując pierwsza. Z wdziękiem podeszła do sióstr, które już zaczęły się droczyć.
Pietruszka wiedziała, że ostatnio je zaniedbała. Po wojnie wycofała się dość mocno, próbując dojść do siebie. Ale dziś... dziś czuła w sercu coś na kształt ulgi. Jej córki żyły. I były szczęśliwe. A to znaczyło więcej niż wszystko inne. Powoli podeszła do nich, przyglądając się, jak Przepiórka szturcha Kukułkę, wyraźnie czymś podekscytowana.
— Jesteś już wojowniczką! Ja też chcę! — miauczała cynamonowa kotka, podrygując na łapach w dziecięcym entuzjazmie. Gdy tylko dostrzegła matkę, od razu rzuciła się w jej łapy.
— Mamo! Zabierzesz nas gdzieś? — zapytała od razu, tuląc się do niej ufnie.
— Na razie może odpocznijmy — wymruczała Pietruszka, siadając na chłodnym kamiennym podłożu. Zerknęła czule na Gołąbkę, która zajęła miejsce tuż obok.
— Kochanie, a ty jak się czujesz? Dobrze było dzisiaj na treningu? — zapytała spokojnie, z troską w głosie, zupełnie ignorując krzyki Przepiórki, którą właśnie dopadła Kukułka i zaczęła energicznie wylizywać jej futerko.

<Gołąbku?>

Od Jarzębinowego Żaru

Jak to zwykle bywało w zgodzie z naturalnym porządkiem świata, po jesieni nieuchronnie nadchodziła zima. Z roku na rok była nieco inna – raz łagodniejsza, raz bardziej surowa – lecz zawsze niosła ze sobą coś znajomego: mróz i przenikliwy, lodowaty wiatr. Tak zimny, że gdy tylko Jarzębinowy Żar wychodziła ze swojej ciepłej nory, natychmiast sztywniała z zimna. Jej krótkie, przylegające do ciała futerko nie dawało żadnej ochrony, a brak tłuszczu – choć dla niektórych stanowił zaletę – dla niej był przekleństwem. Nigdy nie potrafiła nabrać masy ani w postaci imponujących mięśni, ani choćby kilku wałeczków tłuszczu, jak to bywało u innych kotów. Była wysoka, o długich łapach, a pod cienką skórą wyraźnie zarysowywały się kości. Nie raz ktoś z klanu dziwił się, jakim cudem w ogóle jest w stanie chodzić. A jednak – mimo że zdawała się tylko skórą i kośćmi – Jarzębina odżywiała się dobrze, na tyle, na ile pozwalały jej warunki. Może nie było tego widać, lecz jej łapy, choć chude, były umięśnione od nieustannego biegania i długich wędrówek. Niestety, nawet te mięśnie nie dawały jej ciepła. Dlatego niemal cały czas spędzała w norze, pilnując zapasów, podczas gdy Cisowe Tchnienie i Roztargniony Koperek wychodzili w teren, szukając ziół – choć w tym czasie w roku niewiele już rosło. Chciała im pomóc. Naprawdę. Ale było jasne, że wychodząc na zewnątrz, bardzo szybko złapałaby jakieś choróbsko i zaraziła cały klan. A przecież ktoś musiał pilnować nory – to był wystarczający powód, by zostać. Nawet przejście z legowiska medyków do żłobka czy posłania starszyzny nie należało do prostych. Wystarczył jeden mocniejszy podmuch wiatru, by dreszcz przeszył jej ciało – od czubka ogona aż po koniuszki uszu. Z czasem przeniosła się głębiej, niemal wykopując dla siebie osobną komorę. Po części z powodu chłodu, po części z potrzeby odcięcia się od pozostałych medyków. Po tym, co usłyszała od brata o kulcie... Po śmierci Omena. Zaczęły ją nawiedzać koszmary. Dużo koszmarów. Budziła się w środku nocy z krzykiem, zlana potem, drżąca. Nie chciała przeszkadzać Cisowemu Tchnieniu i Koperkowi w wypoczynku – i tak już byli zmęczeni. Nie raz zdarzyło się, że przez sen kopnęła któreś z nich w głowę. Nic więc dziwnego, że spoglądali na nią z niechęcią, odsuwali od niej mech, jakby bali się zbliżyć. Po śmierci Omena została zupełnie sama. Miała wrażenie, że jedyną istotą, na którą może jeszcze liczyć, była Kacza Łapa. Czuła jej obecność obok. Mimo że kotka nie żyła, Jarzębinie czasem wydawało się, że słyszy jej szept. Nigdy jednak nie potrafiła rozróżnić słów. Może to tylko wiatr... a może szum w jej głowie? Siedziała więc teraz skulona na posłaniu, zakopana w ciepłym mchu i piórach ptaków. Było jej przyjemnie, cieplutko, a brzuszek miała pełen. Jedyne, czego pragnęła, to zasnąć. Niestety był środek dnia – w każdej chwili ktoś mógł wejść. I rzeczywiście, nie minęła chwila, gdy do jej uszu dotarł szmer kroków. Uszy drgnęły, ciało napięło się w gotowości. Poderwała się, wygrzebując z ciepłego legowiska. Futro od razu nastroszyło się od chłodu, który wdarł się przez wejście do nory. Wyszła naprzeciw przybyszowi. Był nim Piołunowy Dym. Stał niepewnie, z podkulonym ogonem, jakby zastygły w miejscu. Kotka zmrużyła oczy, po czym zbliżyła się, węsząc uważnie. Nie wyczuła zapachu choroby.
— Witaj, Piołunowy Dymie. Co ci dolega? — zapytała spokojnie, choć w środku czuła narastającą irytację. Nie miała dziś siły na leczenie kogokolwiek. Liliowy wojownik przestąpił z łapy na łapę.
— Coś dziwnego stało mi się z ogonem — mruknął, odwracając wzrok, jakby cała sytuacja była dla niego wyjątkowo wstydliwa. Jarzębina skinęła głową i wskazała mu łapą jedno z wolnych posłań.
— Usiądź tutaj.
Kot usiadł posłusznie, tak ustawiając się, by ogon był dobrze widoczny dla medyczki. Jarzębina podeszła bliżej, zmrużyła oczy i pochyliła się nad nim, przyglądając się uważnie.
— Więc… zaczęło się tak, że poczułem dziwne uczucie w ogonie — zaczął niepewnie. — No to… zacząłem go wylizywać. I w końcu tak go wylizałem, że mam tam teraz łyse miejsce. A teraz... nie czuję już ogona. I wydaje mi się, że są na nim jakieś kuleczki — wyjaśnił, spuszczając wzrok na swoje łapy.
Jarzębina przykucnęła, przyglądając się jego ogonowi. Faktycznie – w jednym miejscu skóra była pozbawiona sierści, a na jej powierzchni widoczne były niewielkie, pęcherzykowate zgrubienia. Niezbyt liczne, ale wystarczająco niepokojące. Skóra miała nienaturalnie jasny odcień, a w niektórych miejscach przybrała wręcz sinawy kolor. Zdiagnozowanie było proste – odmrożenie. Prawdopodobnie, kiedy temperatura gwałtownie spadła, a kocur zapomniał podwinąć ogon pod siebie, ten pozostał odsłonięty i wystawiony na lodowaty wiatr. Efekt był nieunikniony. Kotka westchnęła cicho, po czym odwróciła się i sprężystym krokiem ruszyła w stronę magazynku. Delikatnie przesuwała zioła nosem i łapami, szukając konkretnej rośliny. Wiedziała, że nie będzie to dla niej najprzyjemniejsze, ale nie miała wyboru. Znalazła pięciornik. Zabrała jeszcze nieco pajęczyny oraz odrobinę miodu. Wróciła do kocura, odkładając składniki ostrożnie na ziemię, tuż obok jego posłania.
— Masz odmrożony ogon — powiedziała spokojnie. — Musisz go zawijać pod siebie, szczególnie w tak zimne dni. I... nie wylizuj go więcej.
Bez zbędnych słów zabrała się za przeżuwanie pięciornika. Roślina miała wyjątkowo ostry, nieprzyjemny smak, który zawsze powodował u niej grymas. Teraz też nie było inaczej – skrzywiła się, mrużąc oczy, jakby sam smak mógł ją uderzyć. W końcu jednak uzyskała odpowiednią, kleistą papkę. Ostrożnie wypluła ją i zaczęła nakładać na chore miejsce, delikatnie wcierając pod sierść wojownika. Cierpki smak ziół sprawił, że ślina ciekła jej po pysku, lecz nie przerywała pracy. Kiedy upewniła się, że wszystko jest dokładnie pokryte, owinęła ogon ciasno pajęczyną, tworząc z niej prowizoryczny opatrunek. Otarła łapy o mech, zsunęła łapą ślinę z brody, po czym sięgnęła językiem po odrobinę miodu, by zneutralizować ostry smak pięciornika.
— Możesz wrócić do legowiska wojowników — powiedziała, zbierając pozostałości ziół. — Ale uważaj na ten ogon. Najlepiej, żebyś do jutra nie wychodził na zewnątrz.
Piołunowy Dym skinął głową i bez słowa opuścił norę, starając się nie przeszkadzać jej bardziej, niż trzeba. Jarzębina rzuciła mu krótkie spojrzenie przez ramię, po czym zwiesiła łeb. Westchnęła. Nigdy nie miała z nikim bliskiej relacji. Poza Omenem. Choć i ta więź, w gruncie rzeczy, nie była zbyt głęboka. W klanie nie było nikogo w jej wieku. A ci, którzy byli, nosili te przeklęte nacięcia na uszach – znak przynależności do kultu. Nie mogła się z nimi przyjaźnić, prawda? A może… może właśnie mogła? Może gdyby zbliżyła się do nich, częściej rozmawiała z mistrzami… zyskałaby ich szacunek? Może wtedy udałoby się jej rozbić to wszystko od środka? W końcu nawet jej matka należała do kultu. Ale... czy naprawdę byłaby w stanie współpracować z Kosaćcem? I czy on w ogóle chciałby współpracować z nią? Zdradzanie klanu byłoby znacznie łatwiejsze z kimś u boku. A jednak – czy miała w sobie dość siły? Westchnęła, tym razem głośniej.
— Em… Jarzębinowy Żarze? — rozległ się cichy, drżący głos tuż za jej plecami.
Medyczka natychmiast rozpoznała jego właściciela. Odwróciła łeb i podniosła się z ziemi. Na jej pysku pojawił się ciepły, szczery uśmiech. Szczawiowe Serce – jeden z trójki kociąt, które Jarzębina kiedyś znalazła i którym od tamtej pory starała się poświęcać tyle uwagi, ile tylko mogła. Często rozglądała się za nimi, sprawdzając, czy nic im nie grozi. Spędzanie z nimi czasu sprawiało jej prawdziwą radość.
— Witaj, Szczawiowe Serce. Coś się stało? — zapytała, pociągając nosem. Od razu poczuła nieprzyjemny zapach – lekką nutę wymiotów i odchodów.
— Mhm, tak. A u ciebie? Siedziałaś skulona przy ziemi, nie odpowiadałaś, jak pytałem — odpowiedział cicho, nie podnosząc wzroku. Pocierał jedną łapkę o drugą w nerwowym geście.
— Och, zamyśliłam się. Nie martw się — odparła łagodnie. — Ale z tobą chyba nie jest dobrze, prawda?
Pochyliła się ku niemu i położyła pyszczek delikatnie na jego głowie. Przez chwilę milczała, czując jego drobne drżenie. Czasami żałowała, że nie mogła przyjąć go na ucznia. Uczeń… Ach, jak bardzo pragnęła mieć własnego ucznia. Móc kogoś wyszkolić od podstaw. Być nauczycielką. Ona – nikt inny! Na pewno byłaby lepszą mentorką niż Cisowe Tchnienie czy Roztargniony Koperek.
— Tak… wymiotuję od rana i w ogóle… — odpowiedział krótko, wyraźnie unikając rozwinięcia tematu.
Jarzębina nie miała potrzeby drążyć. Pokiwała tylko głową, po czym odwróciła się na pięcie i podeszła do magazynku, lekko drżąc z zimna. Chłód wciskał się wszędzie – pod futro, między łapy, aż do kości. Medyczka szybko wyciągnęła gałązkę z dwiema granatowymi kuleczkami – jagody jałowca. Najlepsze na żołądkowe problemy, sprawdzone dziesiątki razy. Bez słowa położyła gałązkę przed kocurkiem.
— Zjedz je. Potem idź się napić i odpocznij. Najlepiej nie jedz już nic do końca dnia — poleciła, siadając ciężko na chłodnej, piaszczystej ziemi. — Bo i tak wszystko zwrócisz. Pamiętasz może, co zjadłeś?
— Wydaje mi się, że ostatnia mysz była... lekko nieświeża — wymamrotał, pochylając się i łapczywie wcinając jagody. — Ale nie chciałem, żeby się zmarnowała.
Ach, no tak. Jedzenie czegoś, co już się do niczego nie nadawało. Koty miały w tym wyjątkową wprawę. Zwłaszcza gdy zbliżała się Pora Nagich Drzew – wtedy nawet zgniłe czy nadgniłe jedzenie było posiłkiem, jeśli oznaczało choćby chwilową ulgę od głodu.
— Dziękuję… pójdę się teraz napić — powiedział cicho, z lekkim uśmiechem.
Oprał pyszczek o bark Jarzębiny – ostrożnie, lecz ciepło – po czym odwrócił się, machnął ogonem i opuścił norę, zostawiając za sobą jedynie ślad zapachu i cichutki szelest łap. I znów to samo uczucie. Chłód. Ale czy to był tylko chłód powietrza? Czy może coś więcej? Niby była w legowisku sama. Tylko ona, cisza i bladoniebieskie światło sączące się przez wejście. A jednak... miała wrażenie, jakby ktoś ją obserwował. Jakby tuż za nią stał ktoś – lub coś – i oddychał ciężko, zimnym, nienaturalnym oddechem prosto w jej kark. Za każdym razem, gdy się odwracała, jej wzrok napotykał jedynie ściany nory. Ziemiste, puste, surowe. Żadnych cieni, żadnych sylwetek. Tylko cisza. I chłód. I strach, który w niej narastał z każdą chwilą. Czasem zdawało jej się, że kątem oka dostrzega ruch – cień przemykającego kota, ogon znikający za zakrętem, parę świecących oczu, które zaraz znikały. Wrażenia ulotne jak dym. Ale nie mogła pozbyć się uczucia, że coś naprawdę na nią patrzy. Czy to Mroczna Puszcza? Zauważyli, co robi? Czy poinformuje kult? A może to Klan Gwiazd? Może doglądają jej decyzji, śledzą każdy krok, każdą postawioną łapę. Obserwują, oceniają. Sprawdzają, po czyjej stronie ostatecznie stanie. I czy zasługuje jeszcze na ich łaskę. Jarzębina mogła jedynie wierzyć, że kiedy wyrok zapadnie – nie będzie zbyt surowy.

Wyleczeni: Piołunowy Dym i Szczawiowe Serce

Od Kruszynki

Przeszłość, jeszcze przed zostaniem medykiem

Kruszynka, jak zwykle, leżała skulona w ciasny kłębek na jednej z wyższych gałęzi starego kasztanowca. Jej łapki były mocno podwinięte pod brzuch, a ogon oplatał ciało niczym ciepły koc. Co jakiś czas jej drobne ciało drżało – nie z zimna, lecz z obawy, że może spaść. Nie spała. Nie potrafiła zmrużyć oka. Zerwała się, dopiero gdy usłyszała wołanie z dołu. Głos był znajomy, ciepły i pewny. To jej mentor, Orzeszek, stał pod drzewem, spoglądając ku górze.
— Kruszynko! — zawołał, a jego bursztynowe oczy błysnęły w słońcu.
Kotka podniosła łeb, a potem niezgrabnie, lecz z determinacją zeskoczyła na miękką trawę. Natychmiast przylgnęła do boku mentora, rozglądając się czujnie po okolicy. Szmer liści, zapach żywicy i świergot ptaków sprawiały, że czuła niepokój.
— Witaj, Kruszynko. Dzisiaj zabiorę cię do Świergot. Potrzebuje naszej pomocy przy układaniu ziół — oznajmił spokojnie Orzeszek i delikatnie odwrócił się w stronę legowiska medyczki, które mieściło się w szerokiej dziupli potężnej topoli. Kotka odetchnęła z ulgą. Nie musiała opuszczać granic obozu, a zapach ziół zawsze koił jej nerwy. Z lekko podrygującą końcówką ogona weszła za mentorem do środka. Już w progu uderzyła ją intensywna woń – ziół było wszędzie pełno, a zapach zdawał się przenikać każdą cząstkę powietrza. Nieważne, jak mocno by się starała, nie mogła go zignorować. Kruszynka rozejrzała się po wnętrzu z wyraźnym zachwytem. Choć była to jedynie dziura w drzewie, dla niej miała w sobie coś magicznego – ciepło i spokój, którego tak bardzo potrzebowała.
— Jesteście — rozległ się nagle chrapliwy głos, który kotka kojarzyła, ale z jego właścicielką nigdy wcześniej wiele nie rozmawiała.
Wyjrzała zza Orzeszka i dostrzegła Świergot – starszą kotkę o liliowym, potarganym futrze. Jej spojrzenie było mądre, choć zmęczone, a ruchy powolne. Wyglądała, jakby z każdym dniem stąpała coraz bliżej granicy między światem żywych a duchów. A jednak wciąż trwała – może dlatego, że Owocowy Las nie miał innego medyka ani zielarza, nikogo, kto mógłby ją zastąpić. Może to Wszechmatka podtrzymywała ją przy życiu.
— Tak. Mów, co mamy robić, a chętnie ci pomożemy — odpowiedział wesoło Orzeszek.
Obok niego niespodziewanie pojawiła się Puma – smukły kocur o przenikliwych oczach. Zerknął kątem oka na Kruszynkę, lecz nie odezwał się ani słowem.
— Orzeszku, Pumo, możecie iść po zioła. A Kruszynka pomoże mi je uporządkować — zamruczała ciepło Świergot, podchodząc bliżej szylkretki i uśmiechając się lekko.
Orzeszek i Puma skinęli głowami, po czym opuścili dziuplę. W tej samej chwili Kruszynka poczuła się nieswojo – jak sarna zamarła na środku drogi, oślepiona światłem.
— Chodź, pokażę ci magazyn i sposób, w jaki segreguję rośliny — powiedziała starsza kocica i poprowadziła młodszą do niewielkiego zakamarka.
Tam zapach ziół był jeszcze silniejszy, a w powietrzu unosiła się też nuta stęchlizny – znak, że niektóre rośliny leżały tu zbyt długo.
— Wszystko, co ma pleśń, jest zgniłe lub zwiędłe, odkładaj w tamten kąt. Potem to wyniesiemy. Resztę układaj tak: kwiaty do kwiatów, liście do liści, korzenie do korzeni, jagody do jagód — wyjaśniła Świergot i usiadła przy jednym ze stosików.
Kruszynka skinęła głową, uważnie słuchając. Zaczęła przesuwać łapą rośliny, starając się niczego nie pomylić.
— Mewianka — powiedziała nagle Świergot, gdy młoda kotka podsunęła do nosa gałązkę o jajowatych liściach i drobnych, bladych kwiatach. — Mamy jej mało. Rośnie głównie w siedliskach Dwunożnych. Pomaga na żal i smutek.
Kruszynka lekko drgnęła, ale skinęła głową i odłożyła roślinę do odpowiedniego stosu. Następna była roślina o długich, wijących się łodygach.
— Powój. Używa się go do wiązania patyków przy złamanej kończynie — wyjaśniła spokojnie Świergot.
Tak mijały kolejne chwile. Za każdym razem Kruszynka czekała, aż starsza kotka opowie jej o danej roślinie. Poznała tego dnia mnóstwo ziół – leczniczych i trujących. Te drugie chwytała ostrożnie, kierując się podszeptem strachu, który tym razem działał na jej korzyść. Był to dzień inny niż wszystkie. Po raz pierwszy od dawna Kruszynka czuła się całkowicie zrelaksowana. Rozmawiając ze Świergot, pozwoliła sobie nawet na szczery uśmiech i wyprostowaną sylwetkę. Niestety spokój nie trwał długo. Do dziupli wrócili Orzeszek i Puma, obładowani świeżymi ziołami. Kruszynka chciała im pomóc, lecz Świergot podziękowała za jej pracę i poleciła odpocząć. Z lekkim zawodem w sercu, ale posłusznie, młoda kotka opuściła dziuplę, a chłodne, leśne powietrze owiało jej futro.

Od Źródlanej Łapy (Źrodlanej Łuny) CD. Lśniącej Łapy (Mirtowego Lśnienia)

Przymknęła oczy.
— Może się myli — odpowiedziała po chwili. — Może kłamie, chce nas nastraszyć… Nie wiem.
Blask zamruczał, przytakując jej. Usłyszała, jak podnosi się na łapy, odwracając w kierunku wyjścia.
— Miejmy nadzieję, że nie ma racji.

***

— No cóż, liczmy, że Klan Gwiazdy będzie dziś po naszej stronie.


Z każdym uderzeniem serca przekonywała się, że tak nie było. Pazury wilczaka były ostre, kły również, wgryzając się w jej gardło. Czuła krew spływającą po jej pysku, jej ciepłe strużki na piersi i boku. Nic nie szło tak, jak by przewidywała. Ruchy kocura były raczej nieskoordynowane, co mogłaby wykorzystać, gdyby nie fakt, że nie była na to przygotowana. Nie miała walczyć, nie z taką myślą tu przyszła. Wypierała się tego do ostatniej chwili, do momentu, w którym otrząsnęła się z szoku i uświadomiła, w jak okropnej pozycji się znalazła.
Szarpnęła, jednak mocno zacisnięte szczęki przeciwnika jedynie przyprawiły jej więcej bólu. Osunęła się na ziemię. Jej pazury desperacko uczepiły się ciemnego futra, odciągając jego uwagę od jej gardła; wilczak nie pozostawał jej dłużny, tym razem miażdżąc jej tylną łapę żółtawymi zębami. Zakręciło jej się w głowie. Odgłosy walki szumiały jej w uszach, mieszając z własnymi krzykami. Jego pysk pozostwał obojętny, ale mogła dojrzeć okropną, zadowoloną iskierkę w jego oczach, gdy dopadł do jej gardła po raz ostatni.

***

Była zła. Zła na siebie, na zapchlone wilczaki, na zmarłą już Liściastą Gwiazdę.
Utrata tego, na co pracowała jako uczennica, była jej najgorszym koszmarem. W przeciągu jednego popołudnia straciła część swojej samodzielności, umiejętności i siły.
Nie chciała robić z tego żadnego problemu. Nie chciała zwracać na to niepotrzebnej uwagi, nie chciała, aby jej współczuli i patrzyli jak na słabszą.
Przystosowanie się do utraty oka nie sprawiało jej większych problemów; brak tylnej łapy był jednak już czymś gorszym. Z nienawiścią wpatrywała się w zabliźniony kikut, który po niej pozostał, życząc klanowi Wilka wszystkiego najgorszego. Znosiła cackanie medyczek, przynoszenie posiłków przez bliskich i ich miłe słówka, ale brak samodzielności ją dobijał.
Z tejże racji chciała jak najszybciej wstać na te trzy łapy, które jej pozostały, i wrócić do normalności. Gdy tylko ból stawał się na tyle znośny, że mogła się poruszać, nie można było jej utrzymać w legowisku. Zaczęło się od prostych ćwiczeń pod czujnym okiem Wiecznego Zaćmienia. Rozciągnie i uczenie się na nowo, jak utrzymać równowagę, co uważała za strasznie żenujące. Czuła się jak kociak potykający się o płaską powierzchnię.
Uparcie opuszczała legowisko, aż do skutku. Po jakimś czasie przemieszczanie się po obozie szło jej już sprawnie, ignorując momenty, w których musiała przystanąć i złapać oddech. Oddech, który nie był taki jak wcześniej, podobnie jak jej głos.
Nie poprzestała jednak na spacerach po wnętrzu jaskini.

Cienka warstwa śniegu skrzypiała pod jej łapami, a śnieżynki opadały na grzbiet. Zastrzygła uszami.
Obejrzała się przez lewe ramię, spoglądając na Blaska. Jako, że ojciec nalegał, aby nie wychodziła jeszcze sama (bo jeszcze osłabnie, albo wpadnie w jakąś dziurę, albo kogoś spotka…), ciągała brata ze sobą wszędzie. Rudy cierpliwie znosił jej towarzystwo, obserwując, jak zamęcza się, chodząc w kółko.
— Ściemnia się — oznajmił, podnosząc spojrzenie na niebo.
Odwróciła wzrok i wydęła dolną wargę.
— Jeszcze… Mamy czas — wychrypiała, uparcie ruszając dalej, w kierunku złotych kłosów. Nie miała zamiaru długo się tam kręcić; jej brat miał rację, ale parę chwil nie zaszkodzi.
Syknęła, gdy jej łapa omsknęła się o jakiś kamień. Niezgrabnie upadła w bok, smagając ogonem po ziemi.
— Nie przemęczaj się — miauknął Blask, trzymając się parę kroków za nią. Cmoknęła niezadowolona i otrzepała sierść ze śniegu, unosząc wyżej podbródek.
— Nie przemęczam się — mruknęła, odwracając się. Spojrzała na brata przymrużonym okiem. — Wiem… Na co mnie stać.
Brwi wojownika zmarszczyły się. Wręcz widziała słowa cisnące się mu na język.
Jej ogon mimowolnie przycisnął się do prawego biodra.
— Na… Naprawdę. Szybko się męczę… To fakt, a- ale daję radę. Nadal jestem wojowniczką — wymamrotała, nie będąc w stanie podnieść głosu.


<Blasku?>

Od Mewy

Mewa siedziała przy jednym z wyższych drzew, ciepłe promienie słońca przemykały przez liście drzew. Było naprawdę ciepło tego popołudnia. Postanowiła dzisiejszego dnia wybrać się gdzieś dalej, aby bliżej poznać tereny innych klanów. Od kilku księżyców nigdzie się nie wybierała, żadne inne tereny nie były jej aż tak dobrze znane, jak Klanu Wilka.

︶⊹︶︶୨୧︶︶⊹︶

Mewa siedziała na krawędzi klifu, zupełnie nieruchoma. Wiatr rozwiewał jej jasne futro, plątał wąsy i szarpał długim ogonem, ale ona zdawała się tego nie zauważać. Siedziała jak zaklęta, wpatrzona w przestrzeń, gdzie granatowe morze stykało się z bladym, porannym niebem. Fale daleko w dole rozbijały się o skały, unosząc w powietrze drobne kropelki słonej wody, które osiadały na jej pyszczku. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykły, bezczynny kot, odpoczywający po wędrówce. Ale w tej ciszy było coś nienaturalnego. Ani jej uszy nie poruszały się w stronę skradających się w oddali mew, ani łapy nie drgnęły, by poprawić pozycję. Mogła tak siedzieć godzinami. I rzeczywiście siedziała. Tereny Klanu Klifu były jej obce, a jednak wyglądała tak, jakby to było jej miejsce. Klanowe zapachy dochodziły do niej z oddali, mieszając się z wonią wodorostów i ryb. Gdzieś w dole, między kamieniami, rozbrzmiewał krzyk ptaków. Ona jednak nie odwróciła wzroku. Czasem ktoś mógłby pomyśleć, że czeka. Ale Mewa nie czekała. Nie wypatrywała nikogo, nie nasłuchiwała kroków. Była tu, bo tak chciała – albo dlatego, że nie miała dokąd pójść. Nikt z Klanu Klifu jeszcze się do niej nie zbliżył. Może widzieli ją z daleka i postanowili zostawić w spokoju. Może uznali, że nie stanowi zagrożenia. A może po ostatniej wojnie nie chcieli znowu się bić? Może myśleli, że odejdzie. Ale Mewa się nie ruszała. Siedziała. Po prostu siedziała.

︶⊹︶︶୨୧︶︶⊹︶

Wieczór zbliżał się już dużymi krokami, niebo ciemniało z każdą minutą, zamiast ciepłego słonecznego dnia nastawał ciemny chłodny wieczór. Nie podobało się to kotce tym bardziej, gdy jeszcze nie była na tyle blisko znajomych terenów. Chłodne powietrze niosło ze sobą zapach wilgotnej ziemi i świeżych liści. Kotka przyspieszyła kroku, czując w łapach znajome ułożenie ścieżki prowadzącej w stronę terenów Klanu Wilka. Miękkie światło księżyca przebijało się przez gałęzie, oświetlając jej drogę. W oddali rozpoznała ciche pluskanie strumyka i szelest traw na granicy terytorium. Z każdym krokiem napięcie ustępowało miejsca poczuciu ulgi.

Od Snu (Sennej Łapy) CD. Gwiazdnicy (Gwiazdnicowej Łapy)

Przed mianowaniem na ucznia

Kiedy siostra na niego skoczyła, ten wrzasnął niczym przestraszona wrona, budząc tym wszystkich w żłobku. Lodowa Sałata omal nie wyskoczyła z posłania, mała Trop zaczęła płakać, a Horyzont złapała się za głowę, badając czy jego krzyk zdmuchnął jej potężną grzywkę. Barczatka posłała im groźne spojrzenie, za to Lodowa Sałata wyszła z posłania, by zdjąć z pleców Snu Gwiazdnicę. Czarno biała karmicielka ledwo co postawiła skruszoną siostrę obok niego, a do żłobka zajrzała Brukselkowa Zadra. Futro wojowniczki było całkowicie postawione, jej oczy skanowały z przerażeniem żłobek, a mięśnie były gotowe do skoku. Widząc, że nic się nie stało, odetchnęła z ulgą.
— Co się z wami dzieje? Postawiliście całe legowisko wojowników na cztery łapy. Myśleliśmy, że nas zaatakowano — wydyszała, podpierając się o wejście do środka.
— Nie mogłam zasnąć i… — Gwiazdnica nie dokończyła, ponieważ jej przerwano.
— Macie iść spać. Jutro się pobawicie – mruknęła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Brukselkowa Zadra skinęła do Lodowej Sałaty, która ze zrozumieniem pokiwała głową. Ogonem pogłaskała Sen oraz Gwiazdnicę. Wojowniczka wyszła a w środku znów zapadła cisza. Spojrzał poirytowany na siostrę. Nie wszcząłby alarmu, gdyby go nie zaatakowała. Widząc jej skruszoną minę, przewrócił oczyma i zagarnął siostrę łapą, przy tym ją przytulając.
— Spróbuj zasnąć, jutro wstaniesz wcześnie. Powinno to pomóc ci później zasnąć w nocy — powiedział z troską.
Horyzont, która uwielbiała się nimi zajmować, właśnie przewróciła się na drugi bok, by móc ich zobaczyć. Jej mina wyrażała więcej, niż gdyby miała się odezwać. Sen odpowiedział rudej tym samym spojrzeniem, po czym położył główkę na swoich łapkach.
— Spróbuj zasnąć, Gwiazdnico.

***

Już jako uczniowie

Senna Łapa wypatrzył w zaroślach szylkretowe futerko siostry. Właśnie bawili się w chowanego. Była to zabawa podsunięta przez Wrotyczową Szramę, która stwierdziła, że powinni tak udoskonalić swoje umiejętności skradania i kamuflażu. Niby taka głupia gra z dzieciństwa, a jednak tym doskonalili swoje umiejętności. Było to przyjemne z pożytecznym, chociaż jak miałby teraz wrócić do obozu i napotkać Pustułkowy Szpon… Czy nie wziąłby go za dzieciaka? Tak po prostu miałby powiedzieć, że bawił się w chowanego? To trochę upokarzające… W końcu znalazł się na tyle blisko Gwiazdnicowej Łapy, że mógł skoczyć przez krzaki prosto na jej plecy. Szylkretka zastrzygła uchem i właśnie odwracała głowę w jego stronę.
“Dobra, teraz!” – pomyślał, spinając szybko mięśnie.
Odbił się z tylnych łap i skoczył na siostrę, nie pozwalając, by ta miała czas reakcji. Złapał ją łapami i przeturlali się po ziemi. Poczuł, jak do jego sierści przyklejają się mokre igły oraz chłodny, topniejący śnieg. Ich Pora Nagich Drzew była dość nieprzyjemna. Sama plucha i trochę śniegu. Jedyne co miała ta pogoda wspólnego z aktualną porą sezonu, to że było zimno. W końcu przygwoździł siostrę do podłoża. Udało mu się! Jednak atak z zaskoczenia działa nawet na silniejszych od niego.
— Upolowałem cię! Teraz twoja kolej.
Powiedział zadowolony ze swojego zwycięstwa, zszedł ostrożnie z kotki i podał jej łapę, by ta mogła szybciej wstać.

<Gwiazdnicowa Łapo? Teraz ty szukasz!>

[476 słów]

Od Kajzerki

Nie... Nie rozumiała.
Przecież była w ciąży. Przedłużała się, to prawda, Świergot przed czymś ją ostrzegała, wszystko prawda... Co jednak z jej kociętami? Co się stało?
Miały przyjść na świat już kilka wschodów słońca temu. Wiedziała, czuła to, patrzyła wciąż na swój okrągły brzuch, przez który przysięgała, że widziała ich malutkie łapki. A jednak objawy ustępowały. To cudowne uczucie, które wypełniało ją przez cały księżyc, nagle zniknęło, jak zdmuchnięty płomyk. Jej brzuch zmalał. Zaczerwienione sutki zaczęły chować się w grubym, długim futrze. 
Nie była w stanie słuchać słów starej szamanki. Myliła się. Wcale nie poroniła. Nie mogła przecież poronić. Kocięta zesłała jej Maślak, by pocieszyć ją po swej śmierci. Świat nie mógł jej ich odebrać. Był okrutny, lecz nie na tyle okrutny.
Została w żłobku. Orzeszek nie opuszczał jej boku, choć jego obecność nie była tak pocieszająca, jak by tego chciała. Wydawało jej się że wierzył w to, co mówiła Świergot i czekał, aż jego ukochana też to zrozumie. Kajzerka wiedziała jednak, że były to tylko kłamstwa. Czekała na swój poród i swe piękne, zdrowe kociaki. Musiała dać im szansę. Może po prostu potrzebowały więcej czasu niż inni? Nie poroniła, nie, nie. Nie zrobiliby jej tego. Musiała być cierpliwa. Nic więcej.

08 sierpnia 2025

Od Lotosu

Kocurek wraz z resztą rodzeństwa bawił się u wejścia do kociarni. Powoli zaczynało zmierzchać, słońce chowało się za horyzontem, a więc i jego okrutne, dokuczliwe promienie traciły swoją moc. Rodzeństwo mogło więc w końcu opuścić cztery ściany żłobka i zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie to, żeby Lotos był tego wielkim fanem. Nawet, jeśli podobała mu się uwaga, którą na sobie skupiał — wszystkie te ukradkowe spojrzenia, wszystkie szepty, uśmiechy. Ach, jakie to było cudowne! Uwielbiał to. Czuł się jak ryba w wodzie, gdy tylko to mu dane było grać pierwsze skrzypce. Zawsze wychodził przed szereg, nawet w towarzystwie siostry i brata, na tle kotów tak samo unikatowych jak sam Lotos — to przecież on musiał się wyróżniać. Mimo tego jakże słodkiego, wybitnie miłego łaskotania i dokarmiania jego i tak utuczonego ego, nie cierpiał opuszczać wygodnego legowiska. Sama myśl o tym sprawiała, że na jego słodkiej mordce pojawiał się kwaśny grymas. Każde wyściubienie nosa z bezpiecznego schronienia zazwyczaj kończyło się bowiem czymś znacznie gorszym od poparzeń.
Brudem. Paskudnym, obrzydliwym brudem. Kurz prędko osiadał na jego gładkim futerku, rujnując jego starania, aby zachować je w idealnie czystym stanie. Sprawiał, że nabierało szarawego, brzydkiego zabarwienia. Takiego zwykłego, nieprzystającego komuś jego pokroju! 
Starał się więc wchodzić w interakcję z otoczeniem w najmniejszym możliwym stopniu. Najchętniej siedziałby zaszyty w głębi żłobka, sądząc po stanie Białego — on również. Nie było im to jednak dane — ich matka miała inne plany! Siłą wyciągnęła ich na zewnątrz, twierdząc, że powinni integrować się z resztą klanu. W ogóle nie zauważała tego, że oni nie byli jak reszta! Jedynie Wróżka wydawała się zadowolona z tej przymusowej eskapady, a jej ewidentny entuzjazm doprowadzał go do obłędu. Nie pokazywał tego, rzecz jasna — choć różowa powieka drgała mu niebezpiecznie, a końcówka ogona delikatnie uderzała o ohydną ziemię, ale nawet się tym teraz nie przejmował. Skupiał się wszak na utrzymaniu pozorów, uśmiechaniu się uroczo i udawaniu, że wcale nie miał ochoty rozszarpać rodzicielki na strzępy. Czemu traktowała ich w taki sposób? Nie mogła chyba uważać, aby byli zwyczajni! Wyróżniali się przecież na tle tych plebejskich prostaków. 
Niemalże wtulił się w zewnętrzną ścianę kociarni, przyglądając się swojemu rodzeństwu. Nie miał zamiaru uczestniczyć w tym absurdzie. Gdyby tylko był tu tata... Niestety Alba nie wrócił jeszcze z patrolu. W przeciwnym razie Lotos na pewno już by tu nie siedział!
Co jednak miał zrobić? Pozostało mu jedynie znoszenie tych tortur z godnością...






Od Mewy

Mewa siedziała na chłodnym, wygładzonym przez nurt kamieniu tuż nad rzeką. Kamień pamiętał pewnie setki takich wieczorów, ale dla niej ten był wyjątkowy. Woda płynęła leniwie, połyskując jak rozlana miedź i złoto, odbijając pomarańczowe, różowe i czerwone smugi zachodzącego słońca. W powietrzu unosił się zapach wilgoci, a pod nim coś ostrzejszego, metalicznego — jakby nurt gdzieś dalej ocierał się o stary, zardzewiały drut albo wyrzucone przez burzę żelastwo. Po tej stronie brzegu zaczynały się lasy Klanu Wilka. Po drugiej — terytoria Klanu Klifu. Granica była wyraźna, choć wcale nie oznaczona przez koty — rzeka sama o to dbała, szumiąc nieustannie i trzymając obie strony w dystansie. Tamtejsze skały już pogrążały się w wieczornym półmroku, a ich poszarpane krawędzie wyglądały jak zęby bestii, czekającej na nierozważnego wędrowca. Mewa wpatrywała się w odbicie słońca tak długo, że zaczęła tracić poczucie czasu. Lubiła te chwile, gdy nikt jej nie przeszkadzał. Jedynymi dźwiękami były pluski wody, miękkie podmuchy wiatru i odległe krakanie wron, które krążyły nad rzeką jak czarne duchy. Nie myślała wtedy o Klanach, granicach, kłótniach i starych ranach. Myślała tylko o tym, jak świat musiał wyglądać, zanim koty postanowiły podzielić go na „nasze” i „wasze”. Podciągnęła łapy bliżej siebie, czując, jak chłód kamienia wnika przez futro aż do kości. W słońcu było jeszcze ciepło, ale cień wieczoru wciskał się coraz głębiej w zakamarki jej ciała. Owinęła się puszystym ogonem, ale nie ruszyła z miejsca. Gdzieś daleko, po stronie Klanu Klifu, rozległo się ciche chlupnięcie. Mewa uniosła głowę. Jej uszy drgnęły, a wąsy naprężyły się lekko, jak struny. Wpatrywała się w wodę, ale dostrzegała tylko maleńkie fale rozchodzące się po powierzchni. Może to była ryba, może gałąź oderwana przez nurt… a może ktoś, kto tak jak ona szukał tu spokoju. Nad rzeką przeleciała ważka, jej skrzydła zamigotały jak kawałki szkła. Mewa podążyła za nią wzrokiem i dopiero wtedy zauważyła w oddali cień — coś dużego, poruszającego się powoli wśród krzaków po drugiej stronie. Zmarszczyła brwi, serce przyspieszyło.
— Halo? — zawołała, jej głos poniósł się echem po wodzie. — Kto tam jest?! — Cisza. Cień zdawał się poruszyć, ale tak powoli, że Mewa nie była pewna, czy to ruch, czy gra świateł.
— Odezwij się! — próbowała jeszcze raz, a jej ogon poruszył się nerwowo. Żadnej odpowiedzi. Słońce zniknęło za horyzontem, a świat nabrał barw stali i fioletu. Rzeka wyglądała jak ołów — ciężka, zimna, nieprzyjazna. Wtedy nagle cień… zniknął. Po prostu rozpłynął się w mroku. Mewa stała jeszcze chwilę, nasłuchując, ale do jej uszu dochodził tylko szum wody i trzask gałęzi w oddali. Westchnęła, czując, że zmęczenie przygniata ją coraz bardziej. Pewnie zwidy. Długi dzień, za dużo myślenia, za mało snu. Zeszła powoli z kamienia, jej łapy cicho wylądowały w wilgotnej trawie. Ostatni raz rzuciła spojrzenie na granicę. Teraz była już pusta. I może wcale nic tam wcześniej nie było.

Od Trzcinowej Łapy CD. Żmijowcowej Wici

Kilka księżyców temu, kiedy Trzcinowa Łapa jeszcze była kociakiem.

Trzcinka zastanowiła się dobrze. Czy ona kogoś aż tak nie lubi, by rzucić go na pożarcie dla potwora? Nie powiedziałaby, że byłaby to Różyczka. Spojrzała wrogo w kierunku leżącej Wężynowej Łapy na posłaniu, która właśnie dbała o swoje futerko. Nie była pewna jak kocur by przyjął tę wiadomość, że wolałaby wcisnąć jego siostrę na płetwę, czy tam skrzydło, wszystko jedno co to było.
— Może i być rodzeństwo — Skinęła główką.
Czy Żmijowcowa Łapa odbierze to jako jego siostrę, czy jej siostrę? Nie miała z tym problemu. Miała to być tylko straszna historyjka, która utula ich do snu, a przynajmniej do momentu, kiedy przestanie gradobicie.
—  Jeśli jest takie małe jak ty, to nawet lepiej. Na jeden kęs potwora... Może nie wróci wtedy aż do następnej Pory Zielonych Liści; klan by na tym zyskał. Ofiary z dzieci są strasznym ciosem, pewnie umiesz to sobie wyobrazić. Mojemu rodzeństwu i mi się poszczęściło; żadne z nas nie zginęło w toni, chociaż... Myślę, że w naszym przypadku akurat jakaś strata byłaby dobra. Mamy kilku... łamagów – powiedział ze złośliwym uśmiechem. —  No ale cóż.... Życie jest długie, dużo się może przydarzyć, a my nigdy nie wiemy, czy wielka ryba nie czai się za następną falą...
Kocur nonszalancko zaczął grzebać pazurem w mchu. Słyszał, że grad powoli się uspokaja; chociaż do całkowitego zaprzestania było jeszcze daleko.
— A co za farsa z twoim rodzeństwem, że byś nim nakarmiła potworzysko?
Trzcinka potakiwała mu głową. Mogła powiedzieć, że się z nim zgadza, w dodatku czuła jak jej ego jest łaskotane przez sam fakt, że była brana za bardziej fajnego kociaka, gdyż zaczęła się zadawać ze starszym od siebie uczniem.
— Wsadziłabym tam Różyczkę, ponieważ strasznie mnie denerwuje! Ciągle tylko słucham, jak to ona nie byłaby super uczennicą! Jakby to ona umiała wszystko, nawet niezwiązane z byciem wojownikiem! Skąd ona niby by chciała dowiedzieć się albo nauczyć jeszcze wszystko o ziołach! Za to mi przypisała, że będę tylko i wyłącznie odkrywczynią! Może i zostanę, tą odkrywczynią i znalazłabym nowe tereny dla Klanu Nocy, ale też dla niej znalazłabym idealne miejsce, by już nikogo stąd nie denerwowała! Zaprowadziłabym ją do jakiejś jaskini i ją tam zostawiła, niech będzie najlepszym kotem jaskini, nie musiałaby wychodzić. Jaskinia by ją bardziej potrzebowała!
Wypluła z siebie wszystkie negatywne emocje, które były mocno ukierunkowane do siostry i może jeszcze do siostry jej nowego starszego kolegi. Tylko gdzieś tam w serduszku wiedziała, że po jakimś czasie tęskniłaby za Różyczką i musiałaby po nią wrócić. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby oddała ją dla potwora na pożarcie. To byłoby zbyt okrutne jak na Trzcinkę.
Słuchał kociaka z lekkim rozbawieniem. Możliwe, że uczeń ją rozumiał, może miał wiele tego typu przemyśleń co ona ?
— Wiesz... Jaskinie są nawet gorsze od toni jeziora... — zaczął tajemniczym głosem. — Woda zawsze ma powierzchnię, ona zawsze pozostaję nad nami. To jest pewne. A jaskinia... hm...
Wyciągnął pazur i przysunął się bliżej krańca mchu. W pyle i piasku narysował coś, co wyglądało jak tunele.
— Wystarczy jeden zły zakręt i już po tobie. Nawet jakbyś chciała zostawić siostrę gdzieś, gdzie wiesz, jak dotrzeć, wystarczy, że ona spróbuje się nieudolnie wydostać i puf! Nigdy już jej nie zobaczysz — powiedział. — No i te ogromne nietoperze... Skrzydlate szczury, ale wielkości wielkich sumów... Wysysają z kota życie, nie tylko go połykają!
— Ugh... Tylko gdzie by tutaj znaleźć jaskinie? Jesteśmy na terenach gdzie raczej coś takiego trudno znaleźć... – powiedziała zrezygnowana, wychodząc spod czyjegoś posłania.
Odwróciła łepek w stronę wyjścia, przestało rzucać śnieżnymi kulami, co było wielkim plusem. Mogła przebiec szybko do żłobka, jednak rozmowa Żmijowcową Łapą dobrze się kleiła oraz była interesująca, więc stwierdziła, że jeszcze nie musi wracać do Baśniowej Stokrotki.
— Widziałeś kiedyś nietoperza, Żmijowcowa Łapo? – zapytała – Czy naprawdę wyglądają jak szczury? Słyszałam opowieści, że to Klan Klifu siedzi gdzieś w jakichś jaskinio podobnym miejscu. Myślisz, że jedzą latające szczury? Czy nietoperze jedzą ich? Byłoby mi wstyd, gdyby mnie zjadł nietoperz. Przecież kot mógłby chyba takiego złapać?
Polizała się po piersi. Futerko zdążyło jej wyschnąć. Dość wolno jak na nią, jednak gdyby miała sierść długą jak jej siostra albo jak jedno z dzieci Wężyny, strasznie długo mogłoby jej zająć dosuszenie.
— Można by było oddać ją Klanie Klifu oraz ich nietoperzom. W ogóle jak oni pachną? Byłeś na zgromadzeniu przecież. Opowiedz mi trochę o innych Klanach!
Spróbował przypomnieć sobie woń, o którą pytała koteczka.
— Hm... Nie bratałem się z tymi mewożercami, ale nie wyglądają jakoś szczególnie brzydko. Mój brat Tojad jest brzydszy od nich. Co do jaskini; zawsze możemy kogoś po prostu zakopać; niech sam sobie ryje w ziemi i tworzy tunele, jeśli nie chce przeżyć życia w jednym rowie. – Westchnął i podniósł się na przednich łapach. Ziewnął głośno i przeciągnął się, prostując ogon. Jednym ruchem łapy zrzucił z Trzcinki mech.
— Żeby kogo oddać Klanowi Klifu, trzeba go przywiązać do mewiej nogi, a mewy by takiego kociaka jak ty zjadły w jednym łyku. – Zerknął na nią z góry. — Chodź, bo jeszcze przyrośniesz mi do legowiska, a ja się z nikim nim dzielić nie będę. Zwłaszcza z takim brudasem jak ty. Matka pewnie sobie wyrywa wąsy i myśli, że cię grad przysypał.
Trzepnął ją delikatnie łapą.
Koteczka zaśmiała się pod noskiem. Kocur był śmieszny. Komentarz o Tojadzie, przywiązywanie kogoś do nogi mewy, bądź zakopanie w pod ziemią. Było wesoło do momentu, kiedy uczeń starał się ją wyprosić z legowiska. Ba, powiedział to wprost.
— Niech ci będzie. — powiedziała, wstając i podchodząc do wyjścia — Fajny jesteś, lubię cię.
Powiedziała w końcu i wesoło wybiegła z legowiska uczniów. Omijając sprawnie wszystkie kałuże, wbiegła do kociarni. Matka wylizała ją spanikowana, Żmijowcowa Łapa miał rację, Baśniowa Stokrotka bardzo się stresowała jej brakiem w żłobku podczas tak wielkiego gradobicia. Wszystko grało, jak trzeba, do momentu, kiedy spytano się jej, gdzie przeczekała burze. Trzcinka przemilczała temat, głupio się uśmiechając oraz wymyślając najróżniejsze historie związane z Klanem Klifu.


***

Po mianowaniu Trzcinki na uczennicę

Trzcinowa Łapa leżała na polanie, była padnięta po sesji treningowej z Mandarynkowym Piórem. Pływanie o głodzie było wyczerpujące i jej mentorka bardzo dobrze o tym wiedziała, tylko kiedy wróciła, nie była głodna. Była zmęczona do takiego stopnia, że po prostu wpatrywała się w leżącą przed nią uklejkę. Widząc, jak przechodzi przez polanę Żmijowcowa Wić, pomachała do niego ogonem, mając nadzieję, że tamten do niej się przysiadzie.
— Żmijowa Wić! Chcesz zjeść ze mną kolację? — zawołała do wojownika.

< zjesz ze mną kolację, Żmijowcowa Wić? >
[1049 słów]

Od Postrzępionego Mrozu

Poranny wiatr delikatnie muskał sierść kotki, podczas gdy wybierała się właśnie na polowanie z bratem i jego uczniem, Świergoczącą Łapą. Młodszy kocur właśnie węszył w powietrzu, szukając zwierzyny. Gdy już zareportował mentorowi zapachy, które wyczuł, został odesłany do łowienia. Postrzępiony Mróz uśmiechnęła się delikatnie. Przypomniały się jej czasy, w których sama szkoliła Astrową Łapę… Może i teraz znów dostała uczennicę, jednak była przy niej bardziej spięta, niż wtedy, gdy trenowała Aster. Bała się, że znowu zawali jej trening, że popełni błąd. Potrząsnęła głową, czując ogon brata na swoim barku.— Wszystko okej? — zapytał zmartwiony. Kotka uśmiechnęła się ciepło. Jego wsparcie naprawdę pomagało jej przejść cięższe chwile.
— Tak, dzięki. Szkolenie Świergoczącej Łapy idzie ci nawet nieźle, z tego, co widzę? — spojrzała w krzaki, w których zniknął kocurek.
— Oczywiście, jestem z niego dumny. A Zmierzchnicowa Łapa? Słyszałem, że jest nietypowa.
— Jakoś sobie radzi… Nie trenuję jej jakoś długo. Nie wiem, czy mogę powiedzieć coś więcej. — spojrzała na swoje łapy. Kocur przez chwilę tylko przyglądał się jej.
— To nie twoja wina — wyszeptał czule — Każdy przeczuwał, że Astrowa Łapa zmieni ścieżkę. Od małego interesowała się ziołami. Kręciła się obok legowiska medyków nieustannie.
— Ale wydawała się być na mnie zła. Albo… niezadowolona. Gąsieniczku, ja po prostu czułam się niechciana. — spojrzała na niego z zaszklonymi przez łzy oczami. Kocur liznął ją pomiędzy uszami i spojrzał na nią ze zmartwieniem.
— Nie przejmuj się. Po prostu nie potrafiła przekazać tego, jak się czuje.
— Może masz rację… — przyznała szylkretka. Jednak jeśli miała być szczera, w obecności byłej uczennicy czuła się niekomfortowo, jakby w gardle ugrzęzło jej coś, czego nie była w stanie połknąć. Z krzaków wyskoczył Świergocząca Łapa z sójką w pyszczku, na co kotka prawie podskoczyła, nie spodziewając się go.
— Zobacz! Może być? — skierował pytanie do mentora, na co ten skinął głową z aprobatą.
— Brawo. Ja i Postrzępiony Mróz też pójdziemy zapolować, więc jeśli chcesz, to możesz coś jeszcze znaleźć. — na jego słowa kocurek od razu zakopał pod drzewem zdobycz i znów zniknął w krzakach. Gąsienicowy Ogryzek wstał, wskazując na dalszą część lasu. Kotka podążyła więc za nim, aby zapolować. Wskoczyła za nim w jeden z krzaków jeżyn, zadrapując brzuch, przez co syknęła. Jej brat od razu odwrócił się, patrząc na nią z pytającym wzrokiem.
— Wszystko okej?
— Tak, tylko te krzaki jeżyn potrafią być denerwujące. — burknęła pod nosem, łapiąc kłaczek futra zębami, delikatnie wydostając go z kolców. Polizała ranę, zdenerwowana na swoją nieuwagę. Kocur podszedł do niej i westchnął.
— Będzie najlepiej, jak Wieczne Zaćmienie to obejrzy. — stwierdził, na co kotka przewróciła oczami.
— Jakby po wojnie nie miała wystarczająco roboty. — mruknęła, wstając. — Zapolujmy i wracajmy.

***

Patrzyła, jak rudy kocurek odkłada zdobycz na stertę ze zwierzyną. Sama odłożyła złapaną przez siebie wiewiórkę i wybrała sobie z niej kosa. Ostatnio jej brzuch robił się bardziej okrągły, pomimo tego, że ze zwierzyną było słabo. Co się dziwić, skoro po wojnie było wiele rannych, nie było wystarczająco kotów do polowań, a uczniowie musieli chodzić przez to na jeszcze więcej treningów. Niedaleko dostrzegła Płomienną Łapę, która wychodziła z legowiska uczniów, patrząc na swojego brata. Szylkretce było szkoda tych kociaków, a szczególnie Płomiennej Łapy. Nie dość, że straciła brata, to jeszcze okazało się, że jej mentorka, z którą zapewne była blisko, okazała się być zdrajczynią. Ona sama patrzyła na Zielone Wzgórze z nienawiścią. W końcu to przez nią umarła jej matka. Prawie podskoczyła, już drugi raz tego dnia, gdy znikąd pojawił się obok niej jej brat.
— To co, odwiedziłaś już Wieczne Zaćmienie? — spytał, na co kotka westchnęła.
— Już, już… Chociaż bym zjadła…
— Już ja wiem, że będziesz się próbowała wymigać. — odpowiedział kocur, unosząc brew. Cóż, może i miał trochę racji…
— No dobrze, dobrze… — odłożyła kosa obok niego, aby popilnował jej posiłku, a sama skierowała się do legowiska medyczek. Cóż, jak podejrzewała, te wcale nie cieszyły się na więcej roboty. Wieczne Zaćmienie westchnęła, widząc kotkę.
— Czego trzeba… — zapytała, widocznie zbierając się na bycie miłą. Postrzępiony Mróz rozejrzała się. W kącie legowiska Ćmi Księżyc uczyła czegoś Astrową Łapę. Od razu odwróciła wzrok. Nie chciała patrzeć na młodszą…
— Zraniłam się w brzuch, jeśli nie da się na to nic poradzić, to po prostu pójdę… — odpowiedziała na pytanie medyczki. Ta przywlokła się do szylkretki, sprawdzając ranę. Zatrzymała się jednak gwałtownie, gdy pod swoją łapą oprócz krwi wyczuła też coś winnego. Spojrzała na kotkę dociekliwie.
— Postrzępiony Mrozie, czy ty… Starałaś się z kimś może o potomstwo? — zaczęła ostrożnie medyczka. Potomstwo? Postrzępiony Mróz momentalnie zamarzła. Dlaczego o to pyta?
— Nie, skąd takie pytanie..? — czy medyczka zawsze była tak ciekawska pod względem czyjegoś życia miłosnego? Może i Klanowi Klifu brakowało po wojnie kotów, jednak czemu miałaby akurat jej wspominać o takich rzeczach. Wieczne Zaćmienie spojrzała na nią poważnie.
— Cóż, twój brzuch w takim razie wskazuje na coś innego. — stwierdziła jak gdyby nigdy nic. Futro szylkretki zjeżyło się słysząc te słowa.
— Co!? Jak to, to niemożliwe, ja… — zaczęła się gubić we własnych słowach. Język plątał się jej, jak chyba nigdy dotąd. — Wieczne Zaćmienie, musisz żartować, prawda..?
— Czy wyglądam na kogoś, kto żartuje? Zresztą, nie miałabym nawet na to humoru. — odburknęła.
— Nie możesz sprawdzić jeszcze raz..? To musi być pomyłka… Po prostu więcej ostatnio jem… — zaczynała powoli panikować. Przecież nie mogła być w ciąży, jak? Kiedy to się stało..?
— Postrzępiony Mrozie, po twoich sutkach widzę, że za niedługo zaczniesz produkować mleko, a twój brzuch nie zrobił się większy, zrobił się nabrzmiały. Lekko, ale jest to znak, że jesteś w ciąży. Nie wiem, co mogę ci jeszcze powiedzieć, oprócz tego, że z twoją raną nie jestem w stanie nic zrobić. — Postrzępiony Mróz słuchała tych słów w szoku.
— Oh. Cóż, no… Dobrze… Dzięki za pomoc. — odpowiedziała cicho, tępo patrząc w ziemię. Odwróciła się i wyszła z legowiska. Skierowała się w stronę wyjścia z obozu, jednak zatrzymał ją Gąsienicowy Ogryzek.
— Hej, Postrzępiony Mrozie, co się stało? Źle wyglądasz… — zmartwiony pysk kocura skanował jej twarz dokładnie, jednak ta nadal patrzyła w ziemię. Nie mogła w to uwierzyć. Jak mogła do tego dopuścić? W normalnych okolicznościach cieszyłaby się, jednak… Jej ukochany kocur nie był tu z nią. Nie mógł jej wesprzeć. Nagle, pomimo tego, ilu miałam przy sobie bliskich, poczuła się… Samotna. Jakby ktoś wyrwał jej serce. Spojrzała na swojego brata, na swojego ukochanego braciszka… Przecież jeszcze nie tak dawno razem bawili się w żłobku, a teraz..? A teraz wali się jej życie. Nie wiedziała, co powiedzieć. Słowa ugrzęzły jej w gardle, rozglądała się w kółko nerwowo, aż poddała się, zwieszając głowę. Jedyne, co była z siebie w stanie wydusić, to:
— Jestem w ciąży. — słowa te były tak ciężkie do wypowiedzenia. Podniosła delikatnie głowę, patrząc na zszokowanego już teraz brata. On sam nie mógł uwierzyć tak jak i ona. Klanie Gwiazdy, wybacz mi. Wybacz, że miłość pochłonęła mnie, nie zostawiając nic.

Od Trójokiego Zająca CD. Króliczej Łapy (Króliczej Ułudy)

Kiedyś

Nawet jeśli na pierwszy rzut oka było to oczywiste, kocur nie wyczuł wymuszonego entuzjazmu, ponieważ jego myśli krążyły teraz głównie wokół kotki. Szum wiatru spokojnie nucił pieśń nad ich głowami, przypominając o sobie. Pokiwał głową nieśmiało, czując, że robi mu się cieplej na sercu. Gdyby był łysy, prawdopodobnie kolorem przypominałby buraka albo dojrzałego pomidorka. Pokręcił głową. Prawda. Kto by się nie ucieszył? W końcu postarał się, dodatkowo był to jego pierwszy kiedykolwiek upolowany krab! To czyniło go nawet bardziej wyjątkowym. W smaku z pewnością był prześwietny, ponadto kto ich nie lubił? Wyrwany z dalszych zamyśleń, usłyszawszy pytanie brata, zastanowił się na moment, pozwalając sobie nie odpowiadać od razu.
— Nie jestem pewien, pomyślałem, że może dzięki temu spojrzy na mnie bardziej przychylnie i będę mieć większe szanse na to, by ją lepiej poznać, nie musząc się nadto zamartwiać — wymruczał, poruszając wąsami nieśmiało. W jego głowie, jeśli zrobiłby na niej pierwsze dobre wrażenie, to nie traktowałaby go wrogo. Króliczek był zaniepokojony, dlaczego? — Nie, chyba nie, nie pamiętam aż tak dobrze… — wyjawił, nie mogąc sobie przypomnieć, czy ktoś jeszcze był wtedy w legowisku. Nie rozglądał się wtedy chyba aż tak dużo, jak mogłoby się wydawać. — Miałeś ochotę na kraba? W takim razie, czy nadal masz? Może mógłbym jakiegoś dla ciebie znaleźć, przepraszam, Króliczku… — powiedział, ze zmartwieniem spoglądając na brata. W ogóle o nim wtedy nie pomyślał, co do niego nie pasowało. Cisza, jaka zapanowała była… nieprzyjemna.

***

Trójoki Zając stał przy wyjściu z obozu, wyglądając za bratem. Dzisiaj jego głównym zajęciem, oczywiście oprócz polowania i krótkiego spaceru było czekanie na Króliczka. Zielonookiego zmartwiło to, że długo nie wracał. Czy coś mu się stało? Ostatnio wychodził z obozu, jednak kocur traktował to jako sposób na radzenie sobie z żałobą po stracie Gasnącego Promyka, a także wielu innych kotów w związku z wojną, która miała miejsce. Każdy radził sobie inaczej z żałobą, więc to raczej nie byłoby coś niezwykle dziwnego… Mięśnie miał napięte, zupełnie tak, jakby lada moment pręgus miał wyłonić się przez zarośnięte wejście, zachowując się jak gdyby nigdy nic. Coś podpowiadało mu, by wyjść i kawałek się przejść. Potrzebował coś zrobić z łapami, nie mógł tak bezczynnie stać. Szukał wzrokiem Kukułki, jednak nie dojrzał jej nigdzie. Prawdopodobnie odpoczywała w jamie albo sama była na spacerze. Westchnął cicho, wychodząc z obozu.
Wiatr omiótł jego pysk, poruszając wąsami w różne strony. Czuł, jak podmuchy liżą mu futro pod włos, zupełnie tak, jakby dopiero wyszedł z wody. Chłodny zefir nie był przyjemny, ile zielonooki by dał, by mieć choć trochę dłuższe futro. Łapy zatrzęsły mu się z chłodu. Postawił uszy czujnie, usłyszawszy cichutki szelest krzewów. Może to była zwierzyna? Chociaż nic takiego nie napłynęło mu do nosa. Co jednak się pojawiło – Króliczek wyjrzał zza gałązek, rozchylając je niedbale. Wyglądał inaczej, niezwykle radośnie. Zupełnie tak, jakby moment temu był na niezwykle udanym spotkaniu. Albo wracał z prześwietnego polowania, ale bez zwierzyny.
— Króliczku! Szukałem cię, gdzie ty byłeś? — zapytał z troską w głosie, posyłając w niepamięć ich wcześniejsze przykre interakcje, które dla wielu mogłyby być powodem do tego, by się nie odzywać do bliskiego kota. Patrzył na niego uważnie, nie potrafiąc pojąć, co wywołało u niego tak niezwykły humor.
— Zajączku, proszę, chodź ze mną. Muszę ci coś powiedzieć! — miauknął energicznie, jakby natchnięto go energią z lat kocięcych. Był cały w skowronkach. Czyżby poznał jakąś nową kotkę…?
— No… w porządku, prowadź — miauknął Zając, nie będąc pewien, gdzie zamierzał zaprowadzić go brat. Liczył na to, że jeśli z nim pójdzie, to dowie się nieco więcej, dlaczego go tak długo nie było. Może nie powinien do tego podchodzić tak krytycznie? W końcu Króliczek pewnie chciał spędzić z nim po prostu trochę więcej czasu. Od paru księżyców oddalali się od siebie regularnie, a to wszystko przez to, że… Zajączek się zakochał w jednej z klifiaczek. Jego uczucie do niej nie mijało, a wręcz z każdym kolejnym uśmiechem, chichotem, czy nawet drobnym gestem rosło w siłę, jakby motywowane wszystkimi tymi czułościami.
Wędrowali obok siebie, zupełnie tak, jak za dawnych, dobrych czasów. Ich kroki roznosiły się cichutko po lesie, poduszki stawiane delikatnie na podłożu zapadały się odrobinę, lecz nie na tyle, by wadziło to dwóm wojownikom. Przechodzili przez zarośla, zręcznie je rozchylając. Zającowi spadła mokra kropla na głowę, mocząc mu czoło. Pokręcił głową szybko, jakby chciał się jej wyzbyć. Wiedział, że tam nie sięgnie, dlatego musiał liczyć na zimny wiatr, który mógłby mu to wysuszyć. Westchnął zrezygnowany, gdy powoli zaczynały go boleć łapy. Króliczek nie przestawał mówić, dotyczyło to jednak codziennego życia, nie było w tym niczego, co by mogło brzmieć niepokojąco bądź nietypowo. Zajączek starał się również wczuć w rozmowę, aczkolwiek nie wychodziło mu to tak sprawnie, jak jego braciszkowi. Wreszcie, dotarłszy do celu, bursztynooki poprosił towarzysza, by podszedł nieco bliżej. Z błyskiem w oku spozierał na roślinę u ich stóp. Zając z zaciekawieniem powąchał ją, mając wrażenie, że już miał kiedyś z nią do czynienia. Tak, na pewno, była w legowisku medyka. Ciekawe, do czego jej używano…? Czy przeszli taki kawał tylko dla niej?
— Co to takiego? — zapytał wreszcie, patrząc teraz na brata. Króliczek pokręcił głową, jakby chciał zbyć “niepotrzebne” pytania wojownika.
— Pomoże ci, zjedz ją. Czy nie pachnie kusząco? — wymruczał bursztynooki, a gdy dostrzegł niepewność wymalowaną na kufie brata, położył mu łapę na barku, jakby chcąc wesprzeć, jednocześnie przekonać, że nic mu się nie stanie. — Zaufaj mi, będzie dobrze — dodał jeszcze, strzygąc wąsami pewnie.
— Wiesz, jest naprawdę ładna i cudownie pachnie, ale… nie wiem, czy na pewno nic mi nie będzie? — dopytał, schylając się, przyglądając drobnym fioletowym płatkom i liściom podobnych do tych pokrzywy. Po chwili namysłu nadgryzł jeden z płatków, czując, jak słodycz płatka rozlewa mu się po języku, przypominając miód zmieszany z czymś orzeźwiającym. Gdy przełykał, coś w nim aż mruczało z zadowolenia. Zachęcony, zaczął jeść dalej, zastanawiając się, jaka dawka byłaby już zbyt dużą ilością. Świat wokół niego z każdym kolejnym kęsem jakby stawał się coraz bardziej miękki, cichy, przyjemny. Szelest liści działał kojąco na jego myśli, a w głowie zapanowała ciepła mgiełka. Poczuł, jak łapy mu się rozluźniają. Skończywszy, oblizał wargi, a z jego pyska można było wyczuć teraz świeży, kwiecisty wręcz zapach. Zajączek polizał łapę, myjąc sobie ucho. Czuł się teraz niezwykle spokojnie. Ale jednocześnie tak, jakby miał dużo więcej energii, niż wcześniej. Na jego pysku wymalowany był delikatny uśmiech, który powiększał się w momencie, gdy patrzył na brata. Nie miał pojęcia, co się działo. Króliczek miał racje, czuł się dużo lepiej. Polizał nos, a potem znowu, jakby zapomniał, że chwilę temu to robił.

***

Powrót do obozu trochę im zajął. Zajączek nawet nie skarżył się na ból łap, bo najzwyczajniej w świecie przestał mu doskwierać. Obserwował wszystko wokół z zachwytem, jakby nie znał tego miejsca. Niczym kocię, wyprowadzone na swój pierwszy w życiu trening. W pewnym momencie podeszła do niego kotka, którą znał. Uśmiechnął się szeroko na jej widok, patrząc jej w oczy. Były takie piękne.
— Pięknie dziś wyglądasz, Kukułko — zamruczał, ocierając się o kotkę. Klifiaczka odsunęła się od niego, jeżąc sierść na karku. Zajączek przysunął się z powrotem, chcąc jedynie bliskości z jej strony. Kotka cofnęła się o krok raz jeszcze, unosząc głowę z godnością. Jej uszy poruszyły się aksamitnie, a bursztynowe oczy zwęziły nieznacznie.
— Co ty wyprawiasz, Zajączku? — zapytała chłodno, nie unosząc głosu. Ton był stanowczy, ale i opanowany. — Nie jesteś sobą, przestań — dodała jeszcze, nie odrywając zmartwionych ślepi od kocura.
Trójoki Zając przymknął oczy, wciąż uśmiechnięty, jakby nie rozumiejąc powagi sytuacji. Króliczek stał obok, jednak zielonooki nie zarejestrował, by cokolwiek mówił.
— Ni… mi nie jest… — wymamrotał niewyraźnie, starając się brzmieć przekonująco. Wyszło mu to dość marnie. Mimo to wydawało mu się, że mu uwierzy.
— Martwiłam się o ciebie, masz świadomość tego, co właśnie zrobiłeś? — zapytała, czując, że coś było mocno nie tak. Pachniał inaczej, zachowywał się inaczej. Jak nie on. — Zachowujesz się nieodpowiednio, nie zbliżaj się do mnie w takim stanie — powiedziała ostro, nadal nie robiąc z tego afery na cały Klan. Wyglądało to tak, jakby zupełnie nic nie docierało do kocura. Mogła mówić i mówić, ale jej słowa przepływały przez niego niczym przez mgłę.
Zajączek zakołysał się i oparłszy się o brata, nie zmazywał uśmiechu z kufy.
— Jesteś taka piękna… — wymruczał, słysząc westchnięcie ze strony Kukułki.
— Nie poznaję cię, Zajączku. Jeśli masz choć odrobinę szacunku do siebie i do mnie, to nie rób tego więcej. — Odwróciła się, zła na kocura. Wyszedł sobie tak bez słowa, a gdy wrócił, zachowywał się tak, jakby ktoś go podmienił. Była rozczarowana. Skierowała się do legowiska, nie oglądając za siebie.
Zajączek stał tak, niczym wryty w ziemię, patrząc za nią. Jakby nie do końca pojmując, co właśnie miało miejsce. Czy była na niego zła? Znów oblizał nos, szukając resztek zapachu kocimiętki. Tylko echo odchodzących kroków przypominało mu o jego błędzie.

<Królicza Ułudo?>

Od Mirtowego Lśnienia CD. Pchełkowej Łapy

— Jasne — mruknął do niej w odpowiedzi, nie odwracając głowy, lecz kątem oka dostrzegając jej skupiony wyraz pyska. W świetle przesączającym się przez liście jej bursztynowe oczy błyszczały, jakby płonęły od środka. — Nawet jeśli niczego nie złapiesz, to przynajmniej powtórzysz sobie skradanie oraz pozycję łowiecką.
Rudzielec ruszył pierwszy, przemykając z gracją między wysokimi paprociami, których rozłożyste liście drżały lekko od podmuchów wiatru. W powietrzu unosił się zapach mokrej kory i zgniłych liści, typowy dla głębokich ostępów lasu po deszczu. Wilgoć była wyczuwalna pod łapami – miękki mech uginał się cicho pod ciężarem kociego ciała, a ściółka, przesiąknięta wodą, delikatnie syczała pod naciskiem pazurów.
Mirtowe Lśnienie nie oglądał się za siebie, choć słyszał ciche stąpnięcia Pchełkowej Łapy, która z determinacją starała się dotrzymać mu kroku. Jej oddech był płytki, niespokojny – jakby lęk i ekscytacja ścigały się w jej klatce piersiowej. Szli w stronę najbardziej zalesionej części terytorium Klanu Klifu, gdzie wysokie dęby i sękate sosny gęsto splatały korony, pozostawiając na ziemi jedynie pojedyncze smugi światła. Ich świat stopniowo zmieniał barwy – ze złocistozielonych w głęboko szmaragdowe, a potem niemal czarne od gęstniejącego cienia.
Ściółka stawała się chłodniejsza, a zapach sosen mieszał się z zapachem porostów i starych, butwiejących konarów. Wśród drzew panowała cisza, ale nie była to cisza martwa – raczej skupiona, pełna ukrytego życia. Gdzieś daleko rozległo się pohukiwanie jakiegoś gołębia, a potem wszystko znowu przycichło.
Mirtowe Lśnienie uniósł lekko uszy, nasłuchując.
Wciąż dziwnie było mu kogoś trenować. Jeszcze niedawno sam był podopiecznym – zbyt młody, zbyt porywczy, z sercem pełnym pytań i niepewności. Teraz to on miał być tym, który prowadzi. To on miał być przykładem. Ciężar tej roli ciążył mu na łopatkach niczym mokry mech, przyklejający się do sierści po deszczu. A jednak... cieszył się, że jakoś dotarł do tego etapu.
I choć nie mówił o tym głośno, chciał być dla Pchełki jak najlepszym mentorem. Nie tylko nauczycielem, ale kimś, kto stanie przy niej, gdy inni odejdą. Kimś, kto nie tylko oceni, ale też poprowadzi przez wszystkie potknięcia, wszystkie chwile słabości.
Mimo to gdzieś pod powierzchnią cierpliwości tliła się w nim obawa.
Jak długo będzie w stanie powstrzymywać samego siebie przed ostrymi komentarzami, które nasuwały się zbyt łatwo? Zbyt znajomo? Klan potrzebował wojowników silnych, pewnych siebie. Nie tych, którzy pozwalają sobą pomiatać. A jeśli Pchełka w porę nie zrozumie, że nie może robić z siebie popychadła… cóż, świat nie będzie dla niej łaskawy. Las nie zna litości.
— Patrz, t-tam! To k-kos! — Cichy, lekko zdyszany głos kotki wyrwał go z zamyślenia.
Zatrzymał się bezszelestnie i spojrzał w kierunku, który wskazywała szylkretka. Pomiędzy korzeniami starego buka, którego pień porastała gruba warstwa zielonkawego mchu, kręcił się niewielki ptak. Jego czarne pióra błyszczały w smugach światła jak nocna woda, a każdy jego ruch był nerwowy, nieskoordynowany, jakby cały był spleciony z napięcia.
Kos dziobał mech z determinacją, poszukując ukrytych larw i chrząszczy, zupełnie nieświadomy obserwujących go oczu.
— Masz czujne oko — szepnął Mirtowe Lśnienie, nie kryjąc nuty uznania w głosie. — Spróbuj go teraz złapać, dobrze?
Pchełka niepewnie skinęła głową, po czym przyjęła postawę łowiecką. Jej drobne łapy sunęły po igliwiu jak cień, ledwo poruszając powierzchnię leśnej podłogi. Mech nie zadrżał, liście nie zaszeleściły – szara kotka była cicha, trochę jakby zrosła się z lasem.
Mirtowe Lśnienie obserwował ją w napięciu, niemal wstrzymując oddech. Każdy jej ruch był jak pierwszy krok na kruchym lodzie. Ciało miała opuszczone nisko, ogon sunął tuż nad ziemią. Dobrze. Choć w jej łapkach było widać niepewność, wahanie, jakby każdą decyzję musiała ważyć podwójnie.
I wtedy... coś się zmieniło.
Jakby z jej barków spadł niewidzialny ciężar. Oddech się uspokoił, kroki nabrały pewności. Las zadrgał delikatnie, gdy ruszyła do ataku. Między łapami przemykały jej drobne gałązki i szyszki, których nawet nie dotykała. Jakby widziała drogę nie tylko oczami, ale całym ciałem.
Każdy mięsień w jej ciele drżał gotowością.
Skoczyła.
W powietrzu wyglądała jak cień – smukła, skupiona, niewidzialna dla ofiary. Jej ciało przecięło powietrze niczym strzała.
Rozległ się krótki trzepot skrzydeł, suchy jak trzask gałęzi. A potem... cisza. Kurz opadł. Mech zadrżał jeszcze przez chwilę jakby wstrząśnięty wydarzeniem.
Pchełka stała z szeroko otwartymi oczami, trzymając w zębach bezwładne ciało kosa. Jej boki unosiły się i opadały w szybkim rytmie, a powietrze wokół niej wydawało się gęstsze, cięższe – jakby las sam wstrzymał oddech.
— Udało ci się — powiedział cicho Mirtowe Lśnienie, podchodząc do niej powoli. W jego głosie była mieszanka dumy i ulgi – jakby przez moment zapomniał, że sukcesy są możliwe. — Nieźle, naprawdę. O wiele lepiej niż się spodziewałem.
Kotka podniosła na niego wzrok. Jej oczy lśniły, pełne zaskoczenia i niepewnej radości.
— Myślałam... że zawiodę — wyznała cicho, odkładając ptaka przed siebie, jakby wciąż nie wierzyła, że naprawdę go złapała.
— I pewnie jeszcze nie raz ci się to zdarzy — odparł szorstko, ale bez złości. — Ale dziś? Pokazałaś mi, że potrafisz.
Kocur przeciągnął się leniwie, pozwalając napięciu spłynąć z mięśni. Powietrze było ciężkie od wilgoci, a gdzieś wysoko, wśród liści, wiatr zaszumiał donośnie.
Po chwili usłyszał szelest – znajomy, przytłumiony.
Mysz.
Dźwięk przemieszczającego się zwierzątka był ledwo słyszalny, ale wyraźny dla doświadczonego ucha. Mirtowe Lśnienie obrócił się w kierunku dźwięku i dostrzegł ruch w podszyciu – maleńkie drgnięcie paproci, cienki ogonek znikający między mchami. Dzieliło ich zaledwie kilka długości ogona.
Napiął mięśnie. Wycelował. Skoczył.
Zwierzę nawet nie zdążyło uciec — ogłuszył je precyzyjnym ciosem, po czym szybkim ruchem zębów zakończył jego życie i obrócił się w stronę Pchełki.
— Widziałaś to? — zapytał, odwracając się do niej na moment, lecz jego głos pozostał spokojny, pozbawiony triumfu. — Wykonując pewne, zdecydowane ruchy możemy oszczędzić sobie stresu, a także i czasu. Musisz działać pewniej. Nie tylko przy polowaniu, ale też i podczas walki.
Jego wzrok na chwilę przyciemniał.
— Czasem lepiej jest maskować strach. Twój przeciwnik nie może wyczuć, że go odczuwasz. Nie może wiedzieć, że ma nad tobą przewagę. Bo jeśli to zrozumie... wykorzysta to bez wahania.
Pchełkowa Łapa wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, jej zielone oczy były jak dwa małe ogniki pełne sprzecznych emocji. W końcu kiwnęła głową. Nie było w tym ruchu pewności – bardziej posłuszeństwo albo bezradność.
Mirtowe Lśnienie nie skomentował tego. Odwrócił się i ruszył powoli w stronę obozowiska. Stawiał kroki ostrożnie, choć cicho, czując, jak napięcie po treningu opuszcza jego ciało. W miarę jak oddalali się od zagajnika, krajobraz stawał się coraz bardziej otwarty – drzewa rosły rzadsze, a wiatr zyskał na sile, smagając ich futra jakby z zamiarem wypłoszenia ich z lasu.
Za nim, Pchełkowa Łapa dreptała dzielnie, z zębami zaciśniętymi na upolowanym kosie. Jej ogon, choć wciąż uniesiony, lekko drżał od zmęczenia.
— C-co będzie, jeśli mi się n-nie uda? — zapytała nagle, jej głos drżał jak młody listek na wietrze, zduszony, ale nie na tyle, by Mirtowe Lśnienie go nie usłyszał. — Jeśli nie potrafię działać pewnie?
Dogoniła go, a potem zaczęła desperacko próbować utrzymać jego tempo, jakby sam dystans między nimi był czymś więcej niż fizyczną odległością. Jakby bała się, że jeśli za bardzo się oddali, już nie wróci.
Mirtowe Lśnienie nie odwrócił głowy. Szedł przed siebie, uszy miał nieco odchylone do tyłu – nie po to, by ją zignorować, ale by lepiej słyszeć. Czuł na sobie jej spojrzenie – pytające, niepewne, może nawet błagalne. I coś jeszcze. Coś, co złośliwa część jego umysłu nazwała wyrzutem. Jakby obwiniała go za to, że nie potrafi wydobyć z niej odwagi, że nie potrafi jej nauczyć, jak być kimś silnym.
Nie odpowiedział od razu. Nie wiedział, co powiedzieć. Słowa, które nosił w sobie, wydawały się albo zbyt ostre, albo zbyt puste. A żadnych z nich nie chciał jej ofiarować. Zwolnił krok.
Dopiero wtedy poczuł, jak chłód wdziera się w jego sierść. Mróz nie był silny, ale był uporczywy, jak ciernie jeżyn oplatające ogon. Niebo przesłoniły ciężkie chmury – stalowe, bezkształtne, przypominające wielkie rozlane plamy. Wiatr przeszywał las coraz głębiej, szeleszcząc trawami i niosąc ze sobą zapowiedź deszczu. Była końcówka już tej łagodnej Pory Opadających Liści. Ale tego dnia czuło się już pierwszy szept Pory nagich Drzew.
Kątem oka spojrzał na Pchełkę. Szła obok niego, nie spuszczając z niego wzroku. Jej spojrzenie wciąż było pytające. Wciąż czekała. I właśnie to czekanie – ta cicha nadzieja – sprawiło, że w końcu się odezwał.
Wydobyło się z niego ciche, ciężkie westchnięcie.
— Ja nie jestem do końca pewien — wykrztusił, nie patrząc na nią. W jego głosie nie było ani stanowczości, ani ciepła. Było zmęczenie. Jakby mówił coś, co sam musiał usłyszeć wiele księżyców temu, a nigdy nie usłyszał. Poprowadził wzrok w bok, w stronę poszarpanego widnokręgu, gdzie dalekie wzgórza ginęły pod ciężarem niskich chmur.
— Musisz próbować. Czasem tyle wystarczy.
Zamilkł na moment, pozwalając, by las przemówił za niego. Szum liści, stukot oddalonego dzięcioła, skrzypienie gałęzi.
— Są sytuacje, które wymagają od nas asertywności. Odwagi, która nie bierze się z braku strachu, ale z decyzji, że i tak zrobisz to, co trzeba.
Zatrzymał się i dopiero teraz spojrzał jej w oczy.
— Nie każdy, kto do ciebie się uśmiecha, chce twojego dobra. I nie każdy wróg będzie na ciebie warczał. Czasem trzeba myśleć. Czasem trzeba poczuć. Ale w końcu musisz zdecydować sama.
Spojrzał na rysujące się w oddali wejście do obozu.
— Gdy czujesz zwątpienie… zatrzymaj się na chwilę. Przemyśl sytuację. I zdecyduj, co zrobisz. Nawet jeśli się boisz.
Pchełkowa Łapa nie odpowiedziała. Ale po chwili znowu ruszyła za nim, jej kroki były spokojniejsze, cichsze… może trochę pewniejsze. A może to tylko on chciał w to wierzyć.

***

Poranek nadszedł niemal niezauważenie, cicho i bez zapowiedzi, jakby sam las próbował jeszcze przez chwilę pozostać w objęciach nocy. Powietrze było przenikliwie chłodne, przesycone wilgocią, która osiadała srebrzystą warstwą rosy na liściach i nagich gałęziach. Niebo przybrało odcień wyblakłego popiołu, a sunące leniwie obłoki przypominały rozciągnięte pasma dymu po dawno wygasłym pożarze. Zimny wiatr przemykał przez obozowisko niczym duch – cichy, lecz niepokojąco obecny.
Klan powoli budził się do życia. W głębi obozu rozległo się ziewnięcie jakiegoś młodzika, gdzie indziej kotka przeciągała się ospale przy gnieździe ze zdobyczą. Mirtowe Lśnienie, leżący na posłaniu z mchu i wysuszonej paproci, uchylił powieki. Jego bursztynowe oczy błysnęły przez chwilę w bladym świetle świtu, lecz szybko zgasły, jakby rzeczywistość nie była warta uwagi.
Choć przespał całą noc – snem głębokim, pozbawionym koszmarów czy natarczywych myśli – czuł się, jakby przez jego ciało przetoczyło się stado borsuków. Było w nim zmęczenie, którego nie potrafił nazwać. Nie fizyczne – to nie łapy czy grzbiet odmawiały posłuszeństwa – lecz coś głębszego. Ciężar, który nosił w sobie od wielu księżyców, dziś zdawał się szczególnie nieugięty. “Może to wina pogody” – pomyślał ponuro, zerkając w kierunku szarego nieba – “A może po prostu coś we mnie pękło”.
Negatywne myśli zaczęły sączyć się do jego umysłu jak mroźna woda przez szczeliny lodu. Cichy syk wewnętrznego głosu, tego, który odzywał się rzadko, ale z zawsze niepokojącą pewnością, rozlał się echem po jego świadomości: “Po co się starasz? Co to wszystko zmienia?”. Zignorował go, tak jak robił to wiele razy wcześniej, choć wiedział, że to tylko odwlekanie nieuniknionego.
Z westchnieniem, które rozproszyło parę unoszącą się spod jego pyska, przeciągnął językiem po zmierzwionym futrze na karku. Szorstkie, nieco przesuszone włosy zadrżały pod dotykiem. Potrzebował porządnie się wyczyścić… ale i na to brakowało mu dziś sił.
W końcu podniósł się ospale, przeciągnął łapy przed siebie i ruszył w stronę sterty ze zdobyczą. Ściółka pod jego łapami była wilgotna i zimna jakby samo podłoże w drzemkę. Zastanawiał się, co dziś zje – jeśli w ogóle zje cokolwiek. Pora Nagich Drzew była bezlitosna, a zdobycz coraz rzadsza. Nie miał wielkich oczekiwań, ale widok kilku wychudzonych ptaków i pary przemarzniętych myszy i tak zdołał go rozczarować. Mimo wszystko wyciągnął jedną – wyglądała na w miarę świeżą.
Złapał ją w pysk i odszedł nieco na bok, by usiąść samotnie przy wodospadzie, skąd miał widok na rozciągające się poza granicami klanowego życia morze – teraz zaskakująco smutnawe, jak gdyby nawet ten majestatyczny widok, który zawsze wprawiał go w zaskoczenie, stracił swoje dotychczas wyraźne piękno.
Kęs był twardy, zimny. Mięso rozpadało się w pysku, ale pozbawione było tego soczystego, ciepłego smaku, do którego tak bardzo tęsknił. Jedzenie smakowało tak, jak się czuł – nijak. Nie było odrażające, ale też nie dawało satysfakcji. Przynajmniej nie czuł, jakby właśnie pożarł wronią karmę.
Gdy skończył posiłek, oblizał pysk z metodyczną dokładnością, przeciągając językiem po wargach aż do kącików pyska, jakby chciał zmyć z siebie nie tylko resztki mięsa, ale i cały ten poranny marazm. Ziewnął przeciągle, odsłaniając rząd ostrych zębów, po czym przymrużył oczy i uniósł wzrok ku wejściu do żłobka. Od jakiegoś czasu nie zaglądał do Półślepego Świstaka aż tak często… Miał nadzieje, że kiepska pogoda i wyraźny brak zdobyczy nie odbił się na kotce jakoś szczególnie, jednak znał ją i wiedział, że liczył teraz na niemożliwe.
Niechętnie przeniósł spojrzenie w stronę uczniowskiego legowiska – jaskini wypełnionej posłankami, teraz jeszcze bardziej szarą, niż zwykle. Przez moment tylko siedział, nieruchomy, jakby próbował wynegocjować sam ze sobą chwilę ciszy więcej. Wiedział doskonale, że jego obowiązki nie znikną tylko dlatego, że jego nastrój temu przeczy. Miał uczennicę. Miał być mentorem. A jednak myśl o wydostaniu się ze względnego ciepła obozu i zmierzeniu się z surową aurą Pory Nagich Drzew sprawiała, że nawet jego ogon oklapł z rezygnacją.
Może i miał ochotę zaszyć się znów w legowisku, pozwolić ciału zwinąć się w ciasny kłębek, schować nos pod ogonem i udawać, że świat zewnętrzny nie istnieje. Ale... może właśnie to był moment, by się rozruszać. Może tego właśnie potrzebował, by z jego pyska znikł skwaszony wyraz...?
Bez głębszego namysłu wstał i ruszył w stronę legowiska uczniów. Kroczył powoli, ostrożnie, jakby sam nie był pewien, czy chce tam dotrzeć. Przemknął obok wciąż zaspanych wojowników, których oddechy unosiły się w powietrzu drobną mgiełką. Kątem oka był w stanie dostrzec wyrazy ich pyszczków. Niektórzy byli wyraźnie niezadowoleni, tak jak i on, a inni poszukiwali pozytywów, niby zatraceni w cichej nadziei.
Dotarł do uczniowskiego legowiska. Wewnątrz panowała duszna cisza, przerywana tylko odgłosami cichych pomruków i drapania pazurów o mech. Po chwili jego spojrzenie padło na znajomą sylwetkę – drobną, zwięzłą, z krótkim, uroczym ogonkiem. Pchełkowa Łapa leżała zwinięta w ciasny kłębek; jej bok unosił się rytmicznie w spokojnym śnie.
Mirtowe Lśnienie uśmiechnął się pod nosem, cicho i bez przekonania, po czym ostrożnie przemknął między legowiskami, unikając nadepnięcia ogonów i łap. Kiedy stanął nad swoją uczennicą, pochylił się i delikatnie szturchnął ją łapą w bok.
— Mmm... je...sz...cze mo…mencik... — wymruczała przez sen, podnosząc lekko głowę i półprzytomnym spojrzeniem próbując skupić na nim wzrok, zanim jej łebek z powrotem opadł na posłanie, jakby ciężar snu był zbyt wielki, by go odrzucić.
Rudy wojownik zamrugał, rozbawiony. Jego wibrysy zadrgały lekko, a ogon poruszył się w cichym uderzeniu. Czy on też tak się zachowywał? Spróbował przypomnieć sobie swoje własne poranki z czasów, gdy był uczniem. Judaszowocowy Pocałunek, teraz Judaszowcowa Gwiazda zwykle budził go na poranne treningi. A mimo to... nie potrafił sobie przypomnieć, czy też przeciągał każdą chwilę snu, błagając go o jeszcze parę oddechów ciszy.
Z lekkim uśmiechem ponownie pochylił się nad Pchełkową Łapą i szturchnął ją nieco mocniej. Tym razem jej ciało zadrżało w reakcji, mięśnie naprężyły się pod futrem – była już przebudzona, choć starała się jeszcze udawać. Po kilku uderzeniach serca uniosła łeb, a jej zielone oczy rozwarły się szeroko, błyszcząc świeżą energią. Spojrzała na niego z mieszanką zaskoczenia i podekscytowania.
— Wstawaj, wstawaj — zamruczał łagodnie. — Przyda ci się jakiś trening, mam rację? Mam. Więc chodź, szkoda tracić czasu.
W głębi serca czuł, że choć chłód nie odpuszczał, a jego myśli wciąż były ciężkie jak przemoczone mchy, może – tylko może – ten dzień nie będzie aż tak bezbarwny, jeśli spędzi go w towarzystwie kogoś, kto jeszcze widzi w każdej chwili coś wartego odkrycia.
Pchełkowa Łapa prędko się przeciągnęła, po czym kilka razy przejechała językiem po zmierzwionym futrze na karku. Ostrożnie wyminęli wciąż śpiących uczniów, po czym ruszyli po wilgotnej ściółce w stronę tunelu, prowadzącego do wyjścia z obozowiska.
Tereny Klan Klifu były… inne, od tego, co znał. Trudno było dostrzec śnieg, ten, który nie raz objawił mu się poprzedniej Pory Nagich Drzew. Gdzieniegdzie leżało brązowo-szare błoto, które w rudym wojowniku wywoływało jedynie gorzkie uczucie niechęci oraz obrzydzenia. Przejechał łapą po zamarzniętym gruncie, niby sprawdzając, czy nie jest to przypadkiem błotna pułapka.
— Podłoże jest albo mokre, albo twarde, ale nieodpowiednie, do ćwiczenia walki — mruknął do Pchełkowej Łapy. — Ale to nic. Myślę, że i tak nie chciałabyś ze mną walczyć, więc… Mogę tylko powiedzieć, że masz szczęście.
Pchełkowa Łapa nie skomentowała, zamiast tego rozejrzała się po przyprawionych mrozem terenach; Jej uszy lekko poruszały się na wietrze.
— Hm… Cóż, niestety, chyba na nic nie uda mi się wpaść — kontynuował wojownik. — Pchełkowa Łapo, jest może coś, co sama chciałabyś przećwiczyć?

<Pchełkowa Łapo?>

[2698 słów]