Od czasu do czasu sprawdzał jak jego nowe nabytki sobie radziły. Mógłby posłać do tego swoich gangsterów, którzy zdaliby mu raport, ale czymże to by było, jak zwykłą informacją dla sojuszników, że nie chciał się z nimi widzieć? A tak, gdy widział ich psyki, tą nadzieje i szczęście w ich oczach, że o nich pamiętał, powodowało to, że ci chętniej z nim współpracowali.
Oczywiście nigdy nie chadzał po uliczkach samotnie. Teraz jego tyły chroniła Bastet, jego lewa łapa odpowiedzialna za dość brutalne wymierzanie sprawiedliwości. Nigdy się na niej nie zawiódł, ufał jej bezgranicznie, a ta wiedziała, że gdyby zagrażał samemu sobie, ta miała prawo go powstrzymać, nawet siłą przed zrobieniem głupoty. A cóż... Ostatnio po głowie chodziły mu naprawdę surrealistyczne marzenia.
— Zajmie mi to chwilę — rzucił do kotki, po czym przeskoczył przez płot.
Powitał go pusty ogród. Już miał podejść do okna, aby sprawdzić czy Cynamonki nie ma przypadkiem w domu, gdy zza rogu dostrzegł przedziwny kształt. Zdębiał, wpatrując się w kota, który przypominał mu dynię, którą Wyprostowani od czasu do czasu wystawiali poza domy. Nie miał pojęcia jaki był w tym cel, ale wyglądały złowrogo, zwłaszcza gdy się tak szczerzyły. A teraz przed nosem wyrósł mu kot, który bawił się w te dyrdymały.
— O rajuśku! — krzyknęła z zachwytem koteczka. — Czyli nie tylko ja dzisiaj zostałam zaczarowana. Bardzo ładnie Pan wygląda… Jak taki świeżutki pomidorek! O, albo truskaweczka!
— Nie jestem truskawką. — Wykrzywił pysk na to porównanie. — Ani pomidorem. To zwykły sweter, a nie przebranie, które ty nosisz — wytknął jej to, wymijając ją po drodze.
— To nie jest pan zaczarowany? — dopytywała, zrównując z nim krok.
— Nie. — Starał się nie patrzeć na kocię. Ta rozmowa zresztą była zbyt głupia, aby ją kontynuować.
— Czemu pan taki ponury? Stało się coś? — dalej gderała mu przy uchu, śmiesznie człapiąc w tym swoim przebraniu.
Położył po sobie uszy. Gdyby jego niewolnica go w takie coś przebrała, to chyba obraziłby się na nią do końca życia. Ledwo znosił te jej sweterki, ale chyba było to lepsze niż to co miało na sobie młode Cynamonki.
— Przyszedłem do twojej matki. — Paroma susami znalazł się przy drzwiach i zniknął za nimi.
Zawsze wchodził jak do siebie na terenie, który należał do jego pracowników. Dlatego też nie pomyślał czym to może się skończyć. Powinien domyślić się, gdy tylko spotkał tą chodzącą dynie!
Czyjeś łapska od razu się na nim zamknęły i uniosły w górę. Zamachał niezadowolony ogonem, wydając z siebie wrogi pomruk. Wyprostowana jednak nic sobie z tego nie zrobiła. Przyjrzał się jego obroży, jak gdyby upewniając się, że nie był bezdomnym kotem, a potem wyszczerzyła się szeroko. O nie... Niech nie mówi, że znała staruchę!
Właśnie przypomniało mu się, dlaczego nie cierpiał odwiedzać pieszczochów. Ich właściciele byli nienormalni! Nim się obejrzał przyczepiono mu do grzbietu jakieś skrzydła, które kojarzyły mu się z nietoperzymi. Cały od razu zesztywniał, nie będąc w stanie się ruszyć. Korzystając z jego chwilowego zawieszenia Dwunożna postawił go obok Kremówki i błysnęła im przed oczami jakimś urządzeniem.
Trzeba było zostać w domu...
To był pech, który spotkał czarnego kota... Ale lepsze to niż bycie dynią...
— Czy możesz jej powiedzieć, aby mi to ściągnęła? — zwrócił się do dzieciaka, licząc na pomoc w pozbyciu się dodatkowej części ciała.
<Kremówko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz