Najeżył się na te słowa. Arlekin niczego nie rozumiał. Niczego! Naprawdę był taki ślepy? Aż tracił wiarę w to, że był z nim spokrewniony. Normalnie przynosił wstyd.
— Jesteś moim ojcem. Mam prawo wiedzieć o rzeczach, które dotyczą mojej rodziny. A Daglezja nigdy nie będzie jej częścią. Niszczy cię i osłabia — wyrzucił to z siebie, mając nadzieję, że ten nareszcie przejrzy na oczy i zobaczy ile zła było w tej głupiej klifiaczce.
— Jeśli coś bezpośrednio dotyczy ciebie, nie widzę problemu. To dobrze, że zwracasz uwagę na to, co się wokół ciebie dzieje — miauknął kremowy. — Jeśli jednak wtykasz nos w nieswoje sprawy, gdy drugiej stronie wyraźnie to przeszkadza, po prostu przestań. W niczym ci to nie pomoże i nie przyniesie żadnych realnych korzyści. Nic tym nie zdziałasz.
— Zyskam to, że ochronie ojca od zarażenia się pchłami oraz uniemożliwię powołanie na świat mieszańców, z którymi musiałbym żyć do końca życia? To jak najbardziej mnie dotyczy. Nie chcę się wstydzić tego, że jestem synem kogoś kto uległ pierwszej lepszej — powiedział, czując jak rośnie w nim gniew. Staruch zdawał się głuchy na jego słowa. Naprawdę uważał, że to co robił było właściwe? No chyba nie.
— Dalej brniesz w to samo. Krążysz tylko wokół jednego. Męczysz ciągle ten sam temat, do upadłego. Nie chcesz nawet mnie zrozumieć — Lukrecja zaczął narzekać. — Gdybyś miał choć trochę chęci, spojrzałbyś na to zupełnie inaczej i nie wygadywał bzdur. Nie masz się czego wstydzić, nie uległem.
Wyrwał się z jego pyska krótki śmiech. Co? Ależ on był przezabawny. Tak samo jak żałosny. Naprawdę coraz bardziej miał ochotę odciąć się od tego wypierdka sowy, ale nie mógł. Nie, gdy w jego żyłach płynęła ta sama krew. Nie, gdy ich pyski były wręcz do siebie podobne. Taki Padlina czy Pasożyt mógł twierdzić, że Lukrecja nie był ich ojcem. Nawet nie byli do niego podobni, ale on? On był skazany na wygląd, który przypominał mu każdego dnia, że był z nim połączony więzami krwi.
— Zrozumieć cię? Nawet nie chcesz mi tego wytłumaczyć. I to żadne bzdury. Widzę co się święci. Najgorsza rzecz zmieszać swoją krew z kimś takiego sortu. Nawet jeśli twierdzisz, że wcale nie "uległeś". Sama przyjaźń czy znajomość z tym dzikusem to hańba — warknął do ojca, który na te słowa obnażył kły.
— Tu nie ma czego tłumaczyć. Wielka filozofia, też mi coś — prychnął wojownik. — Ostatni raz powtarzam. Wiem co robię. Zapewniam cię. Nie wplątałbym się w romans z pierwszą lepszą kotką, jaką zobaczyłem na zgromadzeniu, nie martw się tak o mnie — upomniał go warkotem. — Jestem dorosłym kotem. Mam rozum. Nie jestem kocięciem. Nie musisz i nie będziesz musiał się wstydzić za swoją rodzinę. Nie masz i nie będziesz mieć powodu.
— Jak już wspomniałem... to się okaże. Zejdziesz ze mnie? Lepiej abym wracał na trening — miauknął, ucinając temat tej wroniej strawy. Miał dość kłótni z kimś o intelekcie myszy. Widać było, że brnie uparcie w jedno, a jego słowa jedynie co to odbijały się od niego jak od drzewa.
Lukrecja skinął łbem i nareszcie go puścił. Schował pazury, wciąż jednak wściekle mierząc go wzrokiem.
— Będzie tak, jak powiedziałem — rzucił kremowy. — Wracaj, bo masz dużo do nadrobienia.
Położył po sobie uszy, po czym zniknął mu z oczu, nic już więcej nie dodając.
***
*po mianowaniu Larwy na wojownika*
Obserwował ojca mierząc go wrogim spojrzeniem. Był już wojownikiem, kimś dorosłym. Nie wmówi mu już, że mało się znał na życiu. Jego wzrok wręcz wypalał w nim dziurę. Ten stan trwał już od jakiegoś czasu. Śledził go, obserwował każdy jego krok. Tak jak dzisiaj. Gdy wrócił od Daglezji, miał ochotę zwymiotować mu pod łapy, ale się powstrzymał. Oblizał swoje kły, po czym wstał i podszedł do kocura, zakładając na swój pysk maskę życzliwości.
— Witaj, ojcze. Jak mija ci dzień?
<Lukrecjo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz