— Jak twoje śledztwo? — wyrwany z transu, odwrócił się szybko za siebie.
Potężna sylwetka stała wśród śnieżnych zasp. Jego żółte ślepia spoczęły na nim, zupełnie jakby oczekiwały odpowiedzi, która odmieni ich życie. Lecz nie miał nic takiego. Zaślepiony gniewem zatracił się w tym, zapominając o reszcie świata.
— Srokoszowa Wzgardo? — powtórzy jego imię.
— Słyszę cię. — prychnął, zerkając na brata. — Nic nie mam. Nic nie udało mi się dowiedzieć. Zadowolony?
Buras zmarszczył nos. Jego sierść sprószona śniegiem powoli wtapiała się w otoczenie. Zimny wiatr rozwiewał im sierść, powodując ciarki. Niechętnie skulił się, przykrywając łapy ogonem.
— Nie mam do ciebie pretensji. — wyjaśnił Bizon. — Wziąłeś na siebie duży ciężar. Wiem, że to trudne. Reszta z nas zapomniała i zaczęła żyć własnym życiem. Myślę, że też powinieneś. — miauknął.
Wbił pazury w ziemię. Nic nie rozumiał.
— Próbowałem. Próbowałem! — ryknął wściekle. — Ale to nie jest takie łatwe! To, że tobie i Białej się powodzi, nie oznacza, że i mi musi. — uderzył łapą o śnieg.
Pisnął cicho, czując bolesne pulsowanie. Ciepła krew splamiła biały puch. Gniewnie spojrzał na kamień, kryjący się pod śnieżnym obrusem. Zdradziecki i niepozorny, zranił go bardziej niż sądził.
— Wszystko w porządku, Srokoszu? — zmartwiony głos brata dotarł do niego.
— Nie mów tak do mnie! — prychnął, kładąc po sobie uszy.
Spojrzał na łapę. Krew powoli sączyła się z rozdartej poduszki. Liznął kończynę, próbując złagodzić ból.
— Tylko się zraniłem. Przeżyję. — sapnął.
— Idziemy do Truska... Morskiego Oka. — rzucił Bizon, podchodząc do niższego kocura.
Niebieski zjeżył lekko sierść na wspomnienie morderstwa medyka. Jego przeklętych dzieci zesłanych na ten świat z gwałtu.
— Mówiłem, że mi nic nie będzie. — powtórzył chłodno.
Bizon zdawał się z ignorować jego słowa. Popchnął lekko mniejszego kocura.
— Sprawa z Truskawkową Grzędą odmieniła spojrzenia Klifiaków na niego. — rzucił bury. — Przez to wydarzenie... Ten uśmiech... Przypomniały mi się twoje słowa. Twoje teorie. Kiedyś nie do pomyślenia. A teraz? Co jeszcze stoi za naszym liderem... — urwał.
Srokosz zmarszczył nos. Wtedy nikt go nie słuchał. Spotykał się z wyśmianiem. Z każdej strony. Kpin. Teraz wielce przejrzeli na oczy. I miał ryzykować życiem? Dla obalenia tego szaleńca?
— Przyznajesz, że zgwałcił i zamordował naszą matkę? — syknął cichym głosem, gdy schodzili w dół wodospadu.
Jego ślepia utknęły na burym pysku. Oglądał malujące się na nim zmieszanie, przeradzające się w niepokój i lęk. Nie dowierzał. Nie chciał tego zaakceptować. Wolał żyć w kłamstwie niż pogodzić się z prawdą.
— Możliwe.
— To nie jest odpowiedź. — syknął. — Jeśli wciąż mi nie wierzysz, idź sobie. Odejdź ode mnie. Nie mam siły na to. — mruknął, odpychając od siebie brata i kuśtykając do medyka.
— Nie, Srokoszu, czekaj! — zastawił mu drogę. — Proszę nie odchodź. To jest trudne. Pomyśleć, że to wszystko jest prawdą. Już rozumiem dlaczego jest ci tak ciężko. Chce ci pomóc. Naprawdę. — zapewniał go buras.
Srokosz spuścił wzrok, by ukryć iskrę nadziei, która pojawiła się w jego ślepiach. Wierzył mu...
— Obserwuj Lamparta. Ja zajmę się naszym ojcem. — rzucił cicho, kręcąc ogonem.
npc: bizon
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz