czasy wędrówki
Szedł spięty, patrząc otępiale w dal. Ani słowa, ani czyny Rybki, do niego nie docierały. Nic tak naprawdę nie wchodziło mu do głowy, prócz ostatnich słów czarnej i jej pełnego pogardy spojrzenia, budzącego w nim odrazę, za każdym razem, gdy tylko wkradało się w jego wspomnienia. Zabił. Po prostu rzucił się w przypływie emocji do gardła Kruczej Gwiazdy, a następnie jednym ruchem pozbawił jej życia. Przed większością, jak i nie całością klanu, pokazał to, czego najbardziej się w sobie obawiał. Podzielił w jakimś stopniu los matki.
Stał się mordercą.
Nieważne, że jego powód był słuszny. Nie czuł się, jakby go to jakkolwiek usprawiedliwiało. Kto go zresztą miał teraz karać, gdy stał na czele? Nie postawi się w kącie, a robienie czegokolwiek pożytecznego nie pozwoli oczyścić mu sumienia.
— Rozumiem twoje szczęście, ale nie przesadzajmy — wymamrotał. Powaga to coś, czego mu teraz brakowało, a co powinien sobą reprezentować. Zamiast tego był straumatyzowanym kłębkiem nerwów, kulącym pod siebie ogon i zwieszającym z bezradności łeb.
Zachowanie czekoladowego wywoływało w nim mieszane uczucia, bliskie zwykłemu szoku. Kocur pokręcił głową, po czym otarł się o niego łbem, mrucząc. Wywołało to u Rudzika lekkie spięcie, bo nie potrafił jakkolwiek zareagować na ten dziwaczny gest.
— Tak czy siak powinieneś się z tego cieszyć. Zostałeś bohaterem oraz liderem. Cieszę się, że to ty będziesz nami przewodził — westchnął z rozmarzeniem, odsuwając od niego pysk.
— Liderem, którego nikt nie szanuje. Marne osiągnięcie — mruknął, odwracając wzrok. — Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć, naprawdę. Może powinienem oddać władze Trzcinie, go bardziej lubię. Jak myślisz? — zapytał z powagą, skupiając wzrok na wspomnianym zastępcy, który aktualnie rozmawiał ze swoją córką, Makowym Polem.
Ledwo co zauważył zaskoczone spojrzenie Zdradzieckiej Rybki.
— Zasłużyłeś na ten tytuł. Nie zląkłeś się tej wariatki, uwolniłeś ją od nas. To ty, a nie Trzcina nas uratował. To ty jesteś naszym bohaterem. Nie wątp w to — Przytulił go do siebie, klepiąc po grzbiecie łapą. — No już, już. Pamiętaj. To nie czas na użalanie się. Jesteś silniejszy, niż przypuszczasz.
Rudy skulił uszy. Nie zgadzał się z tymi słowami, ale pozwolił swej opinii zostać na krańcu języka. Do czekoladowego i tak nic nie docierało, dla niego sytuacja była prostsza. Cieszył się, bo nie było już tej, która spowodowała w nim tak wiele lęków.
Za to dla świeżego lidera ta sprawa wyglądała inaczej. Teraz problemy każdego klanowicza były i jego problemami. Nie mógł niczego olewać, bo straci resztki szacunku, który w ogóle miał.
Przełknął ślinę i przyspieszył kroku. Jeśli nowe tereny nie przyniosą niczego dobrego, to tak naprawdę klanowi przysłuży się jedynie śmiercią.
***
Wsunął się do legowiska medyków. Ku jego uldze nie było tu aktualnie takich tłumów, jakie widywał ostatnimi dniami. Sam, pomimo doskwierającym mu problemów zdrowotnych, postanowił przeczekać z wizytą u uzdrowiciela, aby nie obciążać go dodatkową robotą.
Bo tak z pewnością powinien robić lider. Zadbać w pierwszej chwili o wojowników, a o siebie na sam koniec. Trzcinowa Sadzawka nie podzielał jego zdania i odkąd tylko Rudzik zaczął mieć problemy z przemieszczaniem się i brakiem czucia w kończynach, bury poganiał go do odwiedzin Muchomorzego Jada. Sam fakt, że rudy teraz się tu znalazł, był wynikiem tego, iż został przytargany tu za ucho.
Odchrząknął, zwracając na siebie uwagę niebieskiego. Ten zatrzymał się gwałtownie, zaprzestając wcześniejszemu dreptaniu między stosami ziół i posłała mu dociekliwe spojrzenie.
— Co cię do mnie sprowadza, Rudzikowy Śpiewie? — zapytał, wznawiając swój marsz.
— To, co każdego — westchnął, z trudem stawiając kolejne kroki w jego stronę. — Ciężko mi się chodzi. Jestem nawet w stanie powiedzieć, iż ta tylna łapa jest mi zbędna, bo i tak nie jestem w stanie nią cokolwiek zrobić — przyznał, wskazując pyskiem winowajcę swoich problemów.
Medyk skinął głową i podszedł do niego, biorąc się do standardowej roboty.
***
Zdawało się, że jest lepiej. Wróciło mu jakiekolwiek czucie do łapy i teraz wszelkie niedogodności mógł zwalać jedynie na podeszły wiek. Jako dobry omen odbierał to, że dał radę udać się na zgromadzenie i wrócił z niego o własnych siłach. Niby nie wydarzyło się nic strasznego, prócz sprzeczki dwójki młodych wojowników. Wciąż jednak wolał to, aniżeli wdawanie się w bójki z kimkolwiek spoza klanu.
Swój wzrok skupił na czekoladowej sylwetce, błąkającej się po obrzeżach obozu. Rudzikowi ciężko było stwierdzić, czy ostatecznie wzięcie go na zebranie miało jakkolwiek pozytywny wpływ na jego wariactwo. Dalej wydawał się nieobecny i przekonany o tym, że Zajęcza Gwiazda paraduje po ich terenach w ciele jego własnej córki.
Ominąwszy szerokim łukiem żłóbek, przystanął przy kocurze i uśmiechnął się lekko, pomimo braku chęci na ten czyn.
— I jak po zgromadzeniu? — zapytał, wytężając wzrok i próbując wyłapać cokolwiek ze sposobu ruchu kocura. — Całkiem spokojnie, w porównaniu co do niektórych spotkań, czyż nie? — mruknął, licząc, że nadany przez niego temat pozwoli im kontynuować rozmowę.
<Rybko?>
Wyleczeni: Rudzikowy Śpiew
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz