— Wiciokrzewie… jakoś dziwnie mi…
Usiadła na trawie, uśmiechając się głupkowato.
Zapach tej dziwnej cieczy wciąż kręcił się w nozdrzach Wiciokrzewu, łaskocząc go w nos i przyprawiając o lekkie zawroty głowy. Liliowy zamrugał kilka razy, próbując się opanować, lecz nie przyniosło to żadnych rezultatów. Powietrze wokół zdawało się gęstnieć z każdą chwilą. Czuł się słaby, jakby z każdym wydechem uchodziła z niego siła. Zachwiał się, zrobił kilka koślawych kroków w tył i runął obok szylkretki, uderzając pyskiem o ziemię.
Jego źrenice rozszerzyły się, wyglądając teraz jak dwie krople na liściu, a oczy przymknęły się ze zmęczenia. Ledwie słyszał głos kotki, a i tak jej słowa docierały do niego, jak przez mgłę. Otworzył pysk, chcąc coś powiedzieć, lecz wydobył się z niego tylko cichy świst. Próbował się podnieść, ale łapy drżały mu na tyle, że tylnych w ogóle nie potrafił wyprostować.
Kiedy w końcu uniósł głowę, świat wokół rozbłysnął oślepiającym światłem. Niebo zdawało się jaśniejsze niż zwykle, a po jego powierzchni fruwały… jerzyki, jaskółki i… maki? Płatki czerwonych kwiatów wirowały wokół niego niczym motyle. Wiciokrzew uniósł łapę, wskazując Kruszynce te dziwne kształty, ale kotka zdawała się ich nie dostrzegać.
— M-maki! — zawołał chrapliwym głosem, po czym znów osunął się na ziemię. Z jego pyska wypłynęła ślina, mocząc trawę pod nim. Serce biło mu szybko i nierówno, a każdy oddech zdawał się coraz płytszy. Obraz przed jego oczami wirował, kolory mieszały się ze sobą, coraz bardziej utrudniając mu wizję. Nie widział już nawet swojej towarzyszki, a jedynie zielono-beżową plamę.
Nagle poczuł, jak coś chwyta go za kark. W uszach rozbrzmiały stłumione głosy, ciche i niewyraźne, jakby dobiegały z bardzo daleka. Z trudem zmrużył oczy…
Gdy otworzył ślepia, znajdował się na rozległej polanie. Wszędzie rosły kwiaty, lecz żaden z nich nie był czerwony. Nie było tu maków, które widział jeszcze przed chwilą. Tym razem udało mu się wstać bez większego trudu. Jego ciało nie drżało, a z pyska nie toczyła się ślina. Mimo to czuł, że coś jest nie tak. Każdy kolor był zbyt intensywny, jakby ktoś wyostrzył cały świat wokół. Barwy raziły go w oczy, a pulsujący ból rozprzestrzeniał się po jego głowie. Zadygotał, czując, jak coś szumi mu w uszach. Nie wiedział, czy był to delikatny zefirek, czy jego własna krew.
Nagle nad sobą dostrzegł jaskółkę. Jej ciemne pióra błyszczały w świetle, wyraźne na tle nieba w odcieniach błękitu i różu. Wiciokrzew podążył za nią wzrokiem, myśląc, że zaraz odleci, ale ptak pozostał w miejscu. Trzepotał skrzydłami, lecz wyglądał tak, jakby czyjeś szpony trzymało go w powietrzu. Kiedy zielonooki zrobił krok naprzód, jaskółka również się poruszyła. Tak, jakby to on mógł nią kierować. Czy chciała go gdzieś zaprowadzić?
Wiciokrzew ruszył biegiem. Trawa wirowała wokół niego, kolory mieniły się i mieszały w jedność. Nie czuł już własnych łap, jakby stał się tylko obserwatorem, który z perspektywy kota obserwował, jak akcja rozgrywa się tuż przed nim.
Nagle ziemia pod nim się zapadła. Bez ostrzeżenia zaczął spadać, a wiatr zaczął świszczeć mu w uszach. Nim uderzył w ziemię, z jego gardła wyrwał się przeraźliwy krzyk, przypominający skrzek ptaków. Gdy w końcu upadł, nie poczuł bólu. Podniósł się i rozejrzał. Był znowu w tym samym miejscu. Polana, kwiaty, niebo i ta sama jaskółka, unosząca się nad nim. Tym razem, zamiast iść za nią, Wiciokrzew pobiegł w przeciwną stronę. Teren falował pod jego łapami, a czas zwalniał i przyspieszał naprzemiennie. Liliowy nie wiedział już, czy biegnie chwilę, czy całą wieczność.
Ziemia znów się rozstąpiła, a on po raz kolejny runął w dół. Czy to miało trwać bez końca? Czy był tu uwięziony? Może gdyby biegł szybciej… zdążyłby uciec przed upadkiem?
Nagle przed jego nosem przemknęła jaskółka – tym razem tak nisko, że poczuł podmuch powietrza na mordce. Kocur zerwał się z miejsca, a gdy ptak szybował wprost na jego twarz, Wiciokrzew bez namysłu wysunął pazury i chwycił go, przyciskając do ziemi. Oddychał ciężko, przerażony i zdezorientowany. Dlaczego ciągle pozwalała mu spadać? Nim jednak zdołał zagryźć zdobycz, znieruchomiał. Jaskółka… miała kocią twarz. Bardzo znajomą mu twarz.
— Świergot…? — wyszeptał, puszczając ją wolno. W tej samej chwili ptak uniósł się w górę i rozpłynął w powietrzu. Wiciokrzew patrzył, jak jego sylwetka rozmywa się, a niebo stopniowo traci barwy. Wszystko wokół zaczęło ciemnieć, jakby nagle, w mgnieniu oka, miała zapaść noc.
Liliowy uchylił ociężałe powieki. Przed sobą dostrzegł wartko płynący nurt rzeki, a pod sobą chropowaty pień. Czuł, jak ktoś z trudem szarpie go za skórę na karku, próbując przenieść przez Konający Buk. Wysunął pazury, chcąc wbić je w korę, ale nie miał na tyle siły, by się utrzymać. Nie mógł się ruszyć. Nie mógł nic powiedzieć. Mógł tylko czuć i zastanawiać się, za jaki czas osunie się prosto do lodowatej wody. Przed jego oczami pojawił się obraz Padliny, który w ten sam sposób zginął tuż przed nim. Wizja tego, że jego własne płuca mogłyby wypełnić się wodą, a chłód przesiąknąć całe jego ciało, przyprawiła go o dreszcze. Był uwięziony we własnym ciele. Nieważne, jak bardzo próbował drgnąć, jego ciało nie reagowało. Jedynie jego pazury ciągnęły się po pniu, zarysowując go lekko. To wszystko, co udało mu się osiągnąć, jednak co mu to dało, skoro żaden z kotów wokół nie zauważył jego zmagań? Cóż, nic dziwnego – każdy był zajęty czymś innym.
Wiciokrzew próbował domyślić się, gdzie jest Kruszynka. Czy też zemdlała? Czy może udało jej się dojść do siebie? Nie słyszał jej głosu. Nie czuł zapachu. Ale czy w ogóle byłby w stanie coś wyczuć? Był zbyt rozkojarzony, by rejestrować takie bodźce wokół siebie. Z każdą chwilą czuł się coraz słabiej i nim poczuł, jak ktoś sprowadza go na stały grunt, przed jego oczami pojawiły się mroczki. Czerń powoli pochłaniała coraz więcej i więcej jego wizji, a zielonooki nie miał siły się jej opierać. Dał się ponownie porwać do tamtej krainy.
Tym razem obudził się w zupełnie innym miejscu. Nie było już przed nim polany, a jedynie nieskończone połacie bieli. To nie znaczyło jednak, że był zamknięty w jakimś pomieszczeniu. Tak naprawdę leżał na chmurze, puchatej i delikatnej, jakby zrobionej z wszystkiego, co na świecie najmiększe. Z tej wysokości widział cały Owocowy Las, rozciągający się tuż pod nim. Wiciokrzew próbował dostrzec, czy przy Konającym Buku nie widać jakiejś grupy kotów, ale nigdzie nie dostrzegł ruchu. Wszystko było dziwnie nieruchome, jakby zatrzymane w czasie. Podniósł się na łapy, które lekko zapadały się w bieli. Czuł się tak, jakby stał na wodzie i w każdej chwili mógł wpaść pod jej powierzchnię.
Miał ochotę położyć się z powrotem, zasnąć i już nigdy nie wstać, ale coś mu mówiło, że musi iść dalej. Choć oczy kleiły mu się ze zmęczenia, postanowił ruszyć. Wtedy też odkrył, że potrafi latać – tak samo, jak tamta jaskółka. Nie musiał się tego uczyć, po prostu wiedział, jak to zrobić, jakby z tą wiedzą się urodził. Rozłożył łapy i uniósł się w powietrze, a wiatr natychmiast rozwiał jego liliowe futro. Czuł się lekki jak piórko, a także wolny, niczym ptak.
Po chwili wylądował w obozie Owocowego Lasu. Wszystkie oczy natychmiast zwróciły się ku niemu. Koty zamilkły na moment, jakby nie dowierzały, że to naprawdę on, po czym rzuciły się w jego stronę, krzycząc coś do siebie nawzajem. Ich głosy zlewały się w radosne wiwaty, aż w końcu z tłumu wyłoniła się Świergot.
— Chodź, Wiciokrzewie… — powiedziała miękko. Jej głos był tak łagodny, że na chwilę sprawił, że kocur poczuł się, jakby ktoś go zresetował. Cały jego ból i senność zniknęła, a ciało wypełniło się siłą i nową energią. Szedł za nią, przeciskając się przez tłum, a koty wokół zaczynały się rozpływać – ich ciała w mgnieniu oka przemieniały się w dym.
Świergot zatrzymała się przy wejściu do lecznicy.
“Co tam jest?” – pomyślał, robiąc krok naprzód. Nie zdążył jednak nic zobaczyć, bo w jednej chwili świat gwałtownie się zmienił. Znów był na niebie, pośród chmur. Tym razem obok niego leciała ta sama jaskółka z twarzą Świergot. Wiciokrzew skupił na niej wzrok, nie pozwalając, by coś go rozproszyło. Lecieli razem, aż dotarli na ogromną chmurę, przypominającą ogród. Otaczał ją żywopłot z krzewów, a wejście oplecione było bluszczem i gałązkami. Zielonooki wszedł śmiało do środka.
Wszędzie rosły intensywnie czerwone maki. Wśród nich bawiły się kocięta, starsi rozmawiali ze sobą spokojnie, a w powietrzu unosiła się delikatna, słodka woń kwiatów. Wiciokrzew poczuł, jak ogarnia go dziwna radość. Mięśnie się rozluźniły, a jego serce zaczęło bić równo i spokojnie. Miał wrażenie, jakby nagle pogodził się z całym światem i samym sobą.
Położył się pośród maków, czując ich płatki na futrze. Śmiał się głośno, swobodnie, a echo jego śmiechu niosło się nad całymi terenami. Z czasem jednak śmiech zaczął cichnąć. Obraz wokół się zacierał, a kolory zaczęły blednąć. Wiciokrzew próbował zatrzymać ten moment, złapać go pazurami i nie wypuścić, ale nie potrafił. Nie ważne jego starania, bo świat i tak rozmywał się coraz bardziej. Czuł, jak sen wymyka mu się z łap. W końcu musiał się obudzić.
A gdy się obudził, był już w obozie – na swoim własnym posłaniu. Przez chwilę nie rozumiał, co się dzieje. W głowie miał pustkę, a wszystko wokół zdawało się jeszcze lekko wirować. Dopiero gdy dostrzegł przed sobą Kruszynkę, przypomniał sobie o wszystkim, co przeżył. Musiał jej o wszystkim opowiedzieć. Podciągnął się niezdarnie bliżej, wciąż czując oszołomienie i ten dziwny zapach w nozdrzach. Gdy zobaczył, że szylkretka też ma otwarte oczy, uśmiechnął się nerwowo.
— H-hej… — wymamrotał cicho, wypuszczając z ulgą powietrze z płuc. — C-co to b-było…? — dodał, po czym ze zmęczenia położył głowę na łapach.
Powieki miał ciężkie, a umysł otępiały, ale próbował wrócić myślami do tego, co widział.
— G-gdy zemdlałem… m-miałem sen! — wyrzucił, a na jego pysku pojawił się łagodny, ciepły uśmiech. Jego ogon poruszał się powoli po ziemi. — Pi-pierwszy był straszny… Wi-widziałem pole, ale be-bez maków! Potem… pojawiła się ja-jaskółka! Prowadziła m-mnie, ale za ka-każdym razem, gdy bi-biegłem, ziemia się za-zapadała! — wyrzucił z siebie, może trochę zbyt głośno, niż powinien. W środku jednak panowała cisza. Świergot i Purchawka pewnie odwiedzały teraz legowisko starszyzny, a Osetek bawił się w żłobku ze swoimi rówieśnikami.
— D-drugi sen był le-lepszy… — dodał ciszej. — U-umiałem la-latać! A potem Ś-Świergot za-zaprowadziła mnie do miejsca, gdzie ba-bawiły się kocięta… Wszystko było spokojne i… i tam były ma-maki! Całe ich mnóstwo! — rozpromienił się, szczerząc zęby. To chyba pierwszy raz, gdy mówił tak dużo na raz.
Nim Kruszynka zdążyła odpowiedzieć, do lecznicy wpadła Purchawka. Wzięła kilka ziół ze składziku, po czym zaraz wybiegła, zostawiając ich znowu samych.
— M-musimy o tym ko-komuś opowiedzieć… — szepnął do szylkretki, przewracając się niezgrabnie na plecy.
Usiadła na trawie, uśmiechając się głupkowato.
Zapach tej dziwnej cieczy wciąż kręcił się w nozdrzach Wiciokrzewu, łaskocząc go w nos i przyprawiając o lekkie zawroty głowy. Liliowy zamrugał kilka razy, próbując się opanować, lecz nie przyniosło to żadnych rezultatów. Powietrze wokół zdawało się gęstnieć z każdą chwilą. Czuł się słaby, jakby z każdym wydechem uchodziła z niego siła. Zachwiał się, zrobił kilka koślawych kroków w tył i runął obok szylkretki, uderzając pyskiem o ziemię.
Jego źrenice rozszerzyły się, wyglądając teraz jak dwie krople na liściu, a oczy przymknęły się ze zmęczenia. Ledwie słyszał głos kotki, a i tak jej słowa docierały do niego, jak przez mgłę. Otworzył pysk, chcąc coś powiedzieć, lecz wydobył się z niego tylko cichy świst. Próbował się podnieść, ale łapy drżały mu na tyle, że tylnych w ogóle nie potrafił wyprostować.
Kiedy w końcu uniósł głowę, świat wokół rozbłysnął oślepiającym światłem. Niebo zdawało się jaśniejsze niż zwykle, a po jego powierzchni fruwały… jerzyki, jaskółki i… maki? Płatki czerwonych kwiatów wirowały wokół niego niczym motyle. Wiciokrzew uniósł łapę, wskazując Kruszynce te dziwne kształty, ale kotka zdawała się ich nie dostrzegać.
— M-maki! — zawołał chrapliwym głosem, po czym znów osunął się na ziemię. Z jego pyska wypłynęła ślina, mocząc trawę pod nim. Serce biło mu szybko i nierówno, a każdy oddech zdawał się coraz płytszy. Obraz przed jego oczami wirował, kolory mieszały się ze sobą, coraz bardziej utrudniając mu wizję. Nie widział już nawet swojej towarzyszki, a jedynie zielono-beżową plamę.
Nagle poczuł, jak coś chwyta go za kark. W uszach rozbrzmiały stłumione głosy, ciche i niewyraźne, jakby dobiegały z bardzo daleka. Z trudem zmrużył oczy…
~~~
Gdy otworzył ślepia, znajdował się na rozległej polanie. Wszędzie rosły kwiaty, lecz żaden z nich nie był czerwony. Nie było tu maków, które widział jeszcze przed chwilą. Tym razem udało mu się wstać bez większego trudu. Jego ciało nie drżało, a z pyska nie toczyła się ślina. Mimo to czuł, że coś jest nie tak. Każdy kolor był zbyt intensywny, jakby ktoś wyostrzył cały świat wokół. Barwy raziły go w oczy, a pulsujący ból rozprzestrzeniał się po jego głowie. Zadygotał, czując, jak coś szumi mu w uszach. Nie wiedział, czy był to delikatny zefirek, czy jego własna krew.
Nagle nad sobą dostrzegł jaskółkę. Jej ciemne pióra błyszczały w świetle, wyraźne na tle nieba w odcieniach błękitu i różu. Wiciokrzew podążył za nią wzrokiem, myśląc, że zaraz odleci, ale ptak pozostał w miejscu. Trzepotał skrzydłami, lecz wyglądał tak, jakby czyjeś szpony trzymało go w powietrzu. Kiedy zielonooki zrobił krok naprzód, jaskółka również się poruszyła. Tak, jakby to on mógł nią kierować. Czy chciała go gdzieś zaprowadzić?
Wiciokrzew ruszył biegiem. Trawa wirowała wokół niego, kolory mieniły się i mieszały w jedność. Nie czuł już własnych łap, jakby stał się tylko obserwatorem, który z perspektywy kota obserwował, jak akcja rozgrywa się tuż przed nim.
Nagle ziemia pod nim się zapadła. Bez ostrzeżenia zaczął spadać, a wiatr zaczął świszczeć mu w uszach. Nim uderzył w ziemię, z jego gardła wyrwał się przeraźliwy krzyk, przypominający skrzek ptaków. Gdy w końcu upadł, nie poczuł bólu. Podniósł się i rozejrzał. Był znowu w tym samym miejscu. Polana, kwiaty, niebo i ta sama jaskółka, unosząca się nad nim. Tym razem, zamiast iść za nią, Wiciokrzew pobiegł w przeciwną stronę. Teren falował pod jego łapami, a czas zwalniał i przyspieszał naprzemiennie. Liliowy nie wiedział już, czy biegnie chwilę, czy całą wieczność.
Ziemia znów się rozstąpiła, a on po raz kolejny runął w dół. Czy to miało trwać bez końca? Czy był tu uwięziony? Może gdyby biegł szybciej… zdążyłby uciec przed upadkiem?
Nagle przed jego nosem przemknęła jaskółka – tym razem tak nisko, że poczuł podmuch powietrza na mordce. Kocur zerwał się z miejsca, a gdy ptak szybował wprost na jego twarz, Wiciokrzew bez namysłu wysunął pazury i chwycił go, przyciskając do ziemi. Oddychał ciężko, przerażony i zdezorientowany. Dlaczego ciągle pozwalała mu spadać? Nim jednak zdołał zagryźć zdobycz, znieruchomiał. Jaskółka… miała kocią twarz. Bardzo znajomą mu twarz.
— Świergot…? — wyszeptał, puszczając ją wolno. W tej samej chwili ptak uniósł się w górę i rozpłynął w powietrzu. Wiciokrzew patrzył, jak jego sylwetka rozmywa się, a niebo stopniowo traci barwy. Wszystko wokół zaczęło ciemnieć, jakby nagle, w mgnieniu oka, miała zapaść noc.
~~~
Liliowy uchylił ociężałe powieki. Przed sobą dostrzegł wartko płynący nurt rzeki, a pod sobą chropowaty pień. Czuł, jak ktoś z trudem szarpie go za skórę na karku, próbując przenieść przez Konający Buk. Wysunął pazury, chcąc wbić je w korę, ale nie miał na tyle siły, by się utrzymać. Nie mógł się ruszyć. Nie mógł nic powiedzieć. Mógł tylko czuć i zastanawiać się, za jaki czas osunie się prosto do lodowatej wody. Przed jego oczami pojawił się obraz Padliny, który w ten sam sposób zginął tuż przed nim. Wizja tego, że jego własne płuca mogłyby wypełnić się wodą, a chłód przesiąknąć całe jego ciało, przyprawiła go o dreszcze. Był uwięziony we własnym ciele. Nieważne, jak bardzo próbował drgnąć, jego ciało nie reagowało. Jedynie jego pazury ciągnęły się po pniu, zarysowując go lekko. To wszystko, co udało mu się osiągnąć, jednak co mu to dało, skoro żaden z kotów wokół nie zauważył jego zmagań? Cóż, nic dziwnego – każdy był zajęty czymś innym.
Wiciokrzew próbował domyślić się, gdzie jest Kruszynka. Czy też zemdlała? Czy może udało jej się dojść do siebie? Nie słyszał jej głosu. Nie czuł zapachu. Ale czy w ogóle byłby w stanie coś wyczuć? Był zbyt rozkojarzony, by rejestrować takie bodźce wokół siebie. Z każdą chwilą czuł się coraz słabiej i nim poczuł, jak ktoś sprowadza go na stały grunt, przed jego oczami pojawiły się mroczki. Czerń powoli pochłaniała coraz więcej i więcej jego wizji, a zielonooki nie miał siły się jej opierać. Dał się ponownie porwać do tamtej krainy.
~~~
Tym razem obudził się w zupełnie innym miejscu. Nie było już przed nim polany, a jedynie nieskończone połacie bieli. To nie znaczyło jednak, że był zamknięty w jakimś pomieszczeniu. Tak naprawdę leżał na chmurze, puchatej i delikatnej, jakby zrobionej z wszystkiego, co na świecie najmiększe. Z tej wysokości widział cały Owocowy Las, rozciągający się tuż pod nim. Wiciokrzew próbował dostrzec, czy przy Konającym Buku nie widać jakiejś grupy kotów, ale nigdzie nie dostrzegł ruchu. Wszystko było dziwnie nieruchome, jakby zatrzymane w czasie. Podniósł się na łapy, które lekko zapadały się w bieli. Czuł się tak, jakby stał na wodzie i w każdej chwili mógł wpaść pod jej powierzchnię.
Miał ochotę położyć się z powrotem, zasnąć i już nigdy nie wstać, ale coś mu mówiło, że musi iść dalej. Choć oczy kleiły mu się ze zmęczenia, postanowił ruszyć. Wtedy też odkrył, że potrafi latać – tak samo, jak tamta jaskółka. Nie musiał się tego uczyć, po prostu wiedział, jak to zrobić, jakby z tą wiedzą się urodził. Rozłożył łapy i uniósł się w powietrze, a wiatr natychmiast rozwiał jego liliowe futro. Czuł się lekki jak piórko, a także wolny, niczym ptak.
Po chwili wylądował w obozie Owocowego Lasu. Wszystkie oczy natychmiast zwróciły się ku niemu. Koty zamilkły na moment, jakby nie dowierzały, że to naprawdę on, po czym rzuciły się w jego stronę, krzycząc coś do siebie nawzajem. Ich głosy zlewały się w radosne wiwaty, aż w końcu z tłumu wyłoniła się Świergot.
— Chodź, Wiciokrzewie… — powiedziała miękko. Jej głos był tak łagodny, że na chwilę sprawił, że kocur poczuł się, jakby ktoś go zresetował. Cały jego ból i senność zniknęła, a ciało wypełniło się siłą i nową energią. Szedł za nią, przeciskając się przez tłum, a koty wokół zaczynały się rozpływać – ich ciała w mgnieniu oka przemieniały się w dym.
Świergot zatrzymała się przy wejściu do lecznicy.
“Co tam jest?” – pomyślał, robiąc krok naprzód. Nie zdążył jednak nic zobaczyć, bo w jednej chwili świat gwałtownie się zmienił. Znów był na niebie, pośród chmur. Tym razem obok niego leciała ta sama jaskółka z twarzą Świergot. Wiciokrzew skupił na niej wzrok, nie pozwalając, by coś go rozproszyło. Lecieli razem, aż dotarli na ogromną chmurę, przypominającą ogród. Otaczał ją żywopłot z krzewów, a wejście oplecione było bluszczem i gałązkami. Zielonooki wszedł śmiało do środka.
Wszędzie rosły intensywnie czerwone maki. Wśród nich bawiły się kocięta, starsi rozmawiali ze sobą spokojnie, a w powietrzu unosiła się delikatna, słodka woń kwiatów. Wiciokrzew poczuł, jak ogarnia go dziwna radość. Mięśnie się rozluźniły, a jego serce zaczęło bić równo i spokojnie. Miał wrażenie, jakby nagle pogodził się z całym światem i samym sobą.
Położył się pośród maków, czując ich płatki na futrze. Śmiał się głośno, swobodnie, a echo jego śmiechu niosło się nad całymi terenami. Z czasem jednak śmiech zaczął cichnąć. Obraz wokół się zacierał, a kolory zaczęły blednąć. Wiciokrzew próbował zatrzymać ten moment, złapać go pazurami i nie wypuścić, ale nie potrafił. Nie ważne jego starania, bo świat i tak rozmywał się coraz bardziej. Czuł, jak sen wymyka mu się z łap. W końcu musiał się obudzić.
~~~
A gdy się obudził, był już w obozie – na swoim własnym posłaniu. Przez chwilę nie rozumiał, co się dzieje. W głowie miał pustkę, a wszystko wokół zdawało się jeszcze lekko wirować. Dopiero gdy dostrzegł przed sobą Kruszynkę, przypomniał sobie o wszystkim, co przeżył. Musiał jej o wszystkim opowiedzieć. Podciągnął się niezdarnie bliżej, wciąż czując oszołomienie i ten dziwny zapach w nozdrzach. Gdy zobaczył, że szylkretka też ma otwarte oczy, uśmiechnął się nerwowo.
— H-hej… — wymamrotał cicho, wypuszczając z ulgą powietrze z płuc. — C-co to b-było…? — dodał, po czym ze zmęczenia położył głowę na łapach.
Powieki miał ciężkie, a umysł otępiały, ale próbował wrócić myślami do tego, co widział.
— G-gdy zemdlałem… m-miałem sen! — wyrzucił, a na jego pysku pojawił się łagodny, ciepły uśmiech. Jego ogon poruszał się powoli po ziemi. — Pi-pierwszy był straszny… Wi-widziałem pole, ale be-bez maków! Potem… pojawiła się ja-jaskółka! Prowadziła m-mnie, ale za ka-każdym razem, gdy bi-biegłem, ziemia się za-zapadała! — wyrzucił z siebie, może trochę zbyt głośno, niż powinien. W środku jednak panowała cisza. Świergot i Purchawka pewnie odwiedzały teraz legowisko starszyzny, a Osetek bawił się w żłobku ze swoimi rówieśnikami.
— D-drugi sen był le-lepszy… — dodał ciszej. — U-umiałem la-latać! A potem Ś-Świergot za-zaprowadziła mnie do miejsca, gdzie ba-bawiły się kocięta… Wszystko było spokojne i… i tam były ma-maki! Całe ich mnóstwo! — rozpromienił się, szczerząc zęby. To chyba pierwszy raz, gdy mówił tak dużo na raz.
Nim Kruszynka zdążyła odpowiedzieć, do lecznicy wpadła Purchawka. Wzięła kilka ziół ze składziku, po czym zaraz wybiegła, zostawiając ich znowu samych.
— M-musimy o tym ko-komuś opowiedzieć… — szepnął do szylkretki, przewracając się niezgrabnie na plecy.
<Kruszynko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz