Przez tamto spotkanie popadł w obłęd.
Żadne polowanie mu nie wychodziło. Nieważne ile razy podchodził, zawsze łapało go rozkojarzenie, uciekał w myśli, a jego zwierzyna korzystała z okazji i chowała się w bezpieczne miejsce. Słyszał sfrustrowane pomruki swoich towarzyszy, ale teraz nie obchodziło go już tak bardzo, co o nim myśleli. Wszystko, co czuł przedtem, podwoiło swoją siłę. Już na samą myśl o przenikliwych zielonych oczach drżały mu nie tylko łapy, ale i całe ciało.
Dlaczego wróciła? — pytał sam siebie i żadna odpowiedź nie nasuwała mu się na myśl. Minęło tyle czasu, tyle długich księżyców. Już prawie wszyscy zapomnieli o tym, że kiedyś wygnali ze swojego klanu kotkę o imieniu Polna Łapa. Młodsi pewnie nawet nie byli świadomi, że ktoś taki istniał. Powoli zaczynał nawet kwestionować swoje własne zmysły i pamięć. Może to wcale nie była ona? Może pomylił się, przewidział lub zupełnie oszalał i w rzeczywistości przegnał losowego włóczęgę. W końcu ile zielonookich kotów było na tym świecie?
Wiedział jednak, że tego wzroku nie byłby w stanie z niczym pomylić. To musiała być ona. To była jego siostra, nikt inny, i bez względu na to, z jakiego powodu tu przyszła, nie mógł pozwolić jej uciec bez słowa.
Słońce ostatkami sił prażyło czubki świerków, gdy on wychodził na żer. Był cieniem, na który nikt nie zwracał uwagi. Nie był pewien, czy jego pobratymcy zauważyli tę nerwowość, a jeśli tak, to czy coś więcej pomyśleli. Podejrzewał, że nie. Dawno już przestał wszystkich obchodzić. Dawno stracił kontakt ze wszystkimi kotami, które wcześniej uznawał sobie za bliskie. Jeśli ktoś jeszcze żywił do niego jakiekolwiek uczucia, była to nienawiść. Nikt nie chciał z nim rozmawiać. Nikt nawet nie patrzył w jego stronę.
Został jeden kot, którego mógł jeszcze jakoś obchodzić.
Myślał, że już przyzwyczaił się do swojej roli i do tego samotnego życia, w którym do nikogo nie otworzy pyska. Nie miał już nadziei na zmiany. Tkwił w takim stanie i wierzył, że będzie tkwić aż do swojej równie żałosnej co życie śmierci. Nie wiedział, co się z nim stało. Dyszał w upale, pędząc na tę samą granicę, gdzie spotkał swoją siostrę. Chciał mieć jeszcze nadzieję, że tu będzie. Że przed nim stanie, otworzy ramiona i powie, jak bardzo za nim tęskniła. Powitała go jednak pustka. Ptaki wśród drzew wyćwierkiwały swoje ostatnie w sezonie pieśni, gdy wpatrywał się w miejsce, gdzie tamtej nocy spotkał Polną Łapę. Nogi uginały się pod ciężarem jego własnego, zmęczonego ciała. Znów nie zaznał snu. Nie zjadł posiłku. Czuł, jak wzrok przed nim powoli się rozmywa. Prócz odgłosów natury słyszał jedynie swój nieregularny oddech.
Czego się spodziewał? Że naprawdę zastanie ją między tymi drzewami? Będzie tak na niego czekać, zaraz po tym, jak jej powiedział, że ma uciec i nigdy nie wrócić?
Może to był koniec. Naprawdę odeszła, tym razem już na dobre. Zrobiła coś mądrego i naprawdę uciekła przed pazurami nie tylko wściekłych byłych współklanowców, ale i krwiożerczych kultystów. Czy gdyby jej nie odgonił, skończyłaby jako ofiara? Na Klan Gwiazdy, nie chciał nawet o tym myśleć... Nigdy więcej nie spojrzałby sobie w oczy... Westchnął głośno z żalem ściskającym jego serce. Po prostu stracił swoją szansę jak wszystkie inne. To go dręczyło wczorajszej nocy i udowodnił właśnie sobie, że słusznie. Naprawdę marnował wszystko. Był jak nieudolny łowca, który nie jest w stanie złapać nawet myszy podsuniętej mu pod nos.
Nos... Zaciągnął się powietrzem, wdychając porę opadających liści. Było ciężkie, suche i jałowe. Odpowiednik żylastej zwierzyny. Przez ten skwar przewijało się jednak coś jeszcze... Coś wątłego, coś zwietrzałego... Natychmiast otworzył szerzej oczy, jak gdyby wyczuł narkotyk. Znów rozregulował się jego oddech. Zaczął węszyć, węszyć wśród kęp, skąd dochodziła ta znajoma woń. Ona przecież nie zniknęła. Odeszła, lecz nie wyparowała. I zanim jakaś bardziej racjonalna myśl pojawiła się w jego głowie, podjął już decyzję – musiał ją odnaleźć.
Syczkowy Szept miał wrażenie, jakby cały jego umysł się zamknął. Jakby z myślącego, czującego stworzenia zamienił się w bezrozumną bestię. Jakby jedyne, co go prowadziło, to instynkt i ta cicha, cierpka nienawiść, którą żywił do swojej samotności. Przeszedł przez granicę Klanu Wilka, za którą występował tylko podczas tych parszywych łowów. Nie widział nigdy tych części lasu w świetle słońca. Wyglądały właściwie tak samo, jak te należące do nich, ale uczucie stąpania po tej ziemi było zupełnie... Inne. Nieodpowiednie, a jednocześnie wolne. Nie powinien z powodu zasad, lecz powinien z serca.
Nie zastanawiał się nad tym wszystkim. Nie myślał. Brnął przez siebie, przedzierając się przez leśne gęstwiny. Jedyne, co go w tej chwili obchodziło to szlak, którym Polna Łapa mówiła mu bezgłośnie: "Chodź". "Odnajdź mnie".
***
Nie był pewien, ile minęło czasu. Zapędził się sam już parę razy w kozi róg. Może tracił już zmysły, nie tylko te fizyczne, ale i w kwestii szaleństwa. A może była to kwestia zlepiającego powieki zmęczenia.
W końcu znalazł się jednak w miejscu, gdzie trop się kończył. Przez jego głowę przeszła myśl, że to kolejne manowce, na które się sam sprowadził. Dobra robota... Zaczął węszyć wokół, upewniając się, że to tu naprawdę powinien trafić. Zapach samotniczki był mocny, świeży, pobudzał jego szarpane zmysły. Szukał i to szukał wytrwale, obchodząc wszystkie drzewa, obumierające kępki roślin i wszystko inne, co miało na sobie przynajmniej drobny ślad. W końcu doszedł do wykopanej w ziemi nory. Prowadziła w mrok, ale jednak widział coś w środku. Nie było tam kota, ale wybijały się na tle czerni dziwne przedmioty, których nie był w stanie rozpoznać...
— Syczek, zwariowałeś — przemówiła do niego po raz pierwszy od tych długich księżyców. Natychmiast się odwrócił, w trakcie nieomal się przewracając na ziemię i wpadając do rowu. Od gwałtownego ruchu zaćmił mu się wzrok. Wypatrywał siostry, lecz nie był w stanie jej dojrzeć, szczególnie gdy rozgrywał się przed nim pląsający taniec cieni. — Ile tu szedłeś? Po co ci to było? Mówiłeś, że mam się nie zbliżać do Klanu Wilka — mówiła dalej, a w jej głosie pojawiła się pewna obawa, żal, że nie ugryzła się w język. Tak jakby się bała, że nie powinna była się odzywać.
W końcu dostrzegł jej sylwetkę oplatającą jedną z wyższych gałęzi świerku. Chowała się w ciemności, obserwowała go z dystansu. Miał wrażenie, że w każdej chwili była gotowa do ucieczki. Że z jego strony wystarczył jeden ruch, a ona już pomknęłaby między drzewa.
— Tak, dlatego przyszedłem tutaj do ciebie, ja, nie Klan Wilka — miauknął w końcu głośno po chwili niepokojącej ciszy. Dyszał głośno, jakby całą drogę tutaj pokonał biegiem. Nie wiedział co powiedzieć. Widział jej spięcie, a to sprawiało, że sam stawał się tylko bardziej spięty. Zjeżyła futro. W oczach Syczkowego Szeptu wybuchła panika. — Ja nie jestem tacy jak oni! Nie jestem! Nie musisz, nie możesz się mnie bać! — wykrzyczał do niej, nie odrywając wzroku od subtelnie poruszających się cieni pod igłami. Na chwilę znów zapadła cisza. Zawiał wiatr szeleszczący gałęziami drzew. On stał, delikatnie chwiejąc się wraz z nim.
Parę uderzeń serca kołatającego niepokoju zakończyło się cichym westchnięciem, które był w stanie usłyszeć z góry. Mogło być ostateczną odmową, ale i iskierką nadziei, którą chciał w sobie zatlić. Czekał jeszcze chwilę. Kocica skąpała się w cieniu i zupełnie nie mógł jej zobaczyć. Słyszał tylko szmer, który wydawały jej... Kroki?
— Coś mi mówi, że nie przyszedłeś tu tylko z chęci rodzinnego spotkania... — Usłyszał jej kolejne westchnięcie, nim wyłoniła się z mroku i stanęła przed nim w pełni słabego słońca. Nie przypominała młodej kotki, którą zapamiętał. Byle o wiele chudsza niż przedtem w klanie. Cóż, w ich rodzinie może i nie było tendencji do tycia, lecz coś mu mówiło, że nie tylko genetyka wchodziła przy tym w grę. Jej pysk był naznaczony bliznami. Spochmurniał, spoważniał, nabrał jakiegoś rodzaju grozy, która potrafiła przeszyć kota, który na nią spojrzał. Jakby tym twardym spojrzeniem bezsłownie oznajmiała innym, że nie należało się zbliżać, bo mogło się to skończyć oberwaniem uszu.
— Ja – ja nie-nie wiem, dlaczego tu jestem — wydukał. — Nie mogłem pozwolić ci uciec kolejny raz... Nie wiem, naprawdę nie wiem... Coś mi mówiło, że muszę za tobą iść, że muszę cię znaleźć, że nie mogę, naprawdę nie mogę tego tak zostawić...
— Usiądź — przerwała mu, oglądając go od lustra nosa po koniuszek ogona. Gdy nieco zaskoczony wykonał jej polecenie, obeszła go wokół, jakby chciała nabrać lepszego wglądu w jego sylwetkę. — Co jest z tobą, Syczek? Mówisz jak wariat, wzrok ci skacze jak wariat, a wyglądasz, jakbyś nie miał piszczki w pysku od paru wschodów słońca — parsknęła. — Choroba głodowa strzeliła ci w głowę? W Klanie Wilka panuje jakaś klęska, że tak zmarniałeś? — mruknęła, po czym umilkła na moment, jeszcze raz mierząc go wzrokiem. — Hm, skoro polujecie po nocach...
— Z Klanem Wilka wszystko w porządku — odpowiedział, wcinając się w jej ostatnie słowa. Nie usłyszał ich nawet dokładnie. — To po prostu ja. Od wielu księżyców nie mogę jeść, robi mi się niedobrze na sam widok posiłków, źle sypiam...
— Czyli jednak jesteś wariat? — Również się wcięła. Syczkowy Szept zamrugał kilka razy.
— Może? Może trochę... — Wbił spojrzenie w ziemię i usiadł. Bił ogonem, rozgarniając leśną ściółkę. Nikt przedtem nie powiedział mu tego w twarz. Wszyscy tylko to szeptali za jego plecami, nigdy nie słyszał na własne uszy, lecz był tego pewien. Przecież wszyscy musieli to widzieć, nawet jeśli nikt nie miał w sobie tyle pewności siebie, by podejść i mu to wytknąć. Właściwie... To była już jedna z dłuższych rozmów, jakie z kimkolwiek odbył w przeciągu wielu księżyców. A z pewnością najszczersza. Otworzył się tak nagle i niespodziewanie, jakby skruszyła się już twarda powłoka na jego gardle, która nie pozwalała mu przez nie przepchnąć wcześniej podobnych słów. — Nie-nieważne.
Ponownie nastała cisza. Napuszył futro, gdy przez zbite pnie iglaków przedostał się wiatr i uderzył prosto w jego ciało. Już i tak było mu zimno. Zaczął drżeć.
Złota wypuściła nosem powietrze, zamknęła oczy i odwróciła się od brata. Zrobiła parę kroków do przodu, zrobiła obrót i usiadła od niego bokiem. Nie zgięła tylnych nóg, pozwoliła im opaść jak przy leżeniu. Przykryła je puszystym ogonem, przyciskając go do ciała, widocznie też z uczucia chłodu.
— Wyglądasz na równie zagubionego w życiu co ten kiepski, cichy i nieśmiały uczeń, którego zostawiłam przy wygnaniu. Życie nic cię nie nauczyło przez te... Ile minęło? Pięćdziesiąt księżyców? — burknęła. — Trudno nie stracić rachuby czasu, gdy słońce każdego dnia wschodzi tak samo.
Patrzył na nią przez chwilę z zaskoczeniem, choć właściwie nie wiedział dlaczego. Miała rację. Odnosił takie wrażenie, jakby zatrzymał się w rozwoju gdzieś w chwili mianowania na wojownika. Nigdy nie dorósł do swojej roli i liczby księżyców, które miał już na karku. Z każdym pogrzebem coraz mniej było kotów starszych od niego... Już nie rozumiał młodych, nie nadążał za ich pomysłami, za sprawami ich świata, nawet za mentorami czy imionami najnowszych kociąt i uczniów. Jednocześnie nie pasował zupełnie do grona doświadczonych, szanowanych wojowników, którzy stanowili największy autorytet i zabierali głos w najważniejszych sprawach klanu. Nawet nie znajdował się gdzieś pomiędzy. Był po prostu... Nigdzie.
— Chyba nie tylko wyglądam — zaśmiał się, lecz na tyle smętnie, by nie wzbudzić w siostrze nawet drobnego rozbawienia. Kotka głęboko westchnęła.
— Wiesz, kiedy byłam jeszcze tą naiwną Polną Łapą, bardzo żałowałam tego, że doprowadziłam do bycia wygnańcem. Długo nie mogłam się pozbierać. Szwendałam się po lesie jak zbity kundel. Głodowałam, jadając karmę dla wron i wszystko to, co oportunistycznie udało mi się chwycić w łapy. Jak dobrze, że zaczynała się wtedy pora nowych liści. Nie wiem, co nagie drzewa zrobiłyby z taką sierotą jak ja.
Nie przerywał jej, czując, że miała jeszcze coś do powiedzenia. Znów spojrzała na niego tymi samymi przymrużonymi oczami.
— Teraz, gdy Polna Łapa we mnie zaginęła, już nie czuję żalu. Nie tęsknię za Klanem Wilka. Zostawiłam go za sobą i zrozumiałam, że życie samotnika nie jest tą mordęgą, którą przedstawiają ci wojownicy. Po prostu trzeba iść przed siebie i rozpychać swoją ścieżkę łapami, pazurami i zębami. I to nie jest złe. Ba, gdy już to zrobisz, to w porównaniu do klanowego życia, miejscami żywot samotnika jest nawet całkiem... Przyjemny.
— Ja za tobą tęskniłem — miauknął cicho, jakby zapamiętał tylko jedno zdanie i zapomniał o całej reszcie. Przechyliła łeb, patrząc na niego z wyraźnym zdziwieniem. Wstała i z powrotem do niego podeszła.
— Syczek — powiedziała w kroku, głosem brzmiącym jak rozczarowany, jak reakcja na nagle rozpłakującego się kociaka — stało się u ciebie coś niedobrego. Nie byłoby cię tutaj, gdyby wszystko było w porządku.
— Nie powiedziałem, że wszystko było w porządku — odparł, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
— To co jest z tobą? Gdzie Zaranna Zjawa, Mroczna Wizja, Zalotna... Łapa?
Ponownie uciekł wzrokiem.
— Nasza matka nie żyje. Od wielu księżyców — powiedział, owijając ogon wokół łap. — Mroczna Wizja ma swoje życie. Partnerkę, kocięta, które zresztą zdążyły już same dorosnąć. Nie ma czasu na takie niedojdy jak ja. A Zalotna Krasopani... — Zacisnął zęby, a jego cała twarz wręcz się zmarszczyła od goryczy, która przeszła przez niego na samo wspomnienie jej imienia. — Mnie nienawidzi. Bardzo. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz z nią rozmawiałem. Ciągle tylko gromi mnie wzrokiem z drugiego końca obozowiska... Jej samej jest ciężko. Ale nie mogę jej pomóc. Nie wiem, kim już tak naprawdę jest — mówił, a jego uszy opadały coraz niżej i niżej w stronę ziemi. Słowa ciążyły im jak głazy. — Zmieniła się tak bardzo, że gdyby nie jej futro, nie byłbym w stanie jej rozpoznać.
Teraz to Polana zamilkła. Wyglądała na zdezorientowaną, może nawet zatroskaną, zasmuconą tymi wieściami. Stopniowo jej pysk odwracał się do boku, a wzrok szybował gdzieś w dal, jakby chciała się nad czymś mocno namyśleć.
— Wszyscy mnie zostawili.
Pauza.
— Albo to ja wszystkich zostawiłem — poprawił się, trzęsąc łbem. Siostra ponownie spojrzała w jego stronę. — Nie wiem, co tu dalej robię. Żyję w klanie, w którym się urodziłem, a czuję się jak obcy. Odeszli wszyscy przyjaciele, cała rodzina... Nie mam tu nikogo. Codziennie wstaję z legowiska, opuszczam obóz, wypełniam obowiązki, wracam i całą noc gapię się w sufit. I z każdym świtem od nowa. To samo. Po co mi to wszystko — powiedział, co powinno być pytaniem, lecz wypchnął to z takim chaustem powietrza, że brzmiało bardziej jak żądanie. Żądał odpowiedzi, nie od Polany, a od świata, bo wiedział, że sam sobie na to nie odpowie. — Równie dobrze mogę już umierać. Nic się nie zmieni. Nic już więcej nie osiągnę. Cały klan zapomni o mnie po kilku księżycach, mój grób obrosną zioła i zniknę z języków tak szybko, jak tylko przestanę przemykać po obozowisku jak snujący się duch. I tak już teraz nie mówią o mnie nic innego. Nie mają co.
Nawet nie ugryzł się w język. Nie miał na to siły. Pozwolił, by te słowa wylały się z niego jak krew sącząca się cicho i wolno z otwartej rany. Nie było żadnego innego kota, który mógłby go wysłuchać. Żaden by go nie zrozumiał. Z żadnym nie chciałby się tym podzielić. Znalezienie swojej zaginionej siostry było jedyną szansą na jeszcze jedną szczerą rozmowę, jaką mógł przeprowadzić w całym swoim życiu. Nie mógł tego powstrzymać.
— Nie musisz tam być — miauknęła w końcu, łagodnie, a jednocześnie tak poważnie. Zrobił wielkie oczy.
— Ale... — Pokręcił stanowczo głową, lecz w trakcie, gdy cichł, jego ruchy stawały się coraz wolniejsze i mniej pewne. Jego wzrok szybował z Polany, wpatrującą się w niego w oczekiwaniu na jakiś argument. Szukał. Nie mógł go znaleźć. Nagle spanikował. Machnął ogonem i uderzył nim rychło o ziemię. Powoli schnące igły na chwilę wspięły się w górę, smakując lotu po raz pierwszy, a prawdopodobnie i ostatni raz. — Nie, to nie jest to, ja nie mogę. Zdradziłbym ostatki tego, w co jeszcze wierzę — wyszeptał.
— Czymkolwiek jest ta twoja wiara, wygląda na to, że sama zdradziła cię już długie księżyce temu.
Wpatrywała się w niego, a jej zielone oczy lśniły tak jasno, jak w tamtym śnie. Nie mógł oderwać od nich wzroku tak samo, jak nie mógł go oderwać wtedy. Hipnotyzowały. Może miała rację. Może Polana była tym, co go oderwie od szarej rzeczywistości. Ten sen nie mógł być tylko majaczącą marą umierającego.
Jeśli Klan Gwiazd mimo wszystko jeszcze przyświecał nad jego duszą, nie mógłby go skarcić za nieposzanowanie kodeksu. Bycie wilczakiem już samo w sobie było wystarczającym pogwałceniem ich świętych zasad.
...podszedł. Wtulił nos w puszystą sierść Polany i nagle rozpłakał się w nią jak kocię. Zamknął oczy, z których leciały żeliwne łzy; z pyska uciekało mu żałosne skomlenie. Nie był nawet pewien tego, jakie myśli w tej chwili kłębiły się w jego głowie i czy w ogóle. Było w tym coś... Pierwotnego. Jak pierwsze uczucie, które rodzi się w nowonarodzonym kocięciu, zanim jeszcze zdobędzie ono świadomość. Pierwszy smutek, który objawia się w płaczliwym ryku. Pierwsza radość i komfort, gdy zostanie okryte ciepłym ogonem.
Świat zrobił się mniejszy. Jakby ponownie był głuchy, ślepy i nieporadny, a całe jego życie kończyło się w obrębie jednego legowiska i jednej ciepłej postaci.
— Hej... — miauknęła zdezorientowana Polana, podnosząc wysoko głowę. — Nie rozklejaj się, bo wyglądasz jak kociak — dodała. Syczkowy Szept tego nie usłyszał lub był na te słowa niewzruszony. — Możesz podjąć własną decyzję.
Zamilkła. Było słychać jedynie jego nieustające łkanie.
— To...?
— Chcę — wypowiedział w końcu, pociągając nosem kilka ostatnich razy, zanim podniósł głowę. Spojrzał na siostrę, oddychając ciężko. Nie był pewny. Chciał się zawahać, wziąć głęboki oddech i pomyśleć na trzeźwo, lecz czuł, że wtedy ta szansa od niego ucieknie. Chciał ten jeden raz spróbować. Po raz pierwszy rozepchać swoją własną ścieżkę, a nie pozwolić, by zabrał go gdzieś nurt. — Tam... Nie ma już nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz