Znów wyruszyli w zimną, czarną noc.
Niebo przykrywały wysokie świerki. Coiraz pobłyskiwało, gdy chmury i czubki puszczy ustępowały czystemu lśnieniu gwiazd. To jednak nad Klanem Wilka było słabe. Jakby wygasało niczym dogorywający płomień.
Syczkowy Szept zwiesił głowę. Żadna kolejna wyprawa nie dawała mu poczucia sensu i pasji, która z innych potrafiła kipieć, wylewać się przez oczy i pysk. Nigdy nie dała. Nie wiedział, dlaczego tęsknił za uczuciem, którego nie tylko nigdy nie czuł, ale i uczuciem, które uważał za brudne i plugawe.
A mimo wszystko chciał być jak oni. Pragnął wiary tak głębokiej i oddanej jak tych, których podziwiał od kocięctwa. Chciał wbijać zęby bez pulsujących przez uszy wyrzutów sumienia i gróźb. Chciał ufać reszcie kultystów, modlić się z ich gorliwością. Chciał tego pragnienia potęgi, które wypełniali przez błaganie przodków o siłę i władzę. Chciał równie bardzo, jak tego nienawidził; jednocześnie chłeptał się wizją, że to wszystko mogło być prawdziwe, jak i ze wstydem chował te myśli po kątach.
Od dawna przecież dobrze wiedział, że bez względu na to, jak bardzo by próbował, ile by się nie przekonywał i ile myśli przeszłoby mu przez głowę, nigdy nie będzie jak oni. Nie dostąpi dewocji. Nigdy nawet nie uwierzy w słuszność tego, co robi. Urodził się dla kultu i tylko cudem go nie zawiódł. Nie był wyrzutkiem tylko dlatego, że szybko poznał bardzo ważną zasadę – trzymaj język za zębami. Czasem, gdy patrzył w ich pyski, obejmował go niepokój. Co, jeśli wiedzieli, co skrywał na dnie swojej duszy? Może zdążyli go przejrzeć? Nie, to było niemożliwe... Jednak nie oznaczało, że był całkiem bezpieczny. Musiał udawać, kiwać głową, uczestniczyć w tym hańbiącym bestialstwie i może prawda nigdy ich nie dosięgnie. Może umrze, nie będąc zdrajcą, tylko nikim.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz się z czegoś naprawdę cieszył. Kiedy ostatni raz się szczerze uśmiechnął. Jego pysk był stale pochłonięty tą nieustającą melancholią, przerywaną przez strach. Upragniony spokój nie nachodził go nawet w snach – nawet w stanie odpoczynku jego całe ciało było spięte, gotowe do ucieczki. A uciekał przed..? Sam nie był pewien.
Miejscem, Gdzie Brak Gwiazd. Pobratymcami. Czujnym wzrokiem Nikłej Gwiazdy i jego zastępczyni, którzy nieustannie patrzyli mu na puste łapy. Ostatnimi czasy przestał się angażować we wszystkie klanowe aktywności. Polowania, patrole, treningi? Byle się pojawić, byle pójść, wrócić i znów zatopić się w smutkach. Kłamstwami. Wszystkimi swoimi porażkami. Lękiem, który nigdy nie opuszczał jego piersi. Nadal nie był w stanie spojrzeć swojej "córce" w oczy. Miały tę samą barwę jak te należące do jej matki; tej samej, którą kochał, a jednocześnie musiał zawieść przez największą głupotę. Nieważne ile razy waliłby się w łeb, nigdy nie sprawi, że Algowa Struga mu wybaczy. Że kiedyś wróci do przyjaźni, dzięki której kołatało mu serce. Może uciekał przed tym koszmarem, który rzucał się za nim w pogoń prawie każdej nocy. Może uciekał przed sobą. Może przed wszystkimi. Może przed nikim.
Nienawidził swojego życia od samiusieńkiego początku do jego końca. Im częściej wracał wspomnieniami do tych radosnych chwil z młodości, tym więcej goryczy się z nich wylewało. Było w nich tyle znaków i subtelnych omenów, zwiastujących tylko to, czym kiedyś zostanie, a których nie zauważył. Tyle zmarnowanych szans, mogących odmienić jego życie o sto osiemdziesiąt stopni – tylko czy naprawdę by się coś zmieniło? Czy jego życie mogło być szczęśliwe? Czy były to tylko iluzje wyboru, a żałosny żywot już został przepowiedziany mu taki jakim był w gwiazdach i nie miał na to żadnego wpływu? Bez względu na to, jaka była odpowiedź, nie chciał jej słyszeć. Wolał gdybać, w uszach szepcząc samemu do siebie słowa tej słabej nadziei, że może było inaczej. Coś się jeszcze zmieni. Musiał poczekać chwilę, jeszcze uderzenie serca, jeden ruch wibrysem...
Kogo on oszukiwał. Już nic go dobrego nie czekało.
Nigdy go nie czekało albo sam odrzucił wszystko, co wyciągało do niego życzliwie swe łapy.
Obie te opcje były równie przygnębiające.
Coś zaszeleściło w zaroślach. Zatopił głowę w chmurach tak głęboko, że zapomniał, że łapy nadal prowadziły go przed siebie przez las. Otrząsnął się z zatruwających mu umysł myśli i przypomniał sobie, jakie było jego zadanie. Przynieść ofiarę na ołtarz z pyłu i paproci, znaleźć coś, co ukoi niewymawiane wątpliwości jego towarzyszy. Już od dawna nie udało mu się nikogo upolować. Nie chciał, zresztą. Każde z zabójstw wypalało mu się w pamięci jak blizna na powiekach.
Wciągnął powietrze w nozdrza, otworzył nawet pysk, by wciągnąć wszystkie zapachy z zewnątrz. Wyschnięte kałuże, opadłe igły, świerkowa kora i coś bardzo delikatnego, odległego... Kociego. Pochodziło z granicy i było bardzo świeże. Był pewny, że to nie tylko ślad. Zmusił stopy, by ruszyły w stronę tej woni. Już zaraz koniec, myślał, starając się stawiać jak najcichsze kroki.
Przytulił ciało do leśnej ściółki, sunąc po niej bezgłośnie. Jego ofiara także nie wydawała dźwięków. Miał jednak przewagę – wicher wiał mu z włosem, uniemożliwiając zostanie wyczutym. Omijał patyki, omijał kruche liście i płynął po ziemi tak długo, aż nie zauważył rdzawego futra przebijającego się przez krzewy i pnie sosen. Powstrzymał głośne przełknięcie śliny. Samotniczka nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Wystarczyło jedno silne, celne uderzenie. Tylko musiał podejść jeszcze trochę bliżej...
Czuł drżenie stresu w jego ciele. Nienawidził tej chwili. Dla reszty kultystów nie różniła się niczym od polowania, ale on pomimo tych długich księżyców przygotowań i rytualnych mordów, nigdy do tego nie przywykł. Została w nim iskierka człowieczeństwa i nie był jej w stanie zdusić.
Już prawie... Była już na jeden skok, na odpowiednie wyciągnięcie łapy. Krzątała się, jakby poszukiwała zwierzyny, a nie zaraz sama miała się nią stać.
Zaszeleściła. Odwróciła się, spostrzegła go. Nie zdążył nawet skarcić się za błąd, gdy wyrosła przed nim para zielonych oczu. Syczkowy Szept nagle zamarł. Krew zamarzła mu w żyłach od serca po wątrobę, porażając mięśnie; wszystkie napięły się, usztywniając jego ciało. Zupełnie tak, jakby ktoś pod skórę wprowadził mu długie twarde tyki.
Jego głowa zawirowała. Nie... To był wzrok, który tak dobrze pamiętał, tak senno-marzycielski, tak fantastyczny, niemożliwy. Nie... Widział go niedawno, gdy w malignie jego umysł przerzucał z boku na bok wspomnienia jak zmemłaną papkę. Nie... Gdyby mógł, uderzyłby się w łeb do nieprzytomności.
— Polna Łapa? — wydukał głosem przerażonym, jak gdyby wymawiał imię boga. Jej baczny, zagrożony wzrok nagle złagodniał zdziwiony. Dało mu to bogatsze potwierdzenie jego słów niż cokolwiek innego.
Gdyby miał choć chwilę na pomyślunek, zadałby sobie i jej tyle pytań. Skąd przyszła? Dlaczego znalazła się tutaj, na terenach Klanu Wilka, przez który księżyce temu została wygnana? Gdzie się podziewała przez ten cały czas?
Jego serce obejmował jednak zbyt duży lęk. Zaraz ktoś nadejdzie. W uszach dudniły mu kroki pobratymca. Zbliżał się. Zaraz ją złapie, zaraz ją zabije.
— Idź sobie. Odejdź i nie wracaj — wypadło nagle z jego pyska.
Milczała.
— Znajdą cię. Zamordują cię jak mysz. Idź. Musisz iść — mówił drżąco, zdesperowanie, jakby był na skraju płaczu. Kroki dudniły głośniej. — Idź! — zakwilił, odpychając kocicę łapami tak, że prawie upadła na ziemię. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Nie rozumiała, jak mogła rozumieć. Jej zielone oczy jeszcze przez kilka chwil wbijały się w niego jak rząd ostrych zębów, po czym nagle kocica zerwała się z miejsca i uciekła w splątane zarośla. Jak zdobycz, która wydziera się spomiędzy pazurów łowcy na wolność. Wciąż zbliżały się kroki.
Upadł, skomląc niczym porzucone szczenię. Przycisnął pysk do ziemi, oblepił go szczątkami świerkowych igieł, piachem i na wpół zaschniętym błotem. Kwilił, a jego żałosny skowyt tonął pośród nocy. Wsiąkał w leżącą pod nim ziemię jak krew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz