Konopia opuściła uszy. Nie umiała zadecydować. Nie umiała wybrać. Życie z jej ukochaną każdego dnia było czymś czego pragnęła od dawna. Lecz byłaby tam obca. Pozbawiona rodziny i przyjaciół. Żyła w klanie dawnych najeźdźców jej domu. Potomków morderców jej rodziny. Pozostanie w Owocowym Lesie nie było lepsze. Myśl, że nigdy by już więcej zobaczyła Zboża sprawiała, że już teraz zbierały się jej łzy w ślipiach.
— Nie wiem... — miauknęła bezsilnie, wtulając się w futro partnerki. — Nie umiem... — płacz znów wykradł jej władzę.
Łzy moczyły brązowawe futro liderki, która nie wiedziała co zrobić. Przytuliła ją mocniej, pozwalając, by całe emocje z niej zeszły. Cały żal i smutek do tego świata.
— S-spotkajmy się z-za dwa k-księżyce... z-za ogrodzeniem... — miauknęła cicho Konopia. — Z-za dwa księżyce... B-błysk j-już wtedy n-nie będzie... t-tak mnie obserwować... w-wtedy dam ci o-odpowiedź, d-dobrze...?
Brązowe ślipia spojrzały na nią ze zrozumieniem. Ciepły język Zboża przejechał po jej poliku. Konopia wzięła głębszy wdech, starając się opanować płacz. Nie chciała żegnać kotki w takim stanie.
— Dobrze. Będę czekać. A gdy nadejdzie czas spotkamy się. — zetknęła się czołem z szylkretką. — Do zobaczenia Konopio. — zamruczała cicho.
* * *
Nie było sensu więcej zwlekać. Nic ją tu już nie trzymało. Nikt już nie był jej tutaj bliski. Spojrzała na płot oddzielający ją od reszty świata. Nie mogła oglądać się za siebie. Nie mogła się już dłużej wahać.
Podeszła do ogrodzenia i zaczęła kopać. Łapy szybko się zmęczyły. Ból uporczywie zniechęcał ją do tego. Kazał rezygnować. Poddać się. Konopia nie mogła tego zrobić. Nie teraz, gdy walczyła o własne szczęście. Po wielu uderzeniach serca dół zrobił się na tyle głęboki, żeby dało się przecisnąć przez niego. Konopia ze skrzywieniem na pysku przyległa do ziemi. Dopiero w połowie przedostawania się na drugą stronę poczuła, że jednak nie był odpowiednio głęboki. Metalowe druty przejechały po jej grzbiecie. Prócz trójkolorowej sierści została na nich także krew. Szylkretka skrzywiła się z bólu. Nie radziła sobie. A to był dopiero początek jej wyprawy. Cudem wygramoliła się na drugą stronę. Zdyszana i krwawiąca usiadła zdyszana.
Spojrzała na otaczający ją świat.
Był taki piękny. Z oddali było widać płynącą rzekę. Drzewa szumiały poruszane przez lekki podmuch wiatru. Ziemia mokra, lecz inna niż w sadzie zasysała łapy. Igły i szyszki, których nie widziała już tyle księżyców kuły ją w poduszki łap. Podmuch wiatru przyniósł ze sobą woń, której nie czuła już tak dawno.
Lisy.
Odwróciła się w stronę ogrodzenia. Resztkami sił przysypała niedokładnie ziemią dół. Miała nadzieję, że to starczy. Że lisy nie wpadną na nic.
Woń stawała się coraz silniejsza.
Konopia nie zamierzała stać się lisią potrawką. Miała misję. Musiała dostać się do Klanu Nocy. Wpaść nieoczekiwanie i wywołać uśmiech na pysku Zboża. Tak wielki, że aż szylkretce zabije szybciej serce. Będą w końcu razem.
Na zawsze.
Codziennie budzić się przy sobie. Razem jeść. Oglądać wschody i zachody słońca. Bawić się beztrosko jak za młodu. Wieczorami podziwiać gwiazdy. Zawstydzać uczniów swoim zachowaniem.
Dlatego nie mogła umierać. Nie teraz.
Wbiła pazury w pobliskie drzewo. Nieprzyjemnie mokra kora klonu dostała się pod jej pazury. Nie mogła się na tym skupiać. Sycząc z bólu, wspinała się coraz wyżej. Łzy wypełniły jej ślipia, lecz nie mogła przestać. Charakterystyczny odgłos dla lisów rozległ się niedaleko. Czuła jak zaraz odpadną jej łapy, lecz nie mogła przestać. Nie jeśli chciała przeżyć. Po długim czasie udało jej się dostać na najniższą gałąź. Padnięta opadła na nią. Nie miała nawet siły sprawdzić gdzie są rudzielce. Chłód wieczoru otulał ją do snu. Wykończona zasnęła.
Konopia pokręciła łbem. Może było w tym ziarno prawdy, ale nie zamierzała przestać próbować. Nie mogła. Nie robiła tego tylko dla siebie. Robiła to też dla Zboża. Dla ich wspólnego życia.
To było wart wszelkich poświęceń.
Zmusiła się do wstania. Nie mogła dłużej zwlekać. Zapach lisów rozwiany przez wiatr uspokoił ją. Znalazły sobie lepszą ofiarę. Lub czekały gdzieś na nią. Spojrzała na dół. Nie było szans, żeby zeszła. Nie o własnych siłach. Wbiła pazury głębiej w korę. Powoli zaczęła się zsuwać z gałęzi, aż jej tylne łapy wisiały w powietrzu. Przednie ledwo już wytrzymywały. Trzęsły się wprawiając całą gałąź w ruch. Nie wytrzymała dłużej. Upadła. Miękka ziemią przyjęła ją ciepło. Z głośnym pluskiem wpadła w błoto. Obolałe łapy mściły się na niej za ten pomysł. Odmawiały uniesienia się. Ślizgały się bezwładnie w lepkiej mazi. Konopia nie miała na to czasu. Z grymasem i bólem na pysku przeczłapała się przez kałużę błota. Gdy ziemia stała się twardsza z cudem wstała na cztery łapy. Piekący ból wypełnił jej całe ciało, lecz musiała iść na przód.
Szła i szła aż jasny kształt pojawił się na jej drodze. Liliowo-biały kocur. Niebieskie ślipia wyprane z emocji spojrzały na nią. Konopia znała ten pysk. Nawiedzał ją w koszmarach. Wypominał błędy.
Zamrugała zdezorientowana.
Spojrzała na otaczający ją świat.
Był taki piękny. Z oddali było widać płynącą rzekę. Drzewa szumiały poruszane przez lekki podmuch wiatru. Ziemia mokra, lecz inna niż w sadzie zasysała łapy. Igły i szyszki, których nie widziała już tyle księżyców kuły ją w poduszki łap. Podmuch wiatru przyniósł ze sobą woń, której nie czuła już tak dawno.
Lisy.
Odwróciła się w stronę ogrodzenia. Resztkami sił przysypała niedokładnie ziemią dół. Miała nadzieję, że to starczy. Że lisy nie wpadną na nic.
Woń stawała się coraz silniejsza.
Konopia nie zamierzała stać się lisią potrawką. Miała misję. Musiała dostać się do Klanu Nocy. Wpaść nieoczekiwanie i wywołać uśmiech na pysku Zboża. Tak wielki, że aż szylkretce zabije szybciej serce. Będą w końcu razem.
Na zawsze.
Codziennie budzić się przy sobie. Razem jeść. Oglądać wschody i zachody słońca. Bawić się beztrosko jak za młodu. Wieczorami podziwiać gwiazdy. Zawstydzać uczniów swoim zachowaniem.
Dlatego nie mogła umierać. Nie teraz.
Wbiła pazury w pobliskie drzewo. Nieprzyjemnie mokra kora klonu dostała się pod jej pazury. Nie mogła się na tym skupiać. Sycząc z bólu, wspinała się coraz wyżej. Łzy wypełniły jej ślipia, lecz nie mogła przestać. Charakterystyczny odgłos dla lisów rozległ się niedaleko. Czuła jak zaraz odpadną jej łapy, lecz nie mogła przestać. Nie jeśli chciała przeżyć. Po długim czasie udało jej się dostać na najniższą gałąź. Padnięta opadła na nią. Nie miała nawet siły sprawdzić gdzie są rudzielce. Chłód wieczoru otulał ją do snu. Wykończona zasnęła.
* * *
Obudziła się gwałtownie w środku nocy. Nieprzyjemny sen okazał się rzeczywistością. Grzbiet zapiekł ją, a łapy nie pozwalały wstać. Rozejrzała się wokół. Zrobiło się już tak ciemno. Nie miała zbyt dużo czasu. W Owocowym Lesie pewnie wszyscy zauważyli, że jej zabrakło. Przeszukują sad. Niedługo odkryją jej dół. Odkryją jej zamiary. Sprowadzą siłą z powrotem. Wytłumaczą, że to dla niej dobra. Że nie da sobie rady. Że szybciej zginie niż zajdzie tak daleko. Konopia pokręciła łbem. Może było w tym ziarno prawdy, ale nie zamierzała przestać próbować. Nie mogła. Nie robiła tego tylko dla siebie. Robiła to też dla Zboża. Dla ich wspólnego życia.
To było wart wszelkich poświęceń.
Zmusiła się do wstania. Nie mogła dłużej zwlekać. Zapach lisów rozwiany przez wiatr uspokoił ją. Znalazły sobie lepszą ofiarę. Lub czekały gdzieś na nią. Spojrzała na dół. Nie było szans, żeby zeszła. Nie o własnych siłach. Wbiła pazury głębiej w korę. Powoli zaczęła się zsuwać z gałęzi, aż jej tylne łapy wisiały w powietrzu. Przednie ledwo już wytrzymywały. Trzęsły się wprawiając całą gałąź w ruch. Nie wytrzymała dłużej. Upadła. Miękka ziemią przyjęła ją ciepło. Z głośnym pluskiem wpadła w błoto. Obolałe łapy mściły się na niej za ten pomysł. Odmawiały uniesienia się. Ślizgały się bezwładnie w lepkiej mazi. Konopia nie miała na to czasu. Z grymasem i bólem na pysku przeczłapała się przez kałużę błota. Gdy ziemia stała się twardsza z cudem wstała na cztery łapy. Piekący ból wypełnił jej całe ciało, lecz musiała iść na przód.
Szła i szła aż jasny kształt pojawił się na jej drodze. Liliowo-biały kocur. Niebieskie ślipia wyprane z emocji spojrzały na nią. Konopia znała ten pysk. Nawiedzał ją w koszmarach. Wypominał błędy.
Zamrugała zdezorientowana.
— Umarłam? — jej lichy głos sam w to wierzył.
Wredny uśmiech wkradł się na pysk, który nie widziała tyle księżyców. Jego oczy błyszczały w ciemności.
— Nie. — odpowiedział. — Mogę ci w tym pomóc. Jeśli chcesz?
Konopia pokręciła łbem. Śniła. Nadal śniła. Musiała iść dalej. Zanim Owocowy Las ją odnajdzie. Zanim sprowadzą ją do domu.
— Muszę dostać się do Klanu Nocy. — miauknęła do martwego brata, który zapewne był wytworem jej wyobraźni.
Janowiec zrobił krok w jej stronę. Zbliżał się. Jego chude długie łapy brnęły w jej stronę. Stanął przed nią. Dopiero teraz uświadomiła sobie jak wysoki był. Uniosła łeb do góry, by spojrzeć mu w oczy. W niebieskie pozbawione emocji oczy.
— Ciekawie. — stwierdził. — Klan Lisa cię porzucił?
— Nie. — miauknęła niepewnie, przytłoczona jego osobą.
Było w nim coś złego. Wściekłego. Nawet jak na wytwór jej umysłu był przerażający.
— Sama odeszłam. Pokonałam ogrodzenie dzielące mnie od świata. Wzięłam los we własne łapy.
Janowiec wydał z siebie dźwięk, który miał przypominać śmiech.
— Mam ci pogratulować? — zakpił. — I tak nic nie osiągnęłaś. Nie to co ja. Jesteś cieniem mojego dawnego życia. Odejdź, nim sam się ciebie pozbędę. — wysunięte pazury kocura przejechały po jej pysku.
Zadrżała.
To nie był sen.
Wredny uśmiech wkradł się na pysk, który nie widziała tyle księżyców. Jego oczy błyszczały w ciemności.
— Nie. — odpowiedział. — Mogę ci w tym pomóc. Jeśli chcesz?
Konopia pokręciła łbem. Śniła. Nadal śniła. Musiała iść dalej. Zanim Owocowy Las ją odnajdzie. Zanim sprowadzą ją do domu.
— Muszę dostać się do Klanu Nocy. — miauknęła do martwego brata, który zapewne był wytworem jej wyobraźni.
Janowiec zrobił krok w jej stronę. Zbliżał się. Jego chude długie łapy brnęły w jej stronę. Stanął przed nią. Dopiero teraz uświadomiła sobie jak wysoki był. Uniosła łeb do góry, by spojrzeć mu w oczy. W niebieskie pozbawione emocji oczy.
— Ciekawie. — stwierdził. — Klan Lisa cię porzucił?
— Nie. — miauknęła niepewnie, przytłoczona jego osobą.
Było w nim coś złego. Wściekłego. Nawet jak na wytwór jej umysłu był przerażający.
— Sama odeszłam. Pokonałam ogrodzenie dzielące mnie od świata. Wzięłam los we własne łapy.
Janowiec wydał z siebie dźwięk, który miał przypominać śmiech.
— Mam ci pogratulować? — zakpił. — I tak nic nie osiągnęłaś. Nie to co ja. Jesteś cieniem mojego dawnego życia. Odejdź, nim sam się ciebie pozbędę. — wysunięte pazury kocura przejechały po jej pysku.
Zadrżała.
To nie był sen.
Pędem odbiegła od brata. Brata, który przeżył. Brata, który powstał z śmierci. Tysiące myśli wypełniało jej łeb. Nie potrafiła skupić się na żadnej. Nie potrafiła zrozumieć tego co właśnie doświadczyła. Biegła przed siebie, zapominając o bólu. Biegła aż dotarła do wody. Ciemna i mroczna nie zachęcała do podróży. Nie miała jednak innego wyjścia. Lisy mogły przyjść po nią w każdym momencie. Tak samo jak Janowiec. Tak samo jak Owocowy Las. Nie mogła się wahać. Nie mogła się zastanawiać. Weszła do wody. Zimna moczyła jej łapy. Konopia niepewnie w niej zamachała kończynami. Nie mogła się poddawać. Nie gdy była tak blisko.
W oddali było już widać obóz Klanu Noc. Wierzbę, w której spała jej Zboże. Kotka, dla której pokonała te wszystkie trudności. Dla której zrobiła coś co według wszystkich było niemożliwe. Dała radę. Nie poległa. Nie umarła. Była tak blisko. Myśl o cieple ukochanej trzymała ją przy zdrowych zmysłach. Wizja wtulenia się w nią sprawiała, że jeszcze poruszała łapami.
Czuła jak słabnie.
Czuła jak z coraz większym trudem przemieszcza się w wodzie.
Czuła jak powoli tonie.
Łzy wypełniły jej ślipia. Nie dała jednak rady. Woda okrutnie złapała ją w swoje objęcia. Zimno otuliło w każdej strony. Wyparło powietrze z płuc kotki. Pochłonęło, nie pozwalając wziąć kolejnego oddechu.
W oddali było już widać obóz Klanu Noc. Wierzbę, w której spała jej Zboże. Kotka, dla której pokonała te wszystkie trudności. Dla której zrobiła coś co według wszystkich było niemożliwe. Dała radę. Nie poległa. Nie umarła. Była tak blisko. Myśl o cieple ukochanej trzymała ją przy zdrowych zmysłach. Wizja wtulenia się w nią sprawiała, że jeszcze poruszała łapami.
Czuła jak słabnie.
Czuła jak z coraz większym trudem przemieszcza się w wodzie.
Czuła jak powoli tonie.
Łzy wypełniły jej ślipia. Nie dała jednak rady. Woda okrutnie złapała ją w swoje objęcia. Zimno otuliło w każdej strony. Wyparło powietrze z płuc kotki. Pochłonęło, nie pozwalając wziąć kolejnego oddechu.
Trauma za 3,2, 1
OdpowiedzUsuń;-;
OdpowiedzUsuń