Bardzo dawno temu
Ballada zeskoczyła z pudła, na którym leżała i zakradła się za siostrą. Wsunęła się między nią, a ścianę, i ignorując jej zaskoczony pisk, wystawiła głowę w przód. Zmarszczyła nosek, po czym odwróciła spojrzenie na Pacynkę. Podniosła brew i wydała z siebie zdziwiony odgłos.
Bura była zdezorientowana. O co chodziło jej siostrze? Nie rozumiała. Zamachnęła się łapą i delikatnie pacnęła ją w pyszczek, po czym zmarszczyła brwi.
— Ballado! Nie strasz mnie — zawołała, zadzierając brodę. Szylkretka jednak nie odpowiedziała. Jedynie kilkakrotnie zamrugała, a wtedy bura westchnęła ciężko i odwróciła się od niej, odchodząc kilka kroków dalej.
***
Jakiś czas temu
— Nauczę cię przechodzić przez drogę — wymamrotała krótko Pararela, stojąc wraz z burą kotką tuż obok chropowatej, szarej powierzchni. Znajdowały się na obrzeżach miasta, gdzie przejście nie równało się z natychmiastową śmiercią. Tu Potwory pojawiały się rzadziej, a powietrze nie pachniało tak mocno kurzem i spalinami, dając im szansę na spokojną naukę. Pacynka wyszczerzyła bialutkie ząbki, a jej wąsy zadrżały z ekscytacji.
— Nareszcie! Bo czemu tak rzadko chodzimy na treningi? — mruknęła z nutą wyrzutu, zerkając na starszą kocicę. Ta zmrużyła oczy z wyraźnym niezadowoleniem.
— Starość nie radość — burknęła, choć wcale nie była aż tak stara! Po prostu trochę zaniedbana i zgorzkniała, ale bez przesady, żeby od razu stara. Bura rozdziawiła pyszczek, jakby chciała coś powiedzieć, lecz ostatecznie tylko skinęła głową. Przez chwilę obie stały w ciszy, wsłuchując się w szum wiatru i daleki warkot Potwora, aż w końcu Pararela mruknęła:
— Najpierw obejrzeć.
Pacynka posłusznie spojrzała wpierw w prawo, potem w lewo. Na horyzoncie nie było widać żadnego Potwora, więc czarnofutra skinęła głową.
— Dobrze. Może iść. Szybko, zwinnie.
Bura napięła mięśnie, a jej ogon drgnął lekko. A potem, jak na rozkaz, ruszyła biegiem przez szorstką nawierzchnię. Łapy stukały o zimny asfalt, a echo niosło się po pustej ulicy. Biegła, ile sił w łapach. Gdy dotarła na drugi brzeg drogi, potknęła się i przekoziołkowała przez kilka lisich ogonów, śmiejąc się głośno i krzycząc, a kiedy w końcu spojrzała za siebie, zobaczyła Pararelę, która wciąż siedziała po drugiej stronie – nieruchoma niczym posąg, z kamiennym wyrazem pyska.
— Nie idziesz? — zawołała, unosząc brwi.
— Nie.
Odpowiedź kotki była krótka i chłodna. Pacynka westchnęła, po czym wzruszyła ramionami. No nic – przecież jej nie zmusi.
***
Teraźniejszość
Życie w mieście powoli stawało się dla Pacynki nieznośnie nudne. Bez Marionetki, bez sióstr, nie wiedziała już, co ze sobą zrobić. Wciąż miała jeszcze Pararelę, ale prawie z nią nie rozmawiała. Starsza kotka od zawsze była cicha, zamknięta w sobie, a więc niechętnie wdawała się w pogawędki z młodszą, rozgadaną samotniczką. Pacynka potrzebowała kogoś innego – kogoś, kto by ją rozumiał. Kogoś, kto poszedłby z nią na spacer, powalczył dla zabawy, kto po prostu byłby obok. Chciała towarzysza, z którym mogłaby się śmiać, biegać, podróżować… ale nie miała nikogo. Ani znajomych, ani rodziny.
Niby znała Koniczynową Łapę i naprawdę była mu wdzięczna za jego przysługę, ale nie mogła nazwać go przyjacielem. Kocur wydawał się jej unikać – może się jej bał? A może obawiał się, że ktoś dowie się o jego spotkaniach z samotniczką i zostanie ukarany? Pacynka nie rozumiała tych wszystkich klanowych zasad i zwyczajów. Z jednej strony cieszyła się wolnością, z drugiej jednak męczyła ją samotność, która przychodziła razem z tą niezależnością.
Tego dnia snuła się po mieście, wdychając zanieczyszczone powietrze. Kurz i pył wirował wokół niej niczym jesienne liście, opadające z drzew. Nadeszła już Pora Spadających Liści, a wraz z nią chłód, który próbował przecisnąć się przez warstwy jej futra. Słońce coraz rzadziej wyglądało zza grubych chmur, nie obdarzając burej nawet odrobiną ciepła. Zamiast tego często padało, a po każdym deszczu miasto zamieniało się w pole minowe – lecz nie było na nim min, a kałuże – przez które Pacynka musiała przechodzić, mocząc sobie całe łapy. Jednak za obrzeżami wszystko wyglądało inaczej. Gdy tylko wychodziła poza miasto, mogła wdychać rześkie powietrze i podziwiać pomarańczowe korony drzew. Ziemia, usypana suchymi liśćmi, chrzęściła cicho pod jej łapami, a powietrze pachniało wilgocią. W tym krajobrazie Pacynka mogła skradać się doskonale, bo jej bure umaszczenie dobrze kamuflowało się wśród brązowych liści.
W końcu zajrzała do jednej z bocznych uliczek, którą znała wyśmienicie. Ruszyła nią, wiedząc, że niedługo powinna ujrzeć wejście do piwnicy – miejsca, w którym spędziła całe swoje dzieciństwo. Och, ile to już księżyców minęło, odkąd była tam po raz ostatni? Tyle samo, odkąd nie widziała swoich sióstr. Z westchnieniem zeszła w dół, zanurzając się w półmroku. Powietrze było tu stęchłe, pachniało kurzem i starym kartonem. W cieniu dostrzegła zarysy posłań, a także błysk żółtych oczu, które zaraz rozpoznała.
— Pararelo! — zawołała radośnie, szczerząc się i podchodząc bliżej. Czarnofutra drgnęła, a na jej pysku pojawił się krzywy, zmęczony uśmiech. Nie odpowiedziała, jedynie fuknęła coś pod nosem. — Miło cię widzieć. Dawno tu nie zaglądałam, zastanawiałam się, jak sobie radzisz — mruknęła Pacynka, siadając obok. Owinęła ogon wokół łap, próbując znaleźć odrobinę ciepła na zimnej podłodze i między pustymi ścianami. Powinna chyba czuć nostalgię, wspomnienia z dzieciństwa powinny napływać do jej głowy… ale nic takiego się nie stało. To miejsce było jej teraz obce. Myślała tylko o Marionetce. Tylko jej tu brakowało. Po chwili odchrząknęła i spojrzała prosto na Pararelę.
— Nie przychodzę tu bez powodu — zaczęła cicho, a jej koniuszek ogona lekko drgnął. — Chciałabym odejść z miasta. Tu jest nudno, wszystkie dni są identyczne. Potrzebuję zmian! Może gdzieś tam, wśród zieleni, znajdę jakiś sens. Może nawet… znajdę sobie inną Marionetkę!
Pararela uniosła brwi, spoglądając na burą z mieszaniną zdumienia i zmęczenia. Po chwili ciężko zakaszlała, a kurz uniósł się z jej futra i pojawił się w świetle dnia.
— Nie będę cię tu zatrzymywać, Pacynko — mruknęła w końcu chrapliwie. Jej głos był szorstki, jakby dawno się nie odzywała. Pacynka poczuła przez chwilę ukłucie żalu. Może nie powinna jej tak zostawiać? Ale to uczucie szybko minęło. Nie miała w zwyczaju rozczulać się nad takimi sprawami. W końcu i tak nic nie trwa wiecznie. Pararela pewnie kiedyś umrze, a to miejsce i tak pójdzie w zapomnienie. Bura wstała, czując dreszcz ekscytacji.
— Dzięki! Dziś wyruszę w podróż. Nie mam nic do stracenia! Zwierzynę złapię po drodze i może… znajdę moje siostry? Bardzo bym tego chciała! — zamruczała z entuzjazmem, kierując się ku wyjściu. Pararela milczała, choć jej spojrzenie śledziło każdy ruch młodszej, jakby z tęsknotą. — Może jeszcze kiedyś się spotkamy! Opowiem ci o wszystkim, co spotkało mnie poza miastem! — dodała, odchodząc, i zniknęła w jasnym świetle dnia.
Gdy tylko wyszła na zewnątrz, zaczerpnęła świeżego, jesiennego powietrza. Wiatr pachniał mokrą ziemią i oddechem potworów Dwunożnych. Ani razu nie obejrzała się za siebie. Ruszyła do przodu, w stronę obrzeży miasta. Postanowiła trzymać się blisko jeziora – jego brzeg miał być dla niej ścieżką. Wiedziała, że w razie czego pomoże jej wrócić… choć nie zamierzała wracać. Podjęła decyzję i nie chciała jej cofać. Nawet gdyby miała umrzeć, nie chciała, by Pararela się o tym dowiedziała. Niech myśli, że Pacynce się udało, że znalazła swoje miejsce, może nawet założyła rodzinę. Choć tak naprawdę bura nigdy nie szukała drugiej połówki. Nie rozumiała miłości. Może dlatego, że nigdy jej nie zaznała.
***
Gdzieś w połowie podróży Pacynka poczuła, jak głód zaczyna jej doskwierać. Słońce już dawno zaszło za horyzontem, a granatowe niebo rozjaśniał księżyc, którego blade światło niknęło za warstwą chmur. Z początku bura próbowała iść dalej, udając, że potrafi zignorować burczenie w brzuchu, ale z każdą chwilą stawało się ono coraz głośniejsze i bardziej irytujące. Nie chodziło o sam głód, a o ten uporczywy dźwięk, który nie dawał jej spokoju. Westchnęła cicho, po czym rozejrzała się dookoła. Jeśli miała iść dalej, musiała coś upolować. Tylko czy w środku nocy znajdzie coś tłustego, porządnego? Z każdym dniem robiło się zimniej, a zwierzyny ubywało – większość drobnych stworzeń chowała się już w swoich norach, szykując się do snu zimowego. Pacynka wędrowała teraz po otwartym terenie, co wcale jej nie pocieszało. Nie było tu ani jednego drzewa, za którym mogłaby się schować ani nawet jednego krzaka, by przyczaić się na zwierzynę. Wysoka trawa drżała na wietrze, a gdzieś dalej widać było zarys płotów i pola pełne złotych kłosów, które leniwie kołysały się pod wpływem wiatru.
Pacynka zaczęła węszyć, jednocześnie nasłuchując, czy gdzieś w oddali nie słyszy stukotu łapek. Wytężyła wzrok, próbując dostrzec choćby delikatny ruch wśród traw, jednak przez dłuższą chwilę nic nie dawało znaku życia. Wokół panowała cisza tak głucha, że miała wrażenie, jakby w promieniu kilku długości drzewa nie było żadnej żywej duszy. Kiedy już miała się poddać i ruszyć dalej, coś przykuło jej uwagę. Ledwie zauważalny błysk popielatego futerka mignął wśród źdźbeł. Pacynka natychmiast napięła mięśnie, a jej ogon lekko drgnął na wietrze. Ślinka pociekła jej z pyska, więc szybko oblizała wargi i przywarła do ziemi. Jej spojrzenie stało się dzikie, skupione tylko na jednej rzeczy – na tej myszy, która nieświadoma niczego buszowała między trawami, szukając dla siebie pożywienia. Jeszcze nie wiedziała, że tej nocy spotka ją śmierć. Pacynka zaś wiedziała, że dzięki niej będzie mogła pożywić się i ruszyć dalej.
Kotka przesunęła się naprzód, cicho, niczym własny cień. Każdy krok stawiała ostrożnie, z trudem powstrzymując się od wydania jakiegokolwiek dźwięku. Wszystko szło dobrze, dopóki nad jej głową nie rozległ się trzepot skrzydeł. Pacynka spięła mięśnie. Zanim zdążyła zareagować, dostrzegła na nocnym niebie sowę, a potem ptak runął w dół, chwytając mysz w swoje błyszczące szpony.
Pacynka syknęła, po czym rzuciła się w pogoń. Nie miała zamiaru oddać swojej kolacji bez walki! Podskoczyła najwyżej, jak umiała, a zaraz potem uderzyła w pierzasty tułów sowy. Oboje upadli na ziemię, przetaczając się po trawie. W powietrze wzbił się kurz i drobinki ziemi, a z gardeł walczących stworzeń wydobyły się głośne skrzeki, piski i krzyki. Pacynka dostrzegła, że w szponach ptaka nie było już myszy; musiała wypaść podczas szamotaniny. Syknęła z frustracją i spróbowała zagryźć sowę, ale ta wbiła pazury w jej brzuch. Ból przeszył ją natychmiast, więc odskoczyła na bok, jak poparzona.
W tym samym momencie dostrzegła martwą mysz leżącą kilka długości wąsa dalej. Nie zastanawiała się długo i rzuciła się do przodu, chwyciła zdobycz w zęby i pobiegła ile sił w łapach. Wiatr smagał jej futro, a wysoka trawa uginała się pod ciężarem jej kroków. Bura biegła w stronę gęstego lasu, mając nadzieję, że tam znajdzie schronienie. Na otwartych polach była łatwym celem, ale wystarczył jeden krzew, by zgubić natrętnego ptaka.
W końcu wbiegła wśród drzewa. Skoczyła w gąszcz, czując, jak liście muskają jej boki. Wciąż kurczowo trzymała w zębach szare ciałko, z którego powoli uchodziło ciepło. Wcisnęła się głębiej między zarośla i nasłuchiwała. Przez chwilę słychać było jeszcze ciche pohukiwanie, potem wszystko ucichło. Pacynka ostrożnie wysunęła się z kryjówki i położyła zdobycz przed sobą. Mysz była już zmasakrowana, ale nie miało to znaczenia. Najważniejsze, że była. Kotka zaczęła przeżuwać swoją zdobycz i choć tak niewielka ilość mięsa nie zadowoli jej żołądka na długo, tak przynajmniej pozwoli jej nie odczuwać głodu przynajmniej do rana.
Po skończonym posiłku spojrzała w dół na brzuch. Z rany sączyły się niewielkie krople krwi, sklejając futro Pacynki. Na szczęście nie wyglądało to poważnie. Mimo wszystko kotka zadecydowała, że tu zostanie na noc. Krzewy dawały jej wystarczająco schronienia, by mogła tu przenocować. Zwinęła się w ciasny kłębek, owinęła ogonem i położyła głowę na łapach. Przez chwilę jeszcze patrzyła, jak roślinność drży na wietrze, a potem jej powieki powoli się przymknęły, pozwalając jej odpocząć.
***
Gdy tylko uznała, że odcinek między brzegami wydaje się najkrótszy, ugięła łapy i skoczyła.
Zderzyła się z lodowatą wodą, rozbryzgując ją dookoła. Od razu zaczęła się zanurzać, machając chaotycznie łapami. Woda dostała się jej do pyska, więc kaszlała i krztusiła się, z trudem utrzymując głowę nad powierzchnią. Nurty porywały ją dalej, a futro ciążyło coraz mocniej. Dopiero gdy pazurami zahaczyła o wystającą z brzegu gałąź, udało jej się zatrzymać. Złapała ją kurczowo i z wysiłkiem wciągnęła na piaszczysty brzeg, gdzie leżała przez chwilę, dysząc ciężko. Piach przyklejał się do jej mokrego futra. Wyglądała jak jakiś potwór! Mimo to bura wstała, parsknęła tylko i otrzepała się gwałtownie, aż w powietrze wzleciały krople wody.
Normalny kot pewnie zrobiłby sobie przerwę. Ale Pacynka nie była normalna. Przekraczanie własnych granic było dla niej codziennością. Ruszyła dalej, chociaż łapy bolały ją od zimna i wysiłku, a sierść wciąż była ciężka i wilgotna. Las wokół był gęsty i cichy. Powietrze pachniało mokrymi liśćmi i korą, a w niektórych miejscach rosły kępki grzybów. Pacynka rozglądała się, czując, że kojarzy skądś to miejsce. “Wygląda zupełnie tak, jak tereny Klanu Wilka…” – pomyślała, mrużąc oczy. Może naprawdę do nich dotarła? Nie, to niemożliwe. Zaszła zbyt daleko. Poza tym nie czuła tu wilczackich znaków zapachowych, dlatego unosząc dumnie ogon, kroczyła dalej. Mimo że wyglądała jak chodząca tragedia – cała umorusana, posklejana i z potarganym futrem, to nie zapowiadało się na to, by miała się poddać.
Po dłuższej wędrówce dotarła do czegoś, co rzekę przypominało, ale nią nie było. Zatrzymała się ostrożnie na skraju. Droga Grzmotu. Pararela niedawno uczyła ją, jak należy przez nią przechodzić – ale ta droga wyglądała na martwą. Nie było słychać warkotu Potworów, ziemia nie drżała, a powietrze było dziwnie czyste i wolne od zapachu spalin. Pacynka zmarszczyła nos. “Może jest jakaś opustoszała?” – pomyślała, po czym ostrożnie weszła na chropowatą powierzchnię. Zatrzymała się na niej i zamiast przebiec szybko na drugą stronę, jak każdy rozsądny kot, zaczęła iść wzdłuż krawędzi, z zaciekawieniem obserwując otaczające ją tereny.
Aż nagle usłyszała znajomy, głośny ryk, który przeciął powietrze, jak grom z jasnego nieba. Pacynka cała się zjeżyła, futro na jej karku stanęło dęba. Odwróciła głowę, ale było już za późno – Potwór Dwunożnych przemknął tuż obok niej. Na całe szczęście nie zrobił jej krzywdy, ba! Nawet jej nie tknął! Bura odetchnęła z ulgą i potrząsnęła głową. “Prawie mnie miał! Ale ja nie dam się pokonać jakiemuś głupiemu Potworowi Dwunożnych!”.
Po jakimś czasie droga zaczęła robić się lekko stroma, tworząc niewielkie wzniesienie otoczone barierkami. Pacynka wspięła się na nie i zajrzała w dół, a tam dostrzegła rzekę. “Dlaczego wszędzie nie mogą zrobić takich dróg? Nie musiałabym pływać!” – zaczęła się zastanawiać. Zeszła już z drugiej strony mostu. Tutaj wiatr przyniósł jej pod nos zupełnie nowy zapach. Z całą pewnością był to zapach kota. Wielu kotów naraz. Ale to nie były oznaczenia Klanu Wilka – musiały należeć do innego klanu. Pacynka przystanęła, zaintrygowana, a jej uszy poruszyły się lekko. Pamiętała, jak Murmur i Zajęcza Łapa opowiadali jej o innych grupach.
Ruszyła pewnym krokiem w głąb nieznanego terytorium, nie zważając uwagi na to, że gdzieś wśród wrzosów może czyhać na nią niebezpieczeństwo.
<Siostrzyczko? Jesteś tu gdzieś?>
[2504 słów + przechodzenie przez ulicę]
Koniec treningu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz