Przeszłość
Ciemność. Duszna, gęsta i przytłaczająca. Czuła, jak jej chude boki uderzają o plastikowe ściany klatki. Jedynie wąska strużka światła wpadała przez maleńką dziurkę w rogu, rozcinając mrok niczym igła. Warkot potwora, który ją niósł, dudnił w jej uszach, wibrował w podłodze, odbijał się echem w małej przestrzeni. Jej drobne ciało co chwilę podskakiwało, gdy plastik uderzał o coś twardego. Mogła tylko drapać pazurkami podłogę, zostawiając na niej płytkie rysy. Nie czuła znajomego zapachu – ani matki, ani ojca, ani ciepłego domu. W nozdrza wciskał się obcy odór, ostry i ciężki, zupełnie nieznany. Nie wiedziała, dokąd ją zabierają. Bała się tak bardzo, że aż serce tłukło się w jej drobnym ciele jak szalone. Zakryła więc łapkami uszy i przymknęła powieki, mając nadzieję, że to wszystko się skończy – że się obudzi i znów usłyszy ciche mruczenie matki. Ale podróż trwała długo. Trzęsienie w końcu ustało, podobnie jak hałas. Nie oznaczało to jednak wolności. Wręcz przeciwnie – była to cisza złowroga, nienaturalna. Klatka znów się zatrzęsła. Uderzyła pyskiem o plastikowe kratki przykryte jakimś szorstkim materiałem. Poczuła, że ją niosą – powoli, nierówno, jakby ktoś stawiał ciężkie kroki po twardym gruncie. Zrozumiała, że jest daleko od domu. W końcu klatka została odstawiona na ziemię. Usłyszała dźwięk otwieranych klipsów, po czym zapadła cisza. Nikt nie podniósł materiału. Czas ciągnął się niemiłosiernie długo. Warkot potwora już dawno zniknął, a do jej nozdrzy docierały obce, ostre zapachy – ziemi, rdzy i śmieci. Niepewnie, bardzo ostrożnie, uniosła pysk i wsunęła go pod koc. Kratki ustąpiły, skrzypnęły cicho. Rozejrzała się. Była w zupełnie obcym miejscu. Wszędzie dookoła piętrzyły się rzeczy dwunożnych – pudełka, torby, rozbite przedmioty. Przypominały te z domu opiekunki, ale te tutaj były brudne, pogięte i porzucone. Pachniały stęchlizną i starością. Kiedy zimny powiew wiatru potargał jej grzywkę, cofnęła głowę do środka. Zwinęła się w ciasny kłębek i drżała, jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko niej. Wiedziała, dlaczego tu trafiła. Zaatakowała młode dwunożnych – ale przecież to była samoobrona! Chciała im to wytłumaczyć, wymiauczeć, ale oni nie słuchali. Chwycili ją za kark i wsadzili do tej plastikowej pułapki. Czy to kara za próbę walki? Czy już nigdy nie zobaczy domu?
***
Dopiero gdy słońce wzeszło ponownie, odważyła się opuścić klatkę. Ostrożnie, wciąż skulona, gotowa w każdej chwili wrócić do środka, wysunęła łapę na zewnątrz. Zimna ziemia była twarda i wilgotna. Rozejrzała się. Wokół rosły wysokie trawy, a nieco dalej kołysały się drzewa. Za sobą dostrzegła Drogę Grzmotów – szeroką, czarną wstęgę, po której czasem przemykały błyszczące potwory. Podniosła się, podeszła bliżej i spojrzała w jedną, potem w drugą stronę. Niczego nie rozpoznała. Ani zapachu, ani dźwięków. Była daleko od domu – zbyt daleko, by mogła wrócić. Wróciła więc do transportera. Wsunęła się pod koc i zwinęła w kłębek. Miała nadzieję, że to tylko zły sen. Tak, to musiał być koszmar. Najgorszy z możliwych... ale koszmar, który przecież musi się kiedyś skończyć. Prawda?
***
Próbowała przesiedzieć w transporterze jak najdłużej. Czas płynął wolno, ciężko, jakby ktoś rozciągał go w nieskończoność. Jednak w końcu w jej małym brzuszku zaczęło głośno burczeć, a język przykleił się do podniebienia z pragnienia. W pysku czuła suchość, której nie dało się zignorować. Musiała znów wyjść. Znaleźć coś – choćby talerzyk z resztkami jedzenia. Wiedziała, że nie zapoluje. Nigdy tego nie robiła. Nikt jej tego nie nauczył, a ona sama nigdy nie czuła w sobie dzikiego instynktu. Była kotem domowym, przyzwyczajonym do pełnej miski i ciepłych dłoni opiekunki. Ostrożnie wyłoniła się z klatki. Ogon miała podkulony, uszy czujnie nastawione. Ruszyła przed siebie, stawiając kroki tak cicho, jak potrafiła. Dookoła piętrzyły się sterty śmieci – połyskujące szkło, zardzewiałe puszki, poszarpane torby. Wszystko cuchnęło wilgocią i rozkładem. Rozglądała się uważnie, próbując wypatrzyć cokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia. I wtedy dostrzegła błysk. Mały, srebrzysty przebłysk pośród sterty odpadków. Zadrżała z nadziei. Pognała w tamtą stronę i stanęła przed znajomym kształtem – ślicznym, porcelanowym talerzykiem. Trąciła go nosem, licząc, że zaraz pojawi się na nim jedzenie. Ale nic się nie wydarzyło. Dopiero po chwili zrozumiała: jedzenie zawsze pojawiało się wtedy, gdy opiekunka je przynosiła. Teraz nikogo nie było. Nikogo, kto by ją nakarmił. Westchnęła cicho, a w jej oczach pojawiło się coś między strachem a determinacją. Jeśli chce przeżyć, musi sama zapolować. Szorując brzuchem po ziemi, wyszła poza teren śmietniska. Trafiła na miękką trawę. Pachniała świeżością i rosą – była inna niż ta, którą znała z ogródka. Bardziej soczysta, bardziej żywa. Przez chwilę nawet zapomniała o strachu. Przysiadła, zadarła głowę i wciągnęła zapach powietrza. Potem ruszyła dalej, powoli, zapamiętując drogę powrotną. Po kilku minutach zauważyła coś. Przed nią, częściowo zasypana ziemią, leżała mała myszka. Martwa. Gałązka zamarła. Instynkt przejął kontrolę. Bez zastanowienia podbiegła i zaczęła się nią zajadać. Była głodna – zbyt głodna, by myśleć o tym, że coś mogło tę mysz zabić. Dopiero gdy w powietrzu pojawił się ostry zapach obcych kotów, serce ścisnęło się jej ze strachu. Uniosła łeb, wąsy zadrżały. Wiedziała, że musi uciekać. Pognała z powrotem do transportera. Nigdy w życiu nie biegła tak szybko! Trzciny i śmieci smagały ją po bokach, łapy ślizgały się po plastiku i ziemi. Ale gdy dotarła na miejsce, przystanęła z przerażeniem. Jej kryjówka już nie należała do niej. Dwójka szopów plądrowała transporter. Jeden ciągnął jej kocyk, drugi grzebał łapkami wewnątrz. Gałązka zamrugała ze strachu i bezszelestnie wycofała się, by ich nie sprowokować. Ominęła ich szerokim łukiem i schowała się w krzakach tuż przy Drodze Grzmotów. Zatrzymała się. Chciała ją przejść – po drugiej stronie wydawało się spokojniej. Jednak, gdy zobaczyła potwory mknące w te i we wte, zrezygnowała. Zbyt wielkie, zbyt szybkie, zbyt głośne. Ich warczenie sprawiało, że drżał jej cały grzbiet.
***
Gdy księżyc wspiął się wysoko na niebo, a gwiazdy zaczęły migotać, Gałązka obudziła się z krótkiej drzemki. To był jedyny sposób, by zapomnieć o koszmarze – choć na chwilę. Wysunęła się z kryjówki. Noc była cicha. Potworów już nie było. Nie słyszała ich warczenia ani nie widziała oślepiających świateł. Ostrożnie wystawiła łapę na chłodną ziemię i nasłuchiwała. Wahała się, ale nagły trzask za plecami – może odgłos gryzonia, może coś większego – zmusił ją do decyzji. Ruszyła biegiem. Pędziła niczym wiatr, przez Drogę Grzmotów, czując, jak gorący asfalt parzy jej poduszki. Po drugiej stronie padła na trawę, ciężko dysząc. Podniosła głowę i spojrzała wprost w mroczny las. Cienie drzew wyglądały jak czarne wieże, a między nimi migotały blade światła owadów. Przełknęła ślinę. Wydawało jej się, że dźwięk był tak głośny, iż poniósł się echem po całym lesie. Schowała się pod jednym z krzaków i postanowiła przeczekać tam do rana. Wtedy może znajdzie wodę. Może trochę jedzenia. Cokolwiek. Wiedziała, że długo nie przetrwa. Musiała liczyć na szczęście. Albo… na kogoś, kto zechce jej pomóc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz